Na manowcach

Marek Zając

publikacja 11.09.2006 19:35

Dopóki Kościół głosi Emmanuela, syna cieśli, nauczyciela z Nazaretu, wędrownego uzdrowiciela i egzorcystę, przyjaciela celników i prostytutek, opiekuna dzieci, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, dopóty nie będzie wodził ani na manowce, ani na pokuszenie. Znak, 05(612)/2006

Na manowcach




Myśląc o wierze i Kościele, nieraz ulegamy złudzeniu perspektywy: albo żywimy nostalgiczną tęsknotę za nieskalanym chrześcijaństwem pierwszych wieków, albo tkwimy w przekonaniu, że na progu trzeciego tysiąclecia odsłoniliśmy wszelkie zakamarki Objawienia. Jednak by zachować optyczny dystans, warto przypomnieć myśl kard. Jeana-Marie Lustigera: po dwóch tysiącach lat odkrywamy dopiero rąbek chrześcijaństwa.

Narzekamy na wyznaniowy analfabetyzm rodzimego katolicyzmu, wiarę płytką i opartą nawet nie tyle na tradycji, ile na przyzwyczajeniu. Ostrzegamy, że Polacy selektywnie traktują fundamentalne prawdy chrześcijaństwa. Kandydaci do bierzmowania nie potrafią wymienić dziesięciorga przykazań. Pod koniec lat 90. co trzeci Polak, który deklarował się jako katolik – nie wierzył w zmartwychwstanie. Tymczasem straszniejszą ignorancję spotykamy na kartach Dziejów Apostolskich. Apostoł Paweł spotkał w Efezie „jakichś uczniów” i zapytał, czy otrzymali Ducha Świętego, gdy przyjęli wiarę. Ci, szczerze zdumieni, odparli: „Nawet nie słyszeliśmy, że istnieje Duch Święty” (19, 2).

Ileż razy słuchaliśmy opowieści o księżach rozbijających się mercedesami, podczas gdy tak ciężko przecisnąć się przez igielne ucho. Ileż razy docierały do nas plotki o romansach i nieślubnych dzieciach proboszczów, które kwitowano lapidarną diagnozą: „To przez celibat. Jest niezgodny z naturą”. Ileż razy dowiadywaliśmy się o sąsiadach, którzy w nabożnym skupieniu słuchali kazania, potem przystępowali do komunii, a przecież wiadomo było, że majątek zbili na kradzieży i prowadzą rozwiązłe życie. Jasne, że w miażdżącej większości tych plotek odzywa się prymitywny, wyprany z niuansów ogląd świata albo zwykła zawiść i zazdrość. Ale zarazem musimy przyznać, że dwulicowość należy do tych kategorii grzechu, które szczególnie szkodzą wiarygodności chrześcijaństwa.

Tymczasem w Liście do Galatów św. Paweł wysuwa ciężkie oskarżenia o hipokryzję pod adresem… św. Piotra: „Gdy następnie Kefas przybył do Antiochii, otwarcie mu się sprzeciwiłem, bo na to zasłużył” (2, 11). Spór wiąże się z burzliwym przebiegiem soboru jerozolimskiego, na którym odstąpiono od starotestamentalnych przepisów dotyczących pokarmów i obrzędowego obmycia. Ta nowa praktyka charakteryzowała Kościół w Antiochii, który wywodził się nie z judaizmu, lecz pogaństwa. Gdy do miasta przybył Piotr, nie czynił żadnych różnic, normalnie uczestniczył w posiłkach. Jednak gdy w Antiochii pojawili się judeochrześcijanie z otoczenia apostoła Jakuba, zwolennicy drobiazgowego przestrzegania prawa mojżeszowego, wówczas Piotr – mówiąc współczesnym językiem: w trosce o własny image – zdystansował się od miejscowych. Święty Paweł nie ukrywa zażenowania: „To jego nieszczere postępowanie podjęli też inni pochodzenia żydowskiego, tak że wciągnięto w to udawanie nawet Barnabę” (2, 13).



Irytuje nas rozdźwięk między radykalnym wezwaniem Ewangelii i nauczaniem Kościoła uwikłanym w historyczny i społeczny kontekst. Nieraz słyszymy niewygodne pytanie: jak – głosząc naukę Jezusa z Nazaretu – można dopuszczać wykonywanie kary śmierci? Wielu wierzącym i niewierzącym trudno wytłumaczyć, dlaczego Katechizm Kościoła katolickiego dopuszcza zabijanie skazanych, gdy chodzi o „jedyny dostępny sposób skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem”. Za figowy listek można uznać katechizmowe zastrzeżenie, że bezkrwawe metody są w większym stopniu „zgodne z konkretnymi uwarunkowaniami dobra wspólnego”. Wątpliwości nie rozprasza nawet ustęp encykliki Evangelium vitae: sytuacje, w których zaszła absolutna konieczność zabicia przestępcy, są „bardzo rzadkie, a być może już nie zdarzają się wcale”.

Tymczasem z identyczną sytuacją, jakby zatrzymania się w pół kroku, spotykamy się w Liście do Filemona. Święty Paweł wstawia się za Onezymem, zbiegłym od bogatego Kolosanina niewolnikiem, nawróconym przez Apostoła Narodów w rzymskim więzieniu. Wprawdzie św. Paweł pisze: „Może bowiem po to oddalił się od ciebie na krótki czas, abyś go odebrał na zawsze, już nie jako niewolnika, lecz więcej niż niewolnika, jako brata umiłowanego” (wiersze: 15 i 16), w zakończeniu zaś nie tai nadziei: „Piszę do ciebie ufny w twoje posłuszeństwo, świadom, że nawet więcej zrobisz, niż mówię” (21), pozostaje jednak faktem, że apostoł nie odrzuca instytucji niewolnictwa.

Biorąc pod uwagę wspomniane przykłady, można rzec, że w Kościele, złożonym z omylnych i grzesznych, zawsze tkwić będzie skłonność do zbaczania z ewangelicznego kursu. Kościelną łodzią, navis Ecclesiae, szarpią kulturowe i historyczne prądy, załoga nie potrafi wyminąć wszystkich raf i mielizn. Przez dziesięciolecia nie płyniemy, lecz dryfujemy: toczymy religijne wojny, budujemy kościelne monarchie, pielęgnujemy sojusz ołtarza z tronem, Dobrą Nowinę narzucamy siłą nie świadectwa, lecz oręża albo litery prawa. Bywa, że żeglugę opóźnia morska cisza, innym razem – sztorm rzuca okręt na nieznane morza. Jednak wierzymy, że Jezus nie pozwoli łodzi zatonąć, dzięki Niemu, koniec końców, zbliżymy się do portu.

Tyle że owa generalnie słuszna świadomość potrafi uśpić. Bo na przykład z trafnego przekonania, że wiara jest łaską, można błędnie wywnioskować, że nasze świadectwo właściwie nie odgrywa roli w nawróceniu czy krzepnięciu wiary bliźnich. Łatwo zwolnić się z odpowiedzialności za Lud Boży za pomocą prawdziwego przecież stwierdzenia, że Chrystus nie dopuści, aby Kościół przemogły piekielne bramy. Można zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu wyniku raportu o stanie wiary we współczesnym świecie, cytując anegdotę z pogranicza cudu i legendy: Jan XXIII zamartwiał się nocami przyszłością Kościoła. Gdy wreszcie usnął, przyśnił mu się Jezus: „Giovanni, dlaczego się zamartwiasz? To jest przecież mój Kościół”.

Jednak Angelo Giuseppe Roncallego, nazwanego Dobrym Papieżem, czcimy dziś jako błogosławionego zapewne i dlatego, że właśnie zamartwiał się losem Kościoła. A na jego sen można odpowiedzieć innym nadprzyrodzonym wydarzeniem. Przecież Biedaczyna z Asyżu usłyszał głos Ukrzyżowanego z kościoła św. Damiana: „Franciszku, idź i odbuduj mój Kościół, gdyż popada w ruinę”. A potem Franciszek przyśnił się Innocentemu III, jak podtrzymywał walący się mur bazyliki na Lateranie.



Musimy się zatem zdobyć na stwierdzenia paradoksalne: przyszłość chrześcijaństwa nie leży w naszych rękach, ale zarazem właśnie nam, jak pokoleniom za i przed nami, przyszło nieść światu skarb w glinianych naczyniach. Wiara rodzi się w bliźnich dzięki tchnieniu Ducha, ale zarazem nie możemy lekceważyć świadectwa Kościoła. Święty Augustyn szczerze przyznał: „Nie wierzyłbym w Ewangelię, gdybym nie wierzył w autorytet Kościoła”. Ojciec Henri de Lubac stwierdził zaś, że tylko wrogowie pragną, aby chrześcijaństwo
pozostało takie, jakie jest.

***


Dlatego zawsze warto zastanawiać się, z jakich manowców należy dziś, tu i teraz, wyprowadzić Kościół. Na początek należy jednak poczynić ważne zastrzeżenia: szukając rozwiązań tak ogólnie zarysowanego problemu, trzeba – po pierwsze – zaryzykować sądy równie ogólne, a co za tym idzie – w pojedynczych wypadkach niesprawiedliwe. Po drugie, biorąc pod uwagę ogrom i ciężar zagadnienia, wszelkie spostrzeżenia należy uznać za wybiórcze, wyrwane z szerszego ujęcia panoramicznego. Po trzecie, żeby uniknąć pustosłowia, pole rozważań należy ograniczyć przede wszystkim do Kościoła w Polsce. Po czwarte, pisząc o manowcach, nie mam na myśli przestrzeni intelektualnych i duchowych swobód, a także związanych z nimi wątpliwości, które w ostatecznym rozrachunku nie demontują wiary, lecz – wręcz przeciwnie – pogłębiają chrześcijańską świadomość i umacniają tożsamość. Manowce stanowią w tym wypadku miejsce, w którym nie tyle mocujemy się z własną wiarą, niejako na własne ryzyko i koszt, ile – błądząc w ciemności – ranimy siebie i innych.

Za wskazówkę, gdzie szukać tych manowców, niech posłuży pytanie, które niegdyś postawiła Józefa Hennelowa: „Kiedy boli nas Kościół?”. Redaktor „Tygodnika Powszechnego” odpowiadała: „Gdy wydaje się, że prawda nie jest przez niego broniona, choć broniona być powinna. Kiedy milczy, a powinien mówić. Tak, milczą w jego imieniu ludzie, zawsze z imieniem i nazwiskiem, ale to milczenie ma pieczęć urzędu. Gdy to, co złe, zbyt długo nie zostaje nazwane złem, a z kolei dobro wciąż jeszcze nie jest uznawane. Wreszcie: gdy imiona prawdy i fałszu, dobra i zła są pomieszane tak, że nie sposób nie usłyszeć raniącego uszy dysonansu”.

Kto śledzi poświęconą Kościołowi w Polsce publicystykę, jednym tchem wymieni wydarzenia, gdy hierarchia milczała, zwlekała, zachowywała bezpieczny dystans i unikała jednoznacznych rozstrzygnięć: spór wokół oświęcimskiego Karmelu czy krzyży na żwirowisku, kazus abp. Juliusza Paetza, antysemickie incydenty na antenie Radia Maryja, kontrowersje wokół wejścia Polski do UE czy protesty przeciw pochowaniu Czesława Miłosza na Skałce.

To były sprawy ważne, ale przenieśmy problem na inną płaszczyznę: milczenie bądź niezdolność Kościoła do zabrania głosu albo prowadzenia rozmowy dotykają przeciętnego katolika, egzystującego z dala od głównego obiegu życia publicznego, w sytuacjach prozaicznych, codziennych. To zresztą nieco inna forma milczenia, przejawiająca się w tym, że Kościół nie towarzyszy człowiekowi w jego wahaniach, słabościach i upadkach. Istotę problemu uchwycił ks. Jacek Prusak, gdy tłumaczył, dlaczego na jednym z krakowskich osiedli, zamieszkanym głównie przez dwudziesto-, trzydziestolatków żyjących w niesakramentalnych związkach, większość nie przyjmowała księdza po kolędzie:

Nie dlatego, że nie chciała, tylko bała się. Bo co ksiądz ma do zaoferowania? Będzie im przypominał, że żyją w grzechu ciężkim...? Ale ksiądz też myślał, że nie ma im nic innego do powiedzenia, bo jak zacznie z nimi rozmawiać, to da przyzwolenie na życie w grzechu. I tutaj pojawia się problem odchodzenia Kościoła od człowieka. Ci ludzie tracą wiarę w Boga, bo nie doświadczają tego, że Bóg jest w stanie wysłuchać ich racji. Z nauczaniem postaw moralnych jest najtrudniej, bo każdy subiektywnie uważa, że ma prawo do szczęścia, i szuka tego szczęścia. I dobrze. Tylko obiektywnie często może się pogubić. Natomiast modelu, jak temu człowiekowi pomóc, w naszym Kościele nie ma. My mamy Kościół nauczający, a nie słuchający. (Gazeta Wyborcza, 25-26 III 2006)



Można by doprecyzować: mamy Kościół nauczający albo milczący, a nie rozmawiający. Bo rozmowa zakłada płynną wymianę ról mówiącego i słuchacza, opartą na próbie wzajemnego zrozumienia i zbliżenia.

Pozostańmy przy kwestiach związanych z etyką seksualną, bo – patrząc przez pryzmat badań socjologicznych – w tym wypadku nauczanie Kościoła i praktykę wiernych dzieli przepaść. Siedemdziesiąt procent Polaków uważa, że Watykan powinien dopuścić stosowanie niektórych środków antykoncepcyjnych, ponad siedemdziesiąt procent młodych akceptuje seks przedmałżeński. Chciałbym wyrazić się jasno: nie chodzi wcale o to, żeby zmiękczać naukę, uszczknąć nieco ze skarbca Tradycji, ogołocić chrześcijaństwo z jakichkolwiek wymagań. Jednak żeby unaocznić skalę i wagę problemu, weźmy pod lupę jedną z polskich parafii: wspólnotę św. Łukasza Ewangelisty na Pradze. W niedzielę do kościoła chodzi dziesięć do piętnastu procent mieszkańców. Czterdzieści procent par trwa w związkach niesakramentalnych: na próbę, w konkubinatach, w nowych małżeństwach cywilnych po rozwodzie. „Wielu chętnie przystąpiłoby do Komunii św., ale nie może, bo znajduje się w stanie grzechu wobec szóstego przykazania” – tłumaczy proboszcz, ks. Grzegorz Rowicki. Jak przekonać ich, żeby powrócili do Eucharystii, do pełni życia w Kościele?

O żywotności chrześcijaństwa przesądzają: słowo i świadectwo. I właśnie w dziedzinie słowa dostrzec można w Kościele symptomy kryzysu. Biorę do ręki jedną ze świeżo wydanych książek. Formuła w ostatnim czasie niezwykle popularna, bliska wykładowi katechizmowemu: w zwięzłych rozdziałach autor odpowiada na kluczowe pytania i zastrzeżenia pod adresem nauczania katolickiego. Stara się rozwiązać dylematy współczesnego człowieka. Roztrząsa tematykę usuwania ciąży, eutanazji, homoseksualizmu, celibatu, kapłaństwa kobiet, nawet diabła i piekła. W rozdziale Stosunki przedmałżeńskie czytamy:

Środowisko generalnie jest permisywne, a więc bezgranicznie tolerancyjne. Pod nazwą przyjaźni często lansuje się postawy sprzeciwiające się ludzkiej godności i przypominające zachowania nierozumnych zwierząt. Więzy przyjaźni łączące młodych różnej płci, jeśli pozostają w granicach normalnej ekspresji uczuciowej, przyczyniają się do wzajemnego zrozumienia i szacunku. Jeśli natomiast stają się albo zmierzają do tego, by stać się przejawami płciowości, tracą autentyczny wymiar dojrzałej przyjaźni, szkodzą pod wieloma względami nawiązanej relacji i zagrażają perspektywom ewentualnego małżeństwa.

Czy zacytowany fragment przemówi do kobiet i mężczyzn z parafii św. Łukasza na Pradze? Pomoże im w powrocie do pełni chrześcijańskiego życia?

Zbyt często zamiast słów skoncentrowanych na codziennym doświadczeniu albo zapada lękliwe milczenie, albo płynie potok wyuczonych zdań – martwych, wydrążonych od środka, oderwanych od realiów, egzystencjalnie pustych, przeintelektualizowanych, abstrakcyjnych czy jurydycznych. Człowiek czeka na chleb, a otrzymuje kamień.



***


Nieraz uciekamy się w Kościele do językowych wytrychów, których ponad miarę zużywamy, zamiast nasycać treścią. Charakterystyczny przykład wiąże się z medialną burzą wokół parafowania paktu stabilizacyjnego między Prawem i Sprawiedliwością, Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Prasa ujawniła wtedy list, w którym prezydium Episkopatu – przewodniczący, jego zastępca i sekretarz generalny – upomniało prowincjała redemptorystów za tamten incydent. Dziennikarz zapytał abp. Michalika, czy zakon odpowiedział na pismo. Metropolita przemyski odparł, że dotychczas nie otrzymał „odpowiedzi, ale twórczy dialog zawsze poszerza horyzonty”.

Rytualne sformułowanie, jakby na kształt magicznego zaklęcia, sprawia złudne wrażenie, że sprawa idzie w dobrym kierunku. Żeby wykreować iluzoryczne wrażenie bezpieczeństwa i kontroli, monolog nazywa się dialogiem. O dialog apelujemy – zamiast go prowadzić.

A tymczasem owo wytarte, wyświechtane, a tym samym zdezawuowane słowo „dialog” stanowić powinno hasło chrześcijaństwa trzeciego tysiąclecia. Jeżeli bowiem wolno pokusić się o prognozę dotyczącą przyszłości Kościoła, można stwierdzić: w Kościele – zarówno w wymiarze powszechnym, jak i lokalnym, chociażby polskim – będzie rozrastać się daleko idący pluralizm. Bo w tych miejscach, gdzie postępująca modernizacja nie przyniesie laicyzacji, będziemy – jak twierdzą socjologowie – obserwować indywidualizację postaw. Chodzi o pluralizm na niemalże wszystkich płaszczyznach życia kościelnego, począwszy od szeroko rozumianych kwestii światopoglądowych, na formach liturgicznych skończywszy.

Te procesy można prześledzić w pokoleniach reprezentujących współczesną młodzież katolicką w Polsce. Przykład pierwszy: dwieście tysięcy ludzi śpiewa i tańczy pod „żelazną rybą” w Lednicy. Pociąga ich atmosfera gigantycznego święta, angażującego pięć zmysłów, odznaczającego się zagęszczeniem symboli. Duszpasterz młodzieży ks. Jacek Plech widzi w Lednicy przejaw narodzin tzw. Kościoła pielgrzymów, czyli tych, którzy praktykują wtedy, gdy odczuwają potrzebę; dobrze czują się w wielkich, niezobowiązujących zgromadzeniach religijnych; odrzucają każdy nacisk ze strony instytucji i nie przejmują się zbytnio obowiązkami względem wspólnoty Kościoła.

Przykład drugi: „Przystanek Jezus” organizowany obok „Przystanku Woodstock” Jurka Owsiaka. Tu adresatem chrześcijańskiego przekazu stają się zagubieni i buntownicy, wyłamujący się nawet nie tyle z gorsetu instytucjonalnego, ile w ogóle ze społecznych konwenansów i obostrzeń. Jeżeli powracają do wiary, na pewno trudno im się odnaleźć w świecie parafialnych kancelarii i kartotek.

Ale obok tych dwóch silnie ekspresywnych przykładów obserwujemy również inne nurty, niektóre z nich bliższe dotychczasowemu katolickiemu mainstreamowi. Impetu nie straciły duszpasterstwa akademickie czy Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży, które formację duchową łączą z intelektualną. Liczący sto tysięcy członków, wciąż zasilany przez następne pokolenia, chociaż ostatnio rzadko wspominany ruch stanowią oazy założone przez ks. Franciszka Blachnickiego. Coraz większą popularnością cieszą się zarazem młodsze na rodzimym gruncie ruchy: skupiony na odkrywaniu śladów Boga w codzienności neokatechumenat, powracająca do korzeni chrześcijaństwa Odnowa w Duchu Świętym czy niosące świadectwo w życie publiczne i zawodowe Opus Dei. Nie brak inicjatyw konserwatywnych, wiążących skrupulatną pieczę nad depozytem wiary z zaczerpniętymi z popkultury formami wyrazu, żeby wspomnieć tylko środowiska skupione wokół „Frondy” czy „Ozonu”. Ale młodego czytelnika potrafią pozyskać również wywodzące się z francuskiego personalizmu miesięczniki „Więź” i „Tygodnik Powszechny”. Prężnie działa odmłodzony, obchodzący w tym roku półwiecze warszawski KIK. Chrześcijańskich tropów szukamy w hip-hopie, jednocześnie na ulice Łodzi wychodzą modlitewne patrole, które dyskretnie odmawiają koronkę do Miłosierdzia Bożego w intencji mijanych szkół, szpitali czy dyskotek.



Taki sam mechanizm napędza Kościół powszechny: mieści się w nim tradycjonalista ze Stanów Zjednoczonych, prześladowany z tzw. Kościoła katakumbowego w Chinach oraz aktywista skłóconego z biskupem samorządu diecezjalnego w Niemczech. Stąd urzeczywistnić potrzeba – zauważmy: znowu w gruncie rzeczy dosyć paradoksalne – hasło poszanowania różnorodności w jedności. By zaś sprostać tym zadaniom, nie możemy posługiwać się w Kościele językiem wszechwiedzy i wykluczenia, ale musimy prowadzić nieustanny dialog.

Czy jednak jesteśmy gotowi zaakceptować tak ukształtowany model katolicyzmu? Czy nie zdradzamy tęsknoty za chrześcijaństwem zunifikowanym na naszą modłę? Czy potrafimy innym, odznaczającym się inną niż nasza wrażliwością, przyznać prawo obywatelstwa we wspólnym Kościele? Czy głosząc nawet ideę chrześcijaństwa otwartego, mamy na myśli jedynie dialog ze współczesnym światem i kulturą czy również dopuszczamy daleko idące zróżnicowanie wewnątrzkościelnych szeregów? Jak jednocześnie troszczyć się o współbrzmienie i czystość nauczania, zwłaszcza w sferze chrześcijańskich dogmatów oraz imponderabiliów?

Jedno jest pewne: nie możemy się łudzić, że Kościół będzie odbiciem wyłącznie idei tradycjonalistów albo snów progresistów. O tym, jak godzić sprzeczności, mówił Bernard Lecomte, jeden z biografów Jana Pawła II. Otóż zdaniem francuskiego dziennikarza urząd papieski stanowi przejaw różnorodności w jedności par excellence:

Papież musi być uosobieniem dwóch krzyżujących się dróg. Pierwszą wyznacza tradycja. Papież dźwiga minione dwa tysiące lat. Tu nie można nic zmienić z dnia na dzień. Drugą drogę stanowi miliard katolików rozsianych po świecie, z całym ich zróżnicowaniem. Papież musi symbolizować skrzyżowanie tych dróg. Dlatego nie może być wyłącznie konserwatystą, progresistą czy reformatorem. Stoi na skrzyżowaniu, bo uosabia jedność Kościoła zarówno w czasie, jak w przestrzeni.

***


Józefa Hennelowa pisała również: „Boli wreszcie władza. Właśnie to, co w Ewangelii jest podkreślane jako obce Chrystusowi”. Bo Pismo głosi: „Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom” (J 18, 36). Publicystka zaznacza: „A tu nie poszczególne objawy słabości ludzi lubiących splendory i przywileje, lecz systemowa troska o jedno i drugie, wraz z towarzyszącym, niestety, zapewnianiem, że to nie o przywileje chodzi, lecz o prawa należne i jak najbardziej oczywiste”. Warto po tym komentarzu zacytować św. Franciszka Salezego: „Wiele razy mówimy, że jesteśmy największą nędzą i śmieciem tego świata; ale bylibyśmy oburzeni, gdyby ktoś, łapiąc nas za słowo, publicznie to powtórzył”.

Podobnie jak w wypadku milczenia Kościoła można by w kontekście władzy, która sprawia ból, odnieść się w pierwszym rzędzie do spraw nagłośnionych medialnie: wplątanie wiary i Kościoła w jesienną kampanię parlamentarną oraz prezydencką, jedno z ugrupowań rozsyłające agitki do proboszczów, katolicka rozgłośnia goszcząca bez przerwy członków rządu, próba przeniesienia podziałów politycznych do Kościoła poprzez wypowiedzi o katolicyzmie łagiewnickim i toruńskim itd.



Ale znów mamy na myśli głębszy niż polityczny, w większym stopniu wybiegający przyszłość, wznoszący się ponad bieg aktualnych wydarzeń aspekt życia chrześcijańskiego. Ksiądz Józef Tischner uważał, że jedyną skuteczną władzą, jaką Kościół powinien rozporządzać, jest obecny w duszach niepokój religijny i pragnienie Boga: „Zachodzi niebezpieczeństwo, że sięgając po inną władzę, ludzie Kościoła pozbawią Kościół tej władzy, jaką rzeczywiście ma” – wyjaśniał. Niemal identyczne zagrożenie dla rodzimego katolicyzmu zdiagnozował niedawno Paweł Milcarek:

Kościół powinien zachować maksymalną swobodę głoszenia swej nauki – każdemu i wszędzie. Ale tak się składa, że to jest Kościół nieustannie inwestujący, nieustannie wchodzący w najróżniejsze przedsięwzięcia budowlane czy finansowe, które natychmiast wikłają go w różne kompromisy, układy, uzależniają od możnych tego świata lub po prostu od ludzi o nieczystych rękach. To jest coś, czego należałoby zdecydowanie się wystrzegać.

Kościół przyszłości jawi się zatem jako pozbawiony władzy, którą rozumiemy jako doczesny wpływ. Także władzy, która przejawia się przez blichtr i naddatek. Polacy chcą Kościoła zorientowanego nie na siebie, zwłaszcza jako instytucję, lecz na potrzeby człowieka. Jeżeli w ostatnim czasie mieliśmy odczytać nowe znaki czasu, warto zastanowić się, dlaczego tak wielki sukces odnoszą wszelkie, kościelne i pozakościelne, akcje charytatywne, a jednocześnie ślimaczy się budowa Świątyni Opatrzności na Polach Wilanowskich.

***


Nie jest w dobrym tonie, żeby w publicystycznych rozważaniach odwoływać się do osobistego doświadczenia. Proszę zatem wybaczyć wyjątek: przeszedłem poważny kryzys wiary. Po latach zastanawiałem się, jakie stały za nim przyczyny. Bóg oszczędził mi hiobowych wstrząsów: nie straciłem bliskich ani przyjaciół, nie zapadłem na nieuleczalną chorobę, nie załamała się moja kariera ani nie popadłem w biedę. Okres dojrzewania nie okazał się czasem burzy i naporu. Parafrazując cytat z ks. Tischnera, nie straciłem wiary pod wpływem spotkań z proboszczem, nikt nie skrzywdził mnie w konfesjonale prostackim słowem, nie słyszałem żenujących kazań. Nie zwątpiłem w istnienie Boga po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego.

Przez kilkanaście lat byłem ministrantem, jeździłem na pielgrzymki i oazy, słuchałem wielkopostnych nauk, chodziłem na Msze w niedziele i dni powszednie, odmawiałem różaniec i litanie. Ale potem przyszedł moment, że przestałem przychodzić do kościoła, nie modliłem się, nie praktykowałem uczynków miłosierdzia. Błądziłem po manowcach, chociaż – mówiąc szczerze – nie czułem się na nich dobrze.

Powody odkryłem dopiero w zeszłym roku. Przez wszystkie tamte lata, spędzone przecież w środowisku ukształtowanym i przesyconym wiarą, nikt nie wytłumaczył mi, czym jest Eucharystia. Ani przed Pierwszą Komunią, ani przed bierzmowaniem. Ani z wysokości ambony, ani zza krat konfesjonału. Przez wszystkie tamte lata Eucharystia schodziła na plan dalszy. Zginęła w katalogu detalicznych obowiązków, przestróg i zakazów. Bo taka jest nasza parafialna, szara przeciętność: katecheza eucharystyczna leży odłogiem. Nic zatem dziwnego, że Msza stała się dla mnie nużącym ceremoniałem, spowiedź – krępującym obowiązkiem, komunia – dziwacznym rytuałem. Z czasem wszelka praktyka wiary wydawała się archaiczna i martwa. Kto zapomni o źródle, nie wypłynie łodzią Kościoła na ocean. Można sobie wyobrazić katolicyzm bez celibatu, ale bez Eucharystii nie ma ani Kościoła, ani chrześcijan.



Była też druga przyczyna, którą odkryłem przypadkiem, podczas lektury księgi Pamięć przyszłości zadedykowanej wchodzącemu w dziewiątą dekadę życia Stefanowi Wilkanowiczowi. Przeczytałem tam o rekolekcjach, które przed pięćdziesięcioma laty głosił ks. Władysław Lewandowicz. Mówił wówczas: „Chrześcijanin to taki człowiek, który się czuje osobiście związany z Chrystusem”. No właśnie, błądzić musi każdy, kto słyszy o Jezusie jako abstrakcyjnej sile bądź historycznej postaci, a nie Osobie – obecnej, bliskiej, żywej, albo sam Go tak postrzega.

To sedno sprawy: dopóki Kościół głosi Emmanuela, syna cieśli, nauczyciela z Nazaretu, wędrownego uzdrowiciela i egzorcystę, przyjaciela celników i prostytutek, opiekuna dzieci, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, dopóty nie będzie wodził ani na manowce, ani na pokuszenie.


***



Marek Zając, ur. 1979, jest publicystą „Tygodnika Powszechnego”. W tym roku otrzymał Nagrodę Dziennikarską „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka.