„Jako błyskawica”. Problemy z polityczną instytucjonalizacją „Solidarności”

Mirosława Grabowska

publikacja 06.10.2006 20:36

Jak to możliwe, że „Solidarność” – wielomilionowy ruch społeczno-polityczny i organizacja związkowa, która walczyła z systemem komunistycznym na tyle skutecznie, że doprowadziła do kompromisu ze stroną partyjno-rządową oraz do wyborów, które wygrała, obecnie nie istnieje jako zinstytucjonalizowana siła polityczna? Znak, 10/2006

„Jako błyskawica”. Problemy z polityczną instytucjonalizacją „Solidarności”



Jak to możliwe, że „Solidarność” – wielomilionowy ruch społeczno-polityczny i organizacja związkowa, która walczyła z systemem komunistycznym na tyle skutecznie, że doprowadziła do kompromisu ze stroną partyjno-rządową oraz do wyborów 4 VI 1989 r., które wygrała, utworzyła pierwszy niekomunistyczny rząd w bloku sowieckim i rozpoczęła budowę nowego systemu, demokratycznego i rynkowego – obecnie, po ponad ćwierć wieku od zwycięskiego strajku w Stoczni Gdańskiej i po 17 latach od początku polskich przemian, nie istnieje jako zinstytucjonalizowana siła polityczna? Czy – jak w wykorzystanym w tytule wierszu Juliusza Słowackiego – „Solidarność” nie zostawiła „żadnego dziedzica”, a imię jej „przeszło jako błyskawica i będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia”?

***


W odpowiedzi można przywołać słynne powiedzenie, że rewolucja zjada swoje dzieci. Tak było po wielkich rewolucjach 1789 i 1917 roku, i tak było po rewolucjach antykomunistycznych roku 1989. Zwycięskie obozy rewolucyjne dzieliły się i rozpadały: rozpadł się polski obóz solidarnościowy, czeskie Forum Obywatelskie i słowackie Społeczeństwo Przeciw Przemocy, estoński Front Ludowy i słoweńska koalicja DEMOS.

System komunistyczny był w zamyśle totalny. Dlatego opozycja, jeśli istniała, musiała być wewnętrznie zróżnicowana. Wobec upaństwowienia gospodarki, zrośnięcia aparatu partyjnego z państwowym, ambicji panowania nad całością życia społecznego, wszystko, co było niezależne, prowokowało reakcję systemową. Czy był to strajk o charakterze ekonomicznym, niezależne działania Kościoła, protesty intelektualistów, demonstracje studentów czy jawne działania opozycyjne – godziło to w system, wymagało więc pryncypialnej odpowiedzi, w którą zaangażowane były siły represji, władze różnego szczebla, pion propagandowy. Strona antykomunistyczna konstytuowała się w znacznej mierze „dzięki” stronie komunistycznej – jej represyjności, systemowości, totalności. Co nie znaczy, że była jednolita. Dobrze to widać w drugiej połowie lat 70. w zróżnicowaniu środowisk opozycji demokratycznej (KOR – ROPCiO – KPN). Także w samej „Solidarności” Alaine Touraine, wybitny francuski socjolog badający ten ruch w okresie 1980–1981, wyróżnił trzy nurty: związkowy, narodowy i demokratyczny.

Zatem pierwsza odpowiedź brzmiałaby następująco: w takim stopniu, w jakim rewolucje roku 1989 osiągnęły swój cel – obaliły system komunistyczny – zarazem zniszczyły podstawy swojej jedności. Rozpad „Solidarności” był nie tylko możliwy, ale i konieczny: siły antykomunistyczne, zjednoczone wspólną walką z ancien régime, po zwycięstwie różnicowały się, artykułowały swoje własne, bardziej partykularne cele, rywalizowały ze sobą, a nawet się zwalczały.



***


Jeśliby nawet zgodzić się z tą linią argumentacji, to przecież pozostawia ona znaczny niedosyt. „Solidarność” stanowiła opozycję szczególną: masową i zorganizowaną, zasobną i funkcjonującą demokratycznie, zakorzenioną w tradycji, wspieraną przez Kościół, kochaną przez społeczeństwo. Jak to możliwe, że zatraceniu uległa taka siła?

Na to pytanie socjologowie udzielają cząstkowych odpowiedzi, które określiłabym hasłem „komunistyczne dzieło zniszczenia”. Wprawdzie system komunistyczny nie był w stanie przekonać ludzi do siebie, ale był w stanie rozbić „Solidarność” – unicestwić jej struktury organizacyjne i zasoby, rozproszyć ludzi, zohydzić jej dobre imię, odebrać nadzieję.

Postrzeganie „Solidarności” śledzić można w badaniach CBOS. W 2000 r. większość badanych (69%) była przekonana o pozytywnej roli odegranej przez „Solidarność”. W roku 2005 takie oceny – w kontekście zbliżających się obchodów 25. rocznicy powstania „Solidarności” – były jeszcze lepsze: 70–73% badanych oceniało jej działalność w latach 1980–1981 pozytywnie3. Ale jednocześnie w latach 1994–2001 ponad połowa badanych sądziła, że wprowadzenie stanu wojennego było słuszne, a jego celem było uniknięcie obcej interwencji (25–28%) lub zapobieżenie wojnie domowej (17–19%). Nieco rzadziej wskazywano obronę ówczesnego systemu i utrzymanie się PZPR przy władzy (12–19%), znacznie rzadziej – zlikwidowanie„Solidarności” i opozycji (4–7%)4. Zatem i „Solidarność” była pozytywna, i stan wojenny słuszny. Świadomość społeczna nie musi być i nie jest logiczna. Tu istotne jest jednak, że postrzeganie przyczyn stanu wojennego i w konsekwencji jego akceptacja pozostaje w zgodzie z tezami strony komunistycznej.

Wreszcie, koronnym argumentem na rzecz tezy o komunistycznym dziele zniszczenia jest fakt, że po zalegalizowaniu „Solidarności” tylko część jej członków reaktywowała swoje członkostwo: o ile w czasie I Krajowego Zjazdu Delegatów w 1981 r. liczbę członków szacuje się na około 9,56 mln, to w czasie II Zjazdu w 1990 r. – na około 4,5 mln. Te pięć milionów ludzi mniej uznać można za „czystą stratę” lat 1982–1989.

***


Także druga odpowiedź pozostawia niedosyt i prowadzi do kolejnych pytań. Łatwo się zgodzić, że „Solidarność” A.D. 1989 była „po przejściach”. Ale wraz z powstaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego solidarnościowe elity uzyskały możliwości legalnego działania. Pojawia się zatem pytanie trzecie o to, co przetrwało, o dziedzictwo tzw. pierwszej „Solidarności”, z okresu 1980–19815 , oraz pytanie czwarte o wykorzystanie tego dziedzictwa, choćby i uszczuplonego.

Powtórzmy pytanie: co przetrwało? Po pierwsze, pamięć. W 1995 r. 28% czyli 8,4 mln deklarowało przynależność do pierwszej „Solidarności”, a w 2005 r. – 24% czyli 7,2 mln. Oznacza to, że – biorąc pod uwagę wymieralność, emigrację itp. – członkowie pierwszej „Solidarności” nie zapomnieli ani nie przekreślili swojej przynależności. Ale czy ma to jakieś pozasentymentalne znaczenie? Wydaje się, że tak.


Po drugie bowiem, członkowie pierwszej „Solidarności” oceniają komunistyczną przeszłość bardziej krytycznie, obecny ustrój jako lepszy niż poprzedni i ostatnich kilkanaście lat bardziej pozytywnie niż reszta. Na przykład, w 1997 r. 69% członków „Solidarności” sądziło, że obecny ustrój jest lepszy niż poprzedni, w 2005 r. – 49%, ale odpowiednie odsetki dla tych, którzy do „Solidarności” nie należeli, wynosiły 52% i 32%. W 2005 r. dobrze oceniło ostatnich 16 lat 44% członków „Solidarności”, ale 34% nie-członków. Trudno nie zauważyć, że wraz z upływem czasu narasta krytycyzm i rozczarowanie. Jednak to członkowie pierwszej „Solidarności” cenią sobie przemiany ostatnich lat – to oni stanowili społeczną bazę polskiej transformacji.

Po trzecie, członkowie pierwszej „Solidarności” doceniają demokrację w stopniu wyższym niż pozostali. Na przykład, w 1995 r. 41% członków „Solidarności” oceniło, że demokracja ma przewagę nad innymi formami rządów i 64% uznało, że warto jej bronić, a odpowiednie odsetki dla nie-członków wynosiły 33% i 54%; w 2001 r. odsetki te wyniosły 42% i 62% dla członków „Solidarności”, a 36% i 56% dla nie-członków.

Po czwarte, członkowie pierwszej „Solidarności” uczestniczą w wyborach na ogół w wyższym stopniu niż pozostali, co można uznać za praktyczne docenienie demokracji. Tylko w wyborach 1989 r. oraz w okresie eseldowskiej hossy w wyborach 2000 i 2001 r. członkowie „Solidarności” wzięli udział w stopniu porównywalnym z resztą. W pozostałych wyborach uczestniczyli częściej od 7 (1990) do 14 punktów procentowych (2005).

Po piąte, w okresie 1989–2005 zachowania wyborcze członków pierwszej „Solidarności” charakteryzowały się znaczną, choć nie idealną konsekwencją i wiernością. W 1989 r. członkowie „Solidarności” poparli stronę solidarnościową. W 1990 r. głosowali na Lecha Wałęsę. W 1993 r. ich głosy rozłożyły się na „Solidarność” i partie prawicy (m.in. Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna”, PC, BBWR). W wyborach 1995 r. preferowali Lecha Wałęsę stającego w szranki z Aleksandrem Kwaśniewskim. W 1997 r. poparli AWS (w 46%). Jednak w 2000 r. Kwaśniewskiemu udało się pozyskać poparcie większości członków „Solidarności”, choć częściej niż inni głosowali oni na Andrzeja Olechowskiego i Mariana Krzaklewskiego. Także w 2001 r. choć częściej niż inni głosowali oni na PO, PiS i UW, to największa ich część oddała swój głos na koalicję SLD–UP. Dopiero w 2005 r. PiS zdołało skupić głosy 47% członków „Solidarności”.

Ten szkic do portretu pozwala sformułować wniosek, że na poziomie jednostek, ich świadomości i postaw, „Solidarność” jeszcze nie umarła. Solidarnościowe elity i przywódcy polityczni dostali na początek wielki kapitał – zbiorowość ludzi naznaczonych chwalebnym doświadczeniem historycznym i symbolicznym, odrzucającą przeszłość i opowiadającą się za zmianami, prodemokratyczną i głosującą na „swoich” (jeśli ci „swoi” dali jej szansę). Czegóż więcej można oczekiwać?

***


Pozostaje pytanie czwarte o to, jak przywódcy strony solidarnościowej ów kapitał wykorzystali.

Trzeba jednak zacząć od tego, że warunki działania były obiektywnie trudne ze względu na bezprecedensowy zakres, głębokość i tempo zmian. Claus Offe ukuł pojęcie triple transition, na co składa się demokratyzacja, urynkowienie i budowanie państwa. A do tego trzeba jeszcze dodać zmianę sojuszy wojskowych i otwarcie na wpływy z Zachodu. Niezmiernie trudno jest nie tylko zarządzać zmianami tak kompleksowymi i szybkimi, ale choćby znaleźć się wobec nich – solidarnościowym elitom nie było łatwo.


Owe bezprecedensowe zmiany miały miejsce po komunizmie, w warunkach „silnej obecności” partii komunistycznych i ich zasobów (miliony członków, w tym dziesiątki tysięcy zajmujących kluczowe pozycje w gospodarce, administracji, aparacie ścigania, sądownictwie, wojsku – rozbudowana organizacja – określona tożsamość ideowa). Charakterystyczne, że w większości krajów postkomunistycznych sukcesorki partii komunistycznych przetrwały i zwykle utrzymała się jedna taka partia, która odznaczała się stosunkowo dobrą organizacją, licznym członkostwem i posiadaniem „naturalnego” elektoratu, co dawało jej znaczącą przewagę nad partiami nowo powstającymi.

Bowiem sile partii postkomunistycznych towarzyszył „wielki brak” innych partii. Zacznijmy od tego, że w Polsce instytucja partii politycznej nie była doceniana. Partie nie stanowiły dorobku opozycji demokratycznej drugiej połowy lat 70. ani „Solidarności” z lat 1980–1981. W debatach i dokumentach opozycji z okresu 1982–1989 mówiło się o legalizacji „Solidarności”, a nie o partiach. Obrady Okrągłego Stołu doprowadziły do wyborów 4 VI 1989 roku, w których rywalizowały ze sobą nie partie, a dwa obozy: obóz władzy i drużyna Lecha Wałęsy. Przyszłemu Sejmowi nie dowierzano, o czym świadczy fakt, że wybitni przywódcy „Solidarności” – Władysław Frasyniuk, Zbigniew Bujak i sam Lech Wałęsa – do wyborów nie stanęli. Wydawało się, że to „Solidarność” będzie współrządziła, a nie Sejm i partie. Wynik wyborów – upadek listy krajowej oraz zdobycie przez kandydatów „Solidarności” już w pierwszej turze większości miejsc możliwych do zdobycia w Sejmie i w Senacie – oznaczał zwycięstwo „Solidarności”. Jego rezultatem było utworzenie przez solidarnościową opozycję koalicji z partiami do niedawna satelickimi – ZSL i SD – i powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego. W ciągu pół roku obóz solidarnościowy – niezorganizowany jednak w partię czy partie – zdobył władzę.

Ta historyczna rekonstrukcja ma dowieść, że solidarnościowe elity nie stawiały na partie polityczne. Całe ich myślenie i działanie koncentrowało się na „Solidarności” – było w tym coś z fiksacji. W przyszłość, ku „normalnej” demokracji parlamentarnej nie wybiegano. Ale tak być nie musiało. Na Węgrzech w styczniu 1989 r. parlament uchwalił prawo, które umożliwiało zakładanie partii, w lutym KC Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej zaakceptował system wielopartyjny. Do czerwca powstało kilkadziesiąt partii. Rozpoczęte wtedy obrady Okrągłego Stołu doprowadziły do wyznaczenia wolnych i demokratycznych wyborów na wiosnę 1990 r. W październiku parlament uchwalił prawo o funkcjonowaniu i finansach partii, gwarantujące pomoc finansową zarejestrowanym partiom w zależności od ich liczebności. Zatem na Węgrzech już pod koniec 1989 r. było wszystko: perspektywa całkowicie wolnych i demokratycznych wyborów, prawo regulujące funkcjonowanie i finansowanie partii oraz partie polityczne.

Tymczasem elita pezetpeerowska postawiła na partię. Na XI Zjeździe PZPR, 29 I 1990 roku, nastąpiło jej samorozwiązanie, ale towarzyszyło mu powołanie do życia Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, której PZPR przekazała majątek. Wprawdzie komisja rządowa doprowadziła do przejęcia większości majątku PZPR przez państwo, ale SdRP zdołała utrzymać jakąś jego część, która zapewniła jej lepsze warunki materialne, niż miały wszystkie powstające od jesieni 1989 roku partie postsolidarnościowe.


Nieliczne, istniejące już wtedy partie (KPN, PPS, UPR) podjęły legalną działalność. Ale partie postsolidarnościowe dopiero powstawały – powstawały pod presją demokratyzacji i przyszłych wyborów, w sytuacji głębokiego konfliktu dotyczącego przemian w Polsce, na który nakładały się bardzo ostre konflikty środowiskowe i personalne (obóz Wałęsy versus obóz Mazowieckiego). I przede wszystkim powstawały w warunkach radykalnej nierównowagi systemowej, charakterystycznej dla wszystkich krajów postkomunistycznych.

Partie postkomunistyczne posiadały zasoby materialne, finansowe i organizacyjne oraz sprawdzonych członków i doświadczonych działaczy. Ponadto w SdRP zostawali ludzie gotowi brać udział w demokratycznej rywalizacji. Tym samym dokonała się jakaś selekcja. Nowo powstające partie rozpoczynały niemal od zera: w najlepszym przypadku „od góry”, od reprezentacji parlamentarnych, w gorszym – od grup o charakterze towarzysko-ideowym rozrastających się w oparciu o kontakty osobiste. Nie jest to efektywna strategia budowania organizacji. Jeśli działacze ugrupowań postsolidarnościowych mieli jakieś doświadczenie, to z działania w opozycji, w niewielkich, z konieczności ekskluzywnych grupkach. No i nie dokonał się proces pozytywnej selekcji: do polityki prowadziła droga przez kooptację. Liderzy wyłonieni w związkowych wyborach 1981 roku ulegli rozproszeniu: część wyemigrowała, część zajmowała się czym innym, niektórzy zostali przy działalności związkowej – nikt zresztą o nich nie zabiegał, bo prościej było zajrzeć do kalendarzyka.

W rezultacie partie postkomunistyczne poprzez rozbudowane struktury własne i organizacji stowarzyszonych (związki zawodowe, organizacje młodzieżowe, kobiece itd.) były zakorzenione w społeczeństwie i miały identyfikujących się z nimi ludzi. Partie nowo powstałe miały nikłe struktury i były słabo obecne na poziomie lokalnym, a ich elity nie były lojalne, doprowadzając do podziałów, powstawania nowych partii itp., itd. Nowe partie były więc słabo rozpoznawalne w skali społecznej i dlatego, że były młodsze, i dlatego, że były nieobecne na poziomie lokalnym, a „migotliwe”, wciąż zmieniające się na scenie krajowej. Partie postkomunistyczne niejako zastały swój segment rynku wyborczego (złożony choćby z ludzi partii komunistycznej i ich rodzin), a będąc jedynymi partiami tego typu nie miały konkurencji. Partie nowo powstałe nie mogły mieć swojego tradycyjnego czy naturalnego elektoratu, a rywali było wielu: o ten sam segment rynku wyborczego rywalizowały liczne partie, wszystkie równie słabe. Tę sytuację nie równowagi w zasobach i niezrównoważonej rywalizacji nazwałam postkomunistycznym przechyłem. Wynikał on z tego, że budowanie demokracji i nowych partii dokonywało się po komunizmie. Ale przykład węgierski przekonuje, że można było „od początku” działać inaczej – budować, poprzez wyprzedzającą legislację, silniejsze i trwalsze partie oraz bardziej zrównoważony system partyjny.


Zatem choć prawdą jest, że elity solidarnościowe działały w wyjątkowo trudnych warunkach, to pojawia się pytanie, czy nie mogły działać lepiej. Wszak przywódca polityczny nie wybiera sobie ani warunków, w których przychodzi mu działać, ani rywali, z którymi musi się zmagać. To jest mu dane i zadane. Fakt, że obecnie „Solidarność” nie istnieje jako zinstytucjonalizowana siła polityczna, stanowi ocenę działania solidarnościowych elit. Nie wypada ona korzystnie.

Czego zabrakło? W płaszczyźnie politycznej zabrakło jednoznacznie określonego celu, jakim było zbudowanie wielopartyjnego systemu demokratycznego. W Polsce w 1989 roku oczywiste było – w dużej mierze dzięki Leszkowi Balcerowiczowi – że modelem docelowym jest gospodarka rynkowa. Natomiast demokracja parlamentarna z wieloma partiami nie stanowiła matter of course.

Dobrze określony cel mobilizowałby do stworzenia – szybciej i lepszych – warunków prawnych dla powstawania nowych partii politycznych. A-partyjna strategia elit solidarnościowych może być zrozumiała do 1989 r. – to „Solidarność”, a nie nieistniejące partie polityczne, była jedynym gwarantem kompromisu ze stroną partyjno-rządową i rozpoczęcia przemian. Ale jesienią 1989 r. stawało się jasne, że przemiany nie ograniczą się do Polski. W listopadzie runął mur berliński. W styczniu przestała istnieć PZPR. Można i trzeba było zrobić następny krok, „przyspieszyć”, jak radził Lech Wałęsa, czego jednak nie dokonał. Krótka ustawa o partiach politycznych z 27 lipca 1990 r. była tak liberalna, że mogła pełnić funkcje informacyjno-rejestracyjne, ale nie regulacyjne czy kontrolne. Solidniejsze podstawy prawne funkcjonowania partii w Polsce stworzyła dopiero Konstytucja (1997) i ustawa o partiach politycznych z 27 czerwca 1997 r. (w istotny sposób znowelizowana w 2001 r.). Ośmioletnie opóźnienie dowodzi, że partie nie stanowiły priorytetu elit postsolidarnościowych.

Cel i możliwości formalne to tylko punkt startu. Co dalej? Jasne jest, że same możliwości prawne nie wystarczą – wszak trzeba było budować partie polityczne z niczego. Powinno to polegać i na wyrównywaniu szans konkurentów, i na różnorakim zasilaniu partii nowo powstających. Odbieranie partiom systemu komunistycznego własności (posiadanej bezprawnie), dotacji budżetowych i zasilania z działalności gospodarczej przedstawiane bywało jako „nasza” zemsta. Rzadziej odwoływano się do kategorii prawnych, a w ogóle nie – do wyrównywania szans podmiotom politycznym, które miały rywalizować w wyborach. Tymczasem bez jakiegoś zniwelowania przewagi partii postkomunistycznych nad nowo powstającymi sytuacja przypominała rywalizację zawodowego sportowca na długotrwałym dopingu z amatorem.


Nie wystarczyło jednak „odebrać” tym pierwszym – trzeba było „dać” tym drugim. Ale skąd wziąć, by dać? W systemie komunistycznym wszelkie zasoby należały lub były kontrolowane przez struktury partyjno-państwowe. Dlatego w społeczeństwach postkomunistycznych zasobów „do przejęcia” praktycznie nie było. W Polsce istniały dwa potencjalne rezerwuary zasobów (materialnych, organizacyjnych i ludzkich): Kościół i „Solidarność”. Kościół nie wsparł partii politycznych, co trudno kwestionować. Ale partii (w liczbie pojedynczej lub mnogiej) nie wsparła także „Solidarność”, jedyna siła zorganizowana – jak partia komunistyczna – w skali kraju. Po 1989 r. „Solidarność” nie miała spójnej strategii wobec partyjnego pluralizmu: stanowiła zaplecze drużyny Lecha Wałęsy, ale jej nie kontrolowała, dystansowała się od partii, ale w 1991 r. wystawiła swoją wyborczą reprezentację, weszła do Sejmu i przyczyniła się do skrócenia jego kadencji, wspierała powstanie AWS, by wycofać się na pozycje czysto związkowe. Ostatnio wspiera PiS.

Można rozumieć ambiwalentną postawę władz związku. Nie było, jak się wydaje, społecznego przyzwolenia na przekształcenie „Solidarności” w partię. Ale była potrzeba wpływania na politykę. Można to robić albo poprzez konsekwentną, jawną i zobowiązującą współpracę z partią lub partiami, albo poprzez utworzenie i wywianowanie nowej partii. Formą pośrednią, długo praktykowaną na przykład w Wielkiej Brytanii czy Szwecji, było zbiorowe członkostwo: członkowie związków zawodowych (i innych organizacji) automatycznie stawali się członkami partii. Choć obecnie nie jest to automatyczne, to struktura organizacyjna Labour Party pozostaje złożona, a w latach 90. około połowa środków finansowych tej partii pochodziła ze źródeł związkowych.

Skoro już wspomniano o pieniądzach dla partii, to trzeba stwierdzić, że i tę sprawę zaniedbano. Początkowo sytuację regulowała liberalna ustawa o partiach politycznych z 1990 r. oraz ordynacje wyborcze (od 1993 r.) określające, która partia dostanie jak dużą dotację stanowiącą rodzaj rekompensaty za koszta kampanii wyborczej. Dopiero nowela z 2001 r. ustawy o partiach politycznych (z 1997 r.) zagwarantowała partiom subwencje z budżetu na cele statutowe. Obecnie obowiązujące regulacje prawne dotyczące finansów partyjnych kształtowały się więc do 2001 r. I znowu mówić można o wieloletnim opóźnieniu.

Podsumowując: elity solidarnościowe i postsolidarnościowe nie zagwarantowały partiom politycznym stabilnych podstaw prawnych ani środków niezbędnych do powstawania i sprawnego funkcjonowania partii nowych, które – w warunkach wyrównanego startu – byłyby w stanie podjąć skuteczną rywalizację z partią postkomunistyczną. Nie sposób określić, ile w tych zaniedbaniach było niedoceniania sił komunistycznych, które upadek systemu przeżyły, ile niezrozumienia systemu demokracji parlamentarnej, a ile innych powodów (przeciążenia problemami, konfliktów między różnymi środowiskami postsolidarnościowymi itp., itd.).

Do tych zaniedbań i zaniechań dodać trzeba jeszcze jedno o charakterze społeczno-politycznym. Scharakteryzowałam członków pierwszej „Solidarności” jako ludzi pamiętających o swojej przynależności, odrzucających przeszłość i opowiadających się za zmianami, prodemokratycznych i głosujących na „swoich”. Dlaczego tak rzadko zwracano się do nich? Dlaczego tak rzadko ich mobilizowano, na przykład w kampaniach wyborczych?


To, że podział na stronę postkomunistyczną i postsolidarnościową negowały elity SdRP i SLD, wynikało z powodów biograficznych, ideowych i pragmatycznych – leżało to w ich interesie. Ale elity solidarnościowe i postsolidarnościowe? Część z nich świadomie odrzuciła projekt, w ramach którego postkomunistyczny podział stanowiłby narzędzie opisu społeczeństwa i mobilizacji politycznej. Inna część najwyraźniej uznała, że ów podział nie istnieje. Kolejna część nie miała pomysłu, jak ów podział wmontować w politykę. Wreszcie część wykorzystywała go nieudolnie. Prawdą jest, że odwoływanie się do tego podziału utrudniały konflikty i rywalizacja pomiędzy ugrupowaniami po stronie postsolidarnościowej. W sytuacji rywalizacji politycznej i wyborczej raczej szuka się różnic i wydobywa to, co dzieli, niż odwołuje się do wspólnych korzeni i projektuje wspólne działanie. Ale poza trudnościami „obiektywnymi” istniały też deficyty w sferze „subiektywnej”: brak wiedzy, pomysłów, umiejętności...

Można uznać, że obecnie, po wyborach 2005 roku problem postkomunistycznego przechyłu i „niemożności” politycznej instytucjonalizacji sił postsolidarnościowych stracił znaczenie. Wypracowano regulacje prawne, a partiom zagwarantowano środki budżetowe. Partia postkomunistyczna osłabiła się sama – w życiu politycznym i społecznym żadna przewaga ani upośledzenie nie są dane raz na zawsze. System partyjny jest dziś bardziej zrównoważony, a rywalizacja wyborcza – bardziej fair niż dziesięć lat temu. Do Sejmu po raz drugi weszło sześć tych samych partii co w poprzednich wyborach, w tym dwie o solidarnościowych korzeniach. Gdzież więc problem?

Otóż dzisiejszym problemem są nowe podziały polityczne, powstałe w kampaniach wyborczych roku 2005 i po wyborach: ostry i pogłębiający się podział między zwycięskim PiS a PO oraz koalicja PiS z „Samoobroną” i LPR. Ten nowy układ polityczny gwałci podział na stronę postkomunistyczną i postsolidarnościową. PiS usiłuje, z jednej strony, wypchnąć z obozu postsolidarnościowego Platformę, a z drugiej – włączyć doń swoich koalicjantów. Dotychczas „Samoobrona” i LPR konsekwentnie lokowały się poza tym podziałem. „Samoobrona” realizowała w gruncie rzeczy strategię antysystemową (którą dobrze charakteryzuje nostalgia za PRL i pokrzykiwanie, że wszyscy rządzili i wszyscy kradli). LPR równie zajadle krytykowała, wręcz odrzucała III RP (mimo że wśród polityków Ligi byli działacze opozycji demokratycznej i „Solidarności”). Czy zatem taka „inżynieria polityczna” może się udać?

Dla mnie jako socjologa pojawia się ciekawy problem teoretyczny: na ile wiążące okażą się solidarnościowe tradycje i doświadczenia biograficzne, a na ile polityczny konstrukt – koalicja sił postsolidarnościowych z siłami a- i anty-solidarnościowymi realizująca polityczną strategię braci Kaczyńskich. Osobiście wątpię, aby ten konstrukt „się przyjął”, aby dziedzicami Sierpnia i „Solidarności” stali się ludzie Andrzeja Leppera i Romana Giertrycha. Pamiętać jednak trzeba, że w wyborach parlamentarnych 2005 roku PiS zyskało poparcie 47% członków pierwszej „Solidarności” i że od wyborów – mimo brutalnie prowadzonej inżynierii politycznej – utrzymuje wysokie poparcie społeczne. Dlatego tak po ludzku – już poza polityką i socjologią – żałuję, że zmarnowana została ostatnia chyba szansa zinstytucjonalizowania sił postsolidarnościowych. Możemy się pocieszać, że po „Solidarności” została – jak w wierszu Słowackiego – „siła fatalna”, która nas, zjadaczy chleba, usiłuje przerobić w anioły.

***


Mirosława H. Grabowska - dr hab., socjolog, pracuje w Instytucie Socjologii UW i w Instytucie Studiów Politycznych PAN. W latach 1975–1989 związana z opozycją demokratyczną. Laureatka Nagrody im. ks. Józefa Tischnera za rok 2004. Wydała ostatnio: Podział postkomunistyczny. Społeczne podstawy polityki w Polsce po 1989 roku (2004).