Papież-profesor w rodzinnej Bawarii

Arkadiusz Stempin

publikacja 02.11.2006 16:37

Wyrosły w prostej rodzinie o silnej wierze Joseph Ratzinger staje się wysublimowanym intelektualistą epoki. Teologiem, który wyrafinowanymi argumentami chroni wiarę prostych ludzi przed pychą modernizmu. Znak, 11/2006

Papież-profesor w rodzinnej Bawarii






Nadawca - prof. dr Joseph Ratzinger

Główny heraldyk Watykanu toskański szlachcic Andrea Cordero Lanza di Montezemolo oniemiał z przerażenia, kiedy dwa dni po konklawe Benedykt XVI przedłożył mu projekt papieskiego herbu. Po raz pierwszy w dziejach papiestwa jego nieodłączna ikonograficzna inkarnacja tiara - potrójna korona namiestnika Chrystusa, miała zostać zastąpiona zwykłą biskupią mitrą [1]. Heraldyczny przełom, zwiastujący pokorę właściciela i pełnionego przez niego urzędu? Tak, ale nie tylko. Bowiem jeśli trzy korony symbolizowały potrójną władzę biskupa Rzymu „jako ojca książąt i królów, sternika świata i namiestnika Chrystusa” [2], to rezygnacja z heraldycznej symboliki była delikatnym sygnałem wysłanym w stronę prawosławia [3]. Benedykt XVI, papież aksamitnych kroków i subtelnych sygnałów? A może to przypadek zadecydował, że główny heraldyk Watykanu kapelusz kardynalski otrzymał od byłego Hitlerjungen 24 marca 2006 roku, w rocznicę masakry dokonanej przez SS w jaskiniach ardeńskich pod Rzymem, gdzie zginął ojciec Corderosa?


1. Z dotychczasowego kardynalskiego herbu Benedykt XVI przejął trzy elementy: augustiańską muszelkę, murzyńską głowę i sylwetkę niedźwiedzia. Złota augustiańska muszelka posiada potrójną symbolikę. Po pierwsze, konotuje postać św. Augustyna. Podług legendy biskup Hippony, przechadzający się wzdłuż brzegu morza i rozważający tajemnicę Trójcy Świętej, napotkał chłopca, który muszelką czerpał morską wodę i przelewał ją do dziury wykopanej w piasku. Przypatrując się tej scenie, Augustyn pojął, że prędzej dzieciak wyczerpie morze muszelką, niż on sam wyjaśni tajemnicę Trójcy. Dla intelektualisty i teologa Ratzingera, podobnie jak dla Augustyna, wiara nie jest zaprzeczeniem rozumu (fides querens intellectum, wiara szuka zrozumienia). Rozum jednak musi znać swoje ograniczenia i podrzędność wobec wiary, która jest jego rozszerzeniem do nieskończoności. Po drugie, muszelka od wieków symbolizuje pielgrzyma. W ten sposób Benedykt pragnął nawiązać do tradycji swojego poprzednika, który jako Wielki Pielgrzym dotarł do każdego niemal zakątka ziemi. Dlatego też podczas swojej mszy intronizacyjnej Benedykt XVI miał na sobie przyozdobiony muszelkami ornat. Po trzecie, muszelka uświetnia herb starego szkockiego klasztoru w Ratyzbonie, z którym obecny papież czuje się wyjątkowo silnie związany.

Ukoronowana murzyńska głowa natomiast jest odwiecznym symbolem diecezji Fryzyngi, założonej w VIII wieku, a w roku 1821 podniesionej do rangi metropolii Monachium-Freising, której Joseph Ratzinger był arcybiskupem w latach 1977-1981. Do dnia dzisiejszego głowa Murzyna często występuje w heraldyce europejskiej, choć przeważnie na herbach rodem z Sardynii i Korsyki. Także na herbie papieża Piusa VII (Barnaba Gregorio Chiaramonti 1800–1823) odzwierciedlone są trzy murzyńskie głowy. Z kolei brązowa sylwetka niedźwiedzia z siodłem na plecach przypomina postać pierwszego biskupa Fryzyngi, św. Korbiniana (680-730), który udając się ongiś konno do Rzymu, został napadnięty przez potężnego niedźwiedzia. Świętemu udało się jednak nie tylko poskromić napastnika, ale i zmusić go do zaniesienia bagażu aż do Rzymu.

2. Podług Liber pontificalis wydanego przez papieża Klemensa VIII w 1596 roku.

3. Sygnał ten staje się jeszcze bardziej czytelny w świetle dalszych posunięć papieża w „polityce wschodniej”, jak chociażby wysłania do Moskwy kardynała Waltera Kaspra, rodaka wprawdzie, ale podczas konklawe nie należącego do zwolenników jego wyboru. Benedykt XVI, na którym nie „ciąży odium” powalenia na kolana komunizmu, poprawia stosunki z Chinami. Obecna „odwilż” na tym odcinku pozwoliła już na nadanie purpury krytycznemu wobec reżimu w Pekinie biskupowi Hongkongu. Ponadto w Watykanie coraz głośniej mówi się o przeniesieniu nuncjatury z Taipeh do Pekinu, jeszcze przed chińską olimpiadą w 2008 roku.






Subtelny, skromny papież wysyłający aksamitne sygnały? Niemal dosłownie. 21 grudnia pojawił się on na placu św. Piotra z naciągniętym na wiecznie zimne uszy camauro, czerwonym aksamitnym nakryciem głowy, chętnie noszonym przez odległych mu w czasie poprzedników. Ale Benedykt ukazał się w nim nie tylko ze względu na panujący tego dnia chłód. Camauro na jego głowie urosło do rangi symbolu i hołdu złożonemu Janowi XXIII. To w tych dniach przed czterdziestoma laty kończył się Sobór Watykański II, a jego spiritus movens ponownie usalonowił ciepłą czapeczkę. Ba, w niej został złożony do grobu. Okrzyknięty „pancernym kardynałem” stróż doktryny wiary, niejednokrotnie rugujący za nadinterpretację soborowych uchwał zbyt progresywnych braci w biskupstwie, w tym głównie rodaków znad Renu, w homilii wygłoszonej w aksamitnym nakryciu głowy zdeklarował się jako wierny orędownik Sacrosanctum concilium. Czyż podczas ostatniego konklawe nie był jedynym kardynałem, który twórczo brał udział w debatach soborowych? I czyż nie dla takich jasnych deklaracji został wybrany?

Jasne, klarowne słowa padają przede wszystkim w każdą środę o dziesiątej trzydzieści, kiedy papież-profesor wygłasza wykłady. Na te same tematy, które drążył jako teolog na uniwersytetach w Tybindze czy Ratyzbonie. Teraz odczyty odbywają się pod gołym niebem. Z większą liczbą słuchaczy. To dlatego Benedykt spędza dużą część czasu przy biurku, pisząc i pisząc (uszczuplając oprawę liturgiczną mszy i rzadziej niż poprzednik podejmując trud apostolskich pielgrzymek): przemówienia, kazania, listy, książki. Jeśli Jan Paweł II był mistrzem wizualnego przekazu, to Benedykt jest papieżem słowa. Nawet podczas audiencji dla ambasadora Andory przemyca fundamentalne teologiczne myśli. Prawdę (dogmatyczny fundament Kościoła) tropi przy biurku. Nic dziwnego, że latem widzi się go w markowych okularach firmy Serengeti, które filtrując światło słoneczne, chronią oczy. Bo oczy to jego kapitał.

Odbiorca – niemiecki Kościół słabej wiary

Tym razem adresatem jego przekazu są jego rodacy. Z którymi jednak najbardziej łączy go wspólne obywatelstwo. W ojczyźnie Papieża co roku szkolne mury opuszcza większa liczba szewców specjalistów od butów ortopedycznych niż absolwentów seminariów duchownych. W niegdyś arycybiskupim Magdeburgu jedynie 8% nowo narodzonych dzieci zostaje ochrzczonych. A w Berlinie trzy czwarte uczniów nie chodzi na religię. Niemcy są krajem postchrześcjańskim. Największym zaufaniem obdarzają policję (70%), zaraz potem znaną w Polsce sieć handlową Aldi (51%). Kościoły katolicki i ewangelicki z 32-procentowym zaufaniem plasują się za bankami (41%), ale przed gospodarką wolnorynkową (26%). Benedykt XVI zajmuje nieco wyższe miejsce (36%), tuż przed Dalajlamą (35%).

Statystycznie 26 z 82 milionów obywateli Republiki Federalnej to katolicy. Z tym, że liczba katolików od 1974 systematycznie maleje. W stosunku do roku 1991, pierwszego po zjednoczeniu, spadła o trzy miliony. W rzeczonym 2003 roku wystąpiło z Kościoła katolickiego 130 tysięcy członków (z ewangelickiego - 170 tysięcy). Średnio co 75 sekund opuszcza łono obydwu Kościołów jeden wierny, co hierarchowie tłumaczą niechęcią do płacenia podatku kościelnego. Wystąpienia powodują wyraźny spadek dochodu Kościołów. I finansowy chaos. Najbardziej dramatyczna pod tym względem jest sytuacja diecezji w Essen, która stoi u progu bankructwa. Ordynariusz biskup Genn przedłożył już plan działania. Dotychczasowych 250 parafii złączy się w 43 organizmy parafialne. Ponad 100 świątyń zostanie zamkniętych, armii świeckich wypowie się umowę o pracę. W skali kraju w ubiegłym roku z 22 tysięcy kościołów i kaplic sprzedano 250. Dalszych 50 poszło pod młotek.





W niedzielnej mszy uczestniczy regularnie 4,5 miliona wiernych, zaledwie 7% wszystkich Niemców. Równocześnie gwałtownie obniża się liczba księży. W 1991 roku było ich jeszcze niemal 20 tysięcy. W 2003 roku już o cztery tysiące mniej. Dramatycznie zmniejsza się liczba powołań. Rokrocznie przekracza próg seminariów mniej niż dwustu chętnych. Obecnie w 27 diecezjach kształci się 900 alumnów. Przykładowo: w roku 2003 wyświęcono 130 nowych kapłanów, zmarło 304, a 381 przeszło na emeryturę. Stąd z 13 tysięcy parafii jedna czwarta jest nieobsadzona. Środkiem zaradczym pozostaje na razie ich łączenie. Lub import księży. Także z Polski.

Jedynie 65% katolików wierzy w centralny dogmat o życiu pośmiertnym, a tylko garstka - w niepokalane poczęcie Maryi. Wielu z nich wierzy w reinkarnację, odmawia Bogu wpływu na los świata i własny, a katastrofy klimatyczne podnosi do rangi Janowej apokalipsy. Chrześcijaństwo postrzega jako przeciwwagę dla islamu, jako kulturowy fundament, na którym pichci własną religijną miksturę. Modli się najczęściej w środy i soboty, kiedy są losowania totolotka. Spowiada się na czacie. Sensu życia upatruje w ontologicznym koktajlu: trochę Jezusa, dużo kariery, a w wypadkach wątpliwych spojrzenie w oczy swoich dzieci. Wiara jako patchwork? Tak. Co najbardziej rzuca się w oczy wśród młodzieży. Zsekularyzowane roczniki 1979-1990, wychowane na komputerze, Vivie i internecie. Podług kardynała Meisnera z Kolonii „metafizyczni wygnańcy”. Generacja z estetyczną epistologią, w której sportowe nike’i na nogach zdradzają o ich posiadaczu więcej niż jego przynależność do Kościoła. Religijne emblematy są u nastolatków en vogue. Krzyż na szyi, na koszulce Ché Guevara. I różaniec - jako niezbędny gadżet dla obydwu płci - podpowiada młodzieżowe pismo „Max”. Rzecz jasna, na tegoroczny sezon letnio-jesienny.

Niemcy – kraj utracony dla katolicyzmu? Nie do końca. Absolutnie niedoceniana w Polsce niemiecka wrażliwość na biedę w krajach Trzeciego Świata wylewa się w wymiernej postaci pół miliarda euro rocznie, przeznaczonych na pomoc humanitarną. Sumie większej niż ta, jaką dysponuje wspólnotowe Biuro Pomocy Humanitarnej całej Unii Europejskiej. Ponadto między Odrą a Renem rozwija się jedna z najprężniejszych na świecie myśli teologicznych, zgłębiana na wydziałach teologii na ponad 50 uniwersytetach. Wreszcie, laikat niemiecki jest najbardziej wzorowo zorganizowany na całym świecie, od 1848 roku (!) w Związku Katolików Niemiec, a od 1958 roku w prężnym i finansowo zabezpieczonym Centralnym Komitecie Katolików, który stanowi niemałe wyzwanie dla samego episkopatu, nie mówiąc już o kurii rzymskiej.

Wyjątkiem na mocno przetrzebionej katolickiej mapie Niemiec jest Bawaria, w której na 12 milionów mieszkańców 7,3 miliona to katolicy i gdzie uczestnictwo w niedzielnej mszy św. sięga 25%. Benedyktyńskie klasztory zaczęto tu wznosić w cieniu sosnowych borów i na tle wysokich gór przed 1300 laty. Barokowe kościoły, śmiała odpowiedź na wyzwanie Lutra i szalejącej w sercu Europy wojny trzydziestoletniej, stopiły się z górskim krajobrazem, tworząc religijny. Do początku XX wieku imię biskupa i papieża ważniejsze było dla rolniczego ludu od imienia panującego. Oficjalny hymn państwowy „Boże, pobłogosław twój bawarski kraj, twe rozległe połacie, naszą ziemię i ojczyznę!”, do złudzenia przypomina „Boże, coś Polskę”. Dziś jeszcze w urzędzie czy sklepie komputerowym nie usłyszy się ogólnoniemieckiego „Guten Tag”, lecz katolickie „Grüß Gott“ („pochwalony”). Bo niemal do naszych czasów przetrwały zwyczaje naznaczone ludową pobożnością. Pielgrzymki, drogi krzyżowe, krzyże na ścianach.





Bawarski przekaz

„Moje serce bije po bawarsku” – wyznał dziennikarzom na pokładzie samolotu Papież krótko przed lądowaniem w Monachium. Stąd nie dziwi, że idąc za głosem serca, wiedziony tęsknotą za krajem młodości, ale też chęcią złożenia podziękowania, stanął nogą w biało-niebieskiej ojczyźnie, nie w Berlinie. W tym sensie pielgrzymka w ojczyste strony, podobnie jak obecność na Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii, nie była oficjalną wizytą w Niemczech. „Skoro się przybywa do Monachium, to trzeba pomyśleć i o Berlinie, ale ja jestem już starym człowiekiem i papieżem dla Kościoła na całym świecie”, uspokajał swoje niemieckie sumienie. Więc chyba już cud tylko sprawi, że Benedykt XVI kiedykolwiek przybędzie do Berlina. Tymczasem już na lotnisku w Monachium zewsząd powiało bawarskością. Załopotało morze biało-niebieskich flag, chusteczkami zamachały pułki w skórzanych rybaczkach do kolan, z nasadzonymi na głowach kapeluszami z piórkiem. O ile na lotnisku rodaka powitała (nie jak w Warszawie najwyższy rangą Polak) dyplomatyczna reprezentacja skomplikowanego metysażu polityczno-kulturowego republiki: (protestancki) prezydent, (protestancka) pani kanclerz i (katolicki) premier Bawarii, o tyle ten ostatni nie odstępował dostojnego gościa przez cały czas trwania pielgrzymki ani na krok. Jeśli zwierzchnika Kościoła powszechnego przywitał przewodniczący episkopatu Niemiec kardynał Lehmann, to zaraz po nim po przyjacielsku uściskał go kardynał Wetter, przewodniczący episkopatu Bawarii (ewenementu na katolickiej mapie świata). Jeśli zaś głowie państwa watykańskiego hołd oddała kompania reprezentacyjna Bundeswehry, to salut na jego cześć padł ze strzelb góralskich strzelców znad jeziora Tegernsee, Bawarczyków całą gębą, należących do związku strzeleckiego, którego profesor Joseph Ratzinger pozostaje nieprzerwanie członkiem.

Ale nawet tu, w sercu niemieckiego katolicyzmu, nie rozbrzmiały jak w Polsce okrzyki Hoch der Papst! (niech żyje papież), tylko włoskie Viva il Papa! Bo nawet Bawaria to nie Polska, Monachium nie Kraków. Na ulice i place wyszły tysiące, setki tysięcy, nie miliony. Wbrew przewidywaniom organizatorów w sobotnie popołudnie witało Papieża w Monachium nie 250, tylko 150 tysięcy rodaków. Wszystkie msze spowijała atmosfera mieszczańsko-powściągliwa. Inaczej niż w Kolonii czy w Polsce, gdzie dominował radosny katolicki pop. Do Monachium wielu pielgrzymów dojechało rowerem. Zgodnie z ekologicznym niemieckim etosem. Inni przybyli całymi rodzinami, sprawiając wrażenie, jakby wybrali się na całodzienną niedzielną wycieczkę: rankiem wczesna pobudka, w południe msza papieska, potem obiad w restauracji, reszta dnia to niedzielny rekonesans w plenerze.

Ale bawarska scena jest szczera i autentyczna. Papież rzeczywiście przybył do domu. Plac Mariacki w centrum Monachium w dniu przyjazdu może nie pęka w szwach. I jest tam radośnie, choć nie euforycznie. Ale przy złotej kolumnie Matki Bożej uszczęśliwiony Benedykt XVI przyznaje uczciwie, że zna jedynie pierwszą zwrotkę bawarskiego hymnu. W zamian za to chór spontanicznie nuci mu sentymentalną pieśń Weiß du, wie viel Sternlein stehen, taką polską Barkę. Mocno wzruszony gość zacznie najpierw po profesorsku, potem już całkiem spontanicznie ściskać ręce otaczających go ludzi. Pod bliską jego sercu kolumną Matki Bożej, gdzie obejmując archidiecezję (1977), witał się z monachijczykami i gdzie, przyjąwszy propozycję Jana Pawła II przewodniczenia watykańskiej Kongregacji Doktryny Wiary wiary, żegnał się z nimi pięć lat później, dokonuje bawarskiego wyznania wiary. Dziękuje wszystkim, którzy ukształtowali jego duchową formację. W ciepłych i czułych słowach mówi o „drogim mu kraju”. Jakaś nuta melancholii wdziera się w jego wynurzenia, jakby wiedział, że już na zawsze żegna się z ojczyzną. Prostota i skromność biją z jego postaci. Kiedy był „pancernym kardynałem”, wiedzieli o tym nieliczni. Teraz przekonuje się o tym cały świat. Pielgrzymka bawarska staje się więc przesądzającym aktem w „uczłowieczeniu” wizerunku głównego inkwizytora. Choć skromność nie przeszkadza mu porównać się ze św. Augustynem, który, tak jak on, do końca życia wolał pozostać uczonym. Nie biskupem.





Sentymentalna podróż do kraju dzieciństwa i młodości wyczerpuje się pod monachijską kolumną. Do niezatraconych w wierze Bawarczyków Benedykt XVI kieruje natomiast słowa w sanktuarium maryjnym w Altötting. To tu pulsuje bawarska katolicka dusza. Tu spotkać można, chyba w jedynym takim miejscu między Renem a Odrą, żarliwie modlących się pątników. To tu też w podziemiach kościoła spoczywa graf Tilly, obok Wallensteina najwybitniejszy katolicki wódz wojny trzydziestoletniej. To właśnie Altötting ucieleśnia bawarską pobożność i katolicką tradycję kraju. Dlatego na mszy papieskiej ponad 60 miejsc zarezerwowanych jest dla domu Wittelsbachów, panującej do 1918 roku rodziny królewskiej. Dlatego też w miejscu, gdzie na licznych świecach i tablicach wypisane są podziękowania Maryi, papież mówi: „Jej zawierzmy nasze troski. Ona przekaże je wszystkie Panu. Bo to ona uczy nas modlić się, nie wymuszać na Bogu spełnienie naszych próśb czy pragnień. Ona przekazuje Jezusowi sprawę i Jemu pozostawia decyzję, co On potem z nią zrobi”. Pobożny przekaz pielgrzymującego papieża skierowany do pobożnego, liczbowo niewielkiego katolickiego jądra w Niemczech.

Profesorski przekaz

Ale Papież przemawia w Bawarii głównie do mas „niedzielnych” katolików i jeszcze liczniejszych rzesz zdechrystianizowanych Teutonów. A poza granice Niemiec do religijnie zanalfabetyzowanej Europy. Przed tymi pierwszymi unosi do góry profesorski palec i przestrzega niezwykle ekspresyjnie przed dalszą wysyłką prestiżowego produktu katolicyzmu made in Germany: charytatywną pomocą do Afryki i Azji, pozbawioną ewangelicznego ducha. A przed religijnymi analfabetami wkłada na siebie profesorską togę i zaprasza na serię wykładów. Pod gołe niebo i pod dach. Z centralnym, akademickim wykładem, wygłoszonym na uniwersytecie w Ratyzbonie, gdzie on sam przez 8 lat wykładał teologię i gdzie w dalszym ciągu figuruje na liście profesorów. Chrześcijaństwo, tłumaczy, opiera się również na rozumie i nie przez przypadek czerpie z greckiej nauki i filozofii. W konsekwencji dopiero synteza wiary i rozumu składa się na to, co się nazywa Europą. Wyrzucenie Boga ze sfery rozumności, jak chciał tego Kant, redukuje rozum do kategorii instrumentalnej. To samoograniczenie rozumu postchrześcjańskiego Zachodu sfiksowanego na produkcję niekończących się osiągnięć technicznych według Benedykta równoznaczne z „głuchotą na Boga”, „dyktaturą relatywizmu” czy „skróceniem promienia działania rozumu” - zagraża samej cywilizacji. Dziedzictwo Europy i całej myśli oświeceniowej zostaje podmywane także wtedy, gdy dokonuje się manichejskiego podziału świata na wierzących i niewierzących, na „naszych” i „tych przeciwko nam”. Że inspiracją tych wywodów nie są alpejskie łańcuchy, tylko elukubracje mocarzy tego świata, od Busha po Ahmadineschada, jest bardziej niż oczywiste.

Nieprzypadkowo też, na kanwie 11 września Papież podjął wątek o patologii wdzierającej się w relacje między cywilizacją Zachodu a resztą świata. W Monachium, wcielając się w rolę adwokata również wzynań niechrześcijańskich – w tym także islamu - żądał „bojaźni przed tym, co dla innych religii jest święte”. Jakżeż łatwo odczytać tu aluzję do wypuszczonych w obieg osławionych karykatur Mahometa. Więc to nie chrześcjaństwo w oczach Benedykta XVI wywołuje po drugiej stronie uczucia nienawiści. Za antyzachodnie resentymenty, coraz powszechniej oplatające cały glob, odpowiedzialna jest przechodząca w cynizm arogancja samej nihilistycznej cywilizacji postchrześcjańskiej, postrzegająca wiarę i religię jako zjawisko przednaukowe i irracjonalne. Szyderstwo ze świętości opakowane w prawo do nieskrępowanej wolności słowa. Ale odmawiając w rocznicę 11 września współczesnym zachodnim krzyżowcom swojego błogosławieństwa, nie wahał się przestrzec przed niebezpieczeństwem z drugiej strony. Bo światu zagraża nie tylko pustka zachodniego nihilizmu, lecz także islamski fundamentalizm. W murach ratyzbońskiej uczelni profesor Ratzinger wskazał na deficytową istotę Allaha, który nie jest Bogiem-Logos. W konsekwencji islamskie pojęcie Najwyższego Bytu, wymykające się kategorii rozumności i niezobligowane nawet własnym słowem, zezwala na uwolnienie drzemiącego w religii potencjału przemocy (dżihad), co jednak w żadnym wypadku nie dezawuuje islamu.






Między pobożnymi naukami z Altötting i wykładem o chrześcjaństwie jako opartej na rozumności religii-logos rozpościera się cały horyzont papieskiego przekazu w Bawarii. W gruncie rzeczy historia samego jego nadawcy. Wyrosły w prostej rodzinie o silniej wierze Joseph Ratzinger staje się wysublimowanym intelektualistą epoki. Teologiem, który wyrafinowanymi argumentami chroni wiarę prostych ludzi przed pychą modernizmu. W przekonaniu, że synteza rodem z prostego serca i skomplikowanej głowy jest możliwa. Odwołując się do przykładu własnej osoby. I proponując ową syntezę jako program pontyfikatu.

Po owocach go poznacie

Najbardziej wymiernym rezultatem wizyty Benedykta XVI pozostanie po spotkaniu z mocno podekscytowaną panią kanclerz jej zobowiązanie do ponowienia próby wprowadzenia do preambuły konstytycji europejskiej zapisu odwołującego się do chrześcjaństwa. Przyrzeczenie niezwykle cenne, tym bardziej że Niemcy w pierwszym półroczu 2007 roku obejmują przewodnictwo w Unii, a już od maja wiadomo, że będą reanimować konstytucyjną debatę. Wolno przypuszczać jednak, że fantasmagoryczna jak na rzeczywistość niemiecką liczba 60 godzin transmisji telewizyjnych nie zapełni pustawych kościołów, nie nawróci metafizycznych analfabetów nad Renem na katolicyzm, poprawi natomiast w ich oczach image Kościoła, a sam dyskurs religijny z dotychczasowych peryferii wprowadzi do centrum przestrzeni publicznej. Zarówno na poziomie rozmów kawiarnianych, jak i dysput intelektualnych.

Bezsprzecznym osobistym sukcesem Papieża pozostanie z kolei ostateczne ściągnięcie z siebie odium „pancernego” inkwizytora i zastąpienie go wizerunkiem przyjaznego Wielkiego Komunikatora, co w czasach medialnego odbioru i wartościowania nawet treści metafizycznych nie jest bagatelizowane także przez zakotwiczony w transcendencji Kościół katolicki.

Rozczarowania wizytą doznała natomiast liczbowo największa w Europie Zachodniej „awangarda” katolicka, od lat optująca niezmiennie za rewolucyjnymi zmianami: ordynacją kobiet, zniesieniem celibatu, liberalizacją etyki seksualnej, dopuszczeniem rozwiedzionych do komunii św. O ile jednak jej rozgoryczenie można było przewidzieć, to zaskakuje nieco, że w Bawarii większego zastrzyku nie dostał dialog z Kościołem protestanckim. W ojczyźnie Lutra, gdzie istnieje porównywalny pod względem liczby wiernych Kościół protestancki i nasilające się „oddolne” tendencje do większej konwergencji - palącym problemem jest uregulowanie dostępu do wspólnej komunii w małżeństwach katolicko-protestanckich - zabrakło ze strony Papieża znaczących gestów ekumenicznych.





Zupełnie niezamierzonym pokłosiem wizyty okazała się erupcja furor arabicus i ponowne zawiązanie się frontu wiecznie agresywnej globalnej siatki fundamentalistów Allaha. Papieska propozycja teologiczna, sugerująca wyeliminowanie przemocy w religii islamu, poprzez związanie pojęcia Allaha z kategoriami rozumu, który zabrania zabijania niewinnych istnien - w imieniu Boga, który jest „Logos” - została odczytana politycznie. Możliwe, że papież-intelektualista powinien przewidzieć skutki swoich teologicznych wywodów. Nie na płaszczyźnie intelektualnej dysputy z islamem, tylko w wymiarze politycznym. W konkretnym momencie historycznym, kiedy to każde starcie między zakompleksionymi muzułmanami a zachodnimi zwycięzcami zimnej wojny coraz częściej wywołuje święty gniew tych pierwszych. Możliwe, że politycznie roztropniej byłoby, gdyby Benedykt w ratyzbońskim wykładzie dla równowagi wspomniał o siłowym nawracaniu pogan przez Kościół katolicki (wyprawy krzyżowe, konkwisty). Ale dyplomatyczne manewry papieża wydłużyłyby tylko w czasie żywotność iluzji o możliwości prowadzenia dialogu między obydwoma religiami, tak jak go rozumie papież intelektualista. Na abstrakcyjnej płaszczyźnie intelektualnej, z delikatnym zaakcentowaniem teologicznej wyższości katolicyzmu nad islamem. Bo o ile Jan Paweł II nie miał problemów z przestąpieniem progu meczetu, wyartykułowaniem wyznawanych przez obydwie religie wspólnych wartości (przemówienie w Nairobi 1980), o tyle jego następca koncentruje się na bezkompromisowym zakreślaniu wyraźnych granic odróżniających katolicyzm od innych religii. I na uwypukleniu tożsamości katolicyzmu. Aktualny kryzys (i nagonkę na Papieża) wytrawna w dyplomacji kuria rzymska na pewno zażegna, ale skoro religijny islam niewzruszenie będzie trwał na swoich pozycjach [4], to należy wątpić, czy on sam i jego polityczny nurt w ogóle opowie się za jakimkolwiek dialogiem. I to jest nieoczekiwanym, choć pesymistycznym „odkryciem” sprowokowanym bawarską pielgrzymką papieża-profesora.

***


Arkadiusz Stempin - dr, historyk na Uniwersytecie Alberta Ludwiga we Freiburgu (Niemcy), wydał ostatnio dwujęzyczną książkę Polska i Niemcy w trudnych latach (2004) oraz Das Maximilian Kolbe Werk. Pionier der deutsch-polnischen Aussöhnung (2006).


4. „Nie potrzebujemy żadnego dialogu“, peroruje szejk Omar al-Bakri z Trypolisu, oddając sens wypowiedzi świata muzułmańskiego, „ponieważ dobrze wiemy, że współczesne chrześcjaństwo, współczesny judaizm to tylko zniekształcone wersje wiecznej Bożej prawdy”.