Zderzając się ze ścianą

Donald Nicholl

publikacja 04.01.2007 14:09

Wyszedłem od mojego umierającego przyjaciela w nastroju całkowicie odmiennym od tego, z jakim do niego wchodziłem. Bo oto, używając słów, które właśnie wówczas zrodziły się w mojej głowie, stałem się świadkiem „tryumfu Ducha”. Znak, 1/2007

Zderzając się ze ścianą





Moje życie upływało w spokojnym rytmie, od wielu lat już wyznaczanym interesującymi wydarzeniami, jakie pojawiają się w zamkniętym kręgu gościnnych wykładów, podróży, badań, pracy nad książkami i korespondencji z ludźmi i instytucjami z różnych części świata. I oto naraz, niemal bez ostrzeżenia, zatrzymało się na ścianie.

Metafora ściany to najbardziej precyzyjny sposób opisania tego, co zaszło, bo oto zamknęły się przede mną naraz wszystkie drogi. Gdy się zastanowić, metafora ta pokazuje także, że najzwyczajniej zniknęły wszystkie horyzontalne wymiary mojego życia. Dlatego też, kiedy ktoś później opowiadał mi o swoich planach – dajmy na to – związanych z „przyszłym czwartkiem”, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Jeśli o mnie chodzi, od „przyszłego czwartku”, podobnie jak od zeszłego, mogłyby nas równie dobrze dzielić lata świetlne – to samo zresztą dotyczyło ówczesnego „wczoraj”.

Z symboliką wymiarów horyzontalnych spotkałem się pięćdziesiąt lat temu, podczas lektury książki Edwyna Bevana Symbolism and Belief. Bevan wprowadza w niej horyzontalność jako symbol Boskiej immanencji, wertykalność zaś opisuje jako symbol transcendencji Boga.

Jak by nie było, pozbawiony zostałem jakiegokolwiek oparcia w wymiarze horyzontalnym, w którym my, istoty ludzkie, poruszamy się przez większość swojego życia, trudząc się i zarazem odnajdując przyjemność i satysfakcję w pracy, biznesie, plotkach, przyjaźniach, zabawach, kuchni i rozrywce.

Wydaje mi się, że podobne doświadczenie miał na myśli Teilhard de Chardin, kiedy pisał: „…ścieżka zniknęła mi pod nogami; u stóp ujrzałem bezdenną przepaść, z niej zaś wionął – nie wiedzieć gdzie się rodzący – podmuch, który ośmielam się nazywać Moim życiem…”

Słowa Teilharda wzbudziły we mnie nadzieję, że i dla mnie znajdzie się w tej czeluści jakiś podmuch, który mógłbym nazwać Moim życiem. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że mój przypadek jest bardziej beznadziejny, bowiem równowaga mojego życia została już wcześniej zachwiana, i dlatego całą energię musiałem spożytkować na obronę przed jej całkowitą utratą i runięciem w przepaść. Co więcej, jakby dla pokreślenia mojej kiepskiej kondycji zraniłem się podówczas w kostkę tak paskudnie, że ów brak oparcia odczuwałem także na sposób fizyczny. Ledwie mogłem kuśtykać – jeszcze jeden symptom mojej utraconej równowagi.




Kolejnym powodem mojego kłopotliwego położenia było to, że podczas gdy Teilhard de Chardin spędził życie jako zakonnik – chcąc nie chcąc – wcielony do horyzontalnego wymiaru wspólnych posiłków i liturgii, na stałe wpisany w grę rozmaitych międzyludzkich relacji, ja wiodłem wyjątkowo samotne życie. Doświadczenie tych trzech miesięcy uczyniło mnie niezwykle czułym na głęboką prawdę stwierdzenia zawartego w Księdze Rodzaju, a przypisywanego Bogu, że nie jest dobrze, by mężczyzna był sam. Towarzystwo drugiego człowieka stanowi podstawowy warunek dobrego życia dla wszystkich ludzkich istot, z wyjątkiem nielicznych pustelników. Przypomniałem sobie, na przykład, jak tę prawdę wprowadzali w życie mieszkańcy wysp Aran, kiedy przybył do nich z Connemary ów oryginalny bohater Playboya zachodniego świata. Wbrew wrażeniu przekazanemu nam przez Johna M. Synge’a, troszczyli się o to, by każdego wieczoru otaczać przybitego życiem młodego człowieka miłym towarzystwem. Zabawiali go opowieściami, śpiewem i tańcem, by mieć pewność, że ani na chwilę nie zostanie sam na sam ze swoją depresją. Ponieważ moja sytuacja nie była sytuacją ani Teilharda, ani Playboya, stanąłem przed dwoma zadaniami. Po pierwsze: nauczyć się czegoś o życiu, które wieść trzeba niemal wyłącznie w wymiarze wertykalnym; po drugie zaś: odnaleźć drogę powrotną do wymiaru horyzontalności.

Znałem na szczęście, przynajmniej z książek, zacne grono tych, których życie od początku do końca zamykało się w wymiarze wertykalnym. Wiele lat wcześniej miało miejsce pewne zdarzenie, za sprawą którego ukułem określenie, które zdawało mi się doskonale opisywać tych, którym udało się przeżyć życie w wymiarze wertykalnym. Było to wtedy, gdy postanowiłem odwiedzić pewnego człowieka będącego w ostatnim stadium postępującej śmiertelnej choroby. Drżałem z przerażenia, że przygnębienie, z jakim wychodziłem z domu, pod wpływem tej wizyty ogarnie mnie całkowicie. Tymczasem wyszedłem od mojego umierającego przyjaciela w nastroju całkowicie odmiennym od tego, z jakim do niego wchodziłem. Bo oto, używając słów, które właśnie wówczas zrodziły się w mojej głowie, stałem się świadkiem „tryumfu Ducha”.

Trzeba tu zaznaczyć, że mój przyjaciel nie był nadmiernie religijną osobą. A jednak – muszę przyznać – pamięć o nim była dla mnie potężną pomocą całkiem niedawno, gdy rozmaite prace profesjonalnych znawców religii – docierające do mnie poprzez prasę, książki, radio i telewizję – przestały robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Działo się tak, albowiem słowa religioznawców błąkały się tam i z powrotem w wymiarze horyzontalnym, świadcząc o ich niezbitym przekonaniu, że zobowiązania zaplanowane na przyszły czwartek rzeczywiście dojdą do skutku, podobnie jak plany na najbliższy rok albo nawet na kolejny. Ani ściana, ani przepaść, nic z góry ani z dołu, nic z owego wertykalnego wymiaru nie mogłoby przeszkodzić w ich planach.




Skąd zatem oczekiwać może słowa zachęty ktoś taki jak ja, najwyraźniej uwięziony w wymiarze wertykalnym? Gdzieś w głębi mojej nieświadomości (nieświadomości, która jest „częstotliwością” Ducha Świętego, Chmury Niewiedzy) pojawiła mi się wskazówka, by szukać ich u istot ludzkich znajdujących się w sytuacji, w której nie ma nadziei na „przyszły czwartek”, a tym bardziej „przyszły rok”, i którym pozostaje już tylko wymiar wertykalny. Oto jedna z nich:

Drodzy rodzice, mam dla was złą wiadomość. Zostałem skazany na śmierć. Ja i Gustaw G. odmówiliśmy zapisania się do SS i skazali nas na śmierć. Pisaliście przecież, żebym nie wstępował do SS; mój towarzysz, Gustaw G., także odmówił. Obaj wolimy raczej umrzeć niż mieć na sumieniu tak przerażające zło. Wiem, czym się zajmuje SS. Moi drodzy rodzice, choć to trudne i dla mnie, i dla was, wybaczcie mi i módlcie się za mnie. Gdybym miał zginąć na wojnie z nieczystym sumieniem, też byłoby wam smutno. Wielu jeszcze rodziców straci swoje dzieci. I wielu esesmanów zginie. Dziękuje wam za to wszystko, co dla mnie zrobiliście; wybaczcie mi, módlcie się za mnie.
(Dying We Live, (red.) H. Gollwitzer i inni, Harvill, London 1956)


To słowa wiejskiego chłopca z Sudetów zapisane 8 lutego 1944 roku.

Po raz pierwszy przeczytałem je jakieś trzydzieści pięć lat temu, ale wracałem do nich odtąd tak często, że mogę je niemal cytować z pamięci. Ilekroć to czynię, nie potrafię oprzeć się zdumieniu, że zwykły wiejski chłopiec był zdolny tak prosto i godnie oddać życie w imię prawdy, podczas gdy dla tak wielu ludzi Kościoła i państwa, dobrze wykształconych i wysoko sytuowanych, okazywało się to zbyt trudne.

Książka, w której opublikowany został list chłopca, Dying We Live, zawiera wiele podobnych świadectw, z których każde w inny zdumiewający sposób i z innego powodu warte jest pamięci. Spójrzmy na przykład na krótki urywek listu do żony księcia Helmuta von Moltke pisanego na dzień przed jego śmiercią z rąk gwardzistów Hitlera:

Moje Serce, właśnie przyszedł Twój bardzo serdeczny list. Pierwszy list, Moje Serce, w którym nie pojęłaś mojego nastroju i mojej sytuacji. Nie, wcale nie zajmuję się Bogiem czy swoją śmiercią. On obdarza mnie niewysłowioną łaską, przychodząc do mnie i zajmując się mną. Czy przemawia przeze mnie pycha? Być może.


Dying We Live dostarcza nam ponad pięćdziesięciu świadectw prawdy, że Duch jest silniejszy od śmierci. Jeśli jej nie przyjmiemy, zwycięży w nas przygnębienie i rozpacz; przygnębienie wywołane nieodkupionym grzechem rodziny ludzkiej, rozpacz nad bezowocnością naszych życiorysów, które zdają się skazane na nicość śmierci, bowiem – jak mówił pewien znany zoolog – istoty ludzkie to nic więcej jak krótko działające urządzenia, z pomocą których udaje się przetrwać genom.




Pogoda bijąca z przytoczonych świadectw nie dowodzi oczywiście, że śmierć nie jest końcem wszystkiego. Dowód taki jest równie niemożliwy jak to, by żaba na dnie trzydziestometrowej studni dowiedziała się kiedykolwiek, czy istnieje jakiś świat na górze. Ale nasze świadectwa pokazują Ducha, żywego i działającego, zaświadczającego o tryumfie Jezusa. Bo tak jak w ścisłym sensie nikt nigdy nie dowiedzie ponad wszelką wątpliwość, że istnieje życie po śmierci, tak nikt stricte nie udowodni niczego, co dotyczy życia Jezusa, nawet Jego ukrzyżowania. Ale dzięki Duchowi Świętemu możemy uświadomić sobie, że męczennicy, którym poświęcono Dying We Live, dostąpili godności i wiary, których dowiedli, poświęcając się krzyżowi Jezusa. Bo jak mówi Edith Stein w swoim pożegnalnym liście: „Jedyną drogą… jest poczuć cały ciężar krzyża… Z głębi mojego serca powiedziałam: Ave crux, spes unica”.

Lecz kiedy Edith Stein głosi, że naszą jedyną nadzieją jest powitanie krzyża, nie twierdzi tym samym, że krzyż zapewni każdemu z nas indywidualny bilet do nieba. Ona sama, pisząc te słowa w drodze do Auschwitz, ofiarowała siebie w jedności i w komunii ze swoim ludem, z Żydami. W ten sposób pokazała drogę, na której cierpiący mogą uczynić swoje cierpienie sensownym – pozwolić mu, by wprowadziło ich do życia innych cierpiących.

Ta droga jest szczególnie istotna dla tych, którzy cierpią na depresję. Bo podczas kiedy pewne formy cierpienia – na przykład te znoszone w imię sprawiedliwości – mają oczywisty sens i przydatność, depresja zdaje się ich całkiem pozbawiona. I tu właśnie, na drodze wskazanej przez Stein, osoby cierpiące na depresję w poczuciu bezużyteczności swojego cierpienia, mogą pokonać rozpacz, uświadamiając sobie, że istnieje jakaś ekonomia cierpienia, która stała się konieczna, by nikczemne, destrukcyjne dzieje ludzkości mogły zostać odkupione. Kto posiada szczątkowe choćby poczucie sprawiedliwości, widząc niezasłużone i bezcelowe cierpienie naszych braci i sióstr w – powiedzmy – Somalii, Iraku czy Wschodnim Timorze, będzie chciał dorzucić swój grosz do tej ekonomii cierpienia, biorąc na siebie część ich brzemion.

Takie pragnienie nie będzie prawdziwe, jeśli zrodzi się jedynie jako idea, jakkolwiek by nie była budująca. Musi mieć swoje źródło w wymiarze głębszym niż świadomość – w sercu. To ono właśnie jest punktem, w którym Bóg, w osobie Ducha Świętego, ukierunkowuje osobę cierpiącą na depresję, tak że jej położenie przestaje wydawać się pozbawione sensu. Być może istotnie depresja często rodzi się na tle konfliktu między tym, co świadome, i tym, co nieświadome, zaś leczenie polega na wyrównaniu linii obu sfer, tak by biegły znów równolegle, i by otwarł się między nim tor, po którym znów popłynie życie. To chwila, w której najbardziej zasadnie brzmi modlitwa Symeona Nowego Teologa skierowana do Ducha Świętego:

Przyjdź Ty, który sam stałeś się we mnie pragnieniem...
Przyjdź, moje tchnienie i moje życie.





Bez wątpienia w odpowiedzi na to wezwanie Duch Święty wprowadza każdego z nas z powrotem w wymiar horyzontalny, do trudu i znoju rodziny ludzkiej; każdego w inny, jedyny w swoim rodzaju, sposób. Ja sam zostałem poprowadzony drogą najmniej spodziewaną, nie wiedząc wówczas jeszcze, gdzie i po co, w ogóle nie wiedząc, czy jest przede mną jakaś droga – aż ją przebyłem.

Na ścianie po prawej stronie mojego biurka wisi tablica, która przez lata zapełniała się nie notatkami, lecz fotografiami i portretami świętych ludzi, w których Duch zatryumfował poprzez ich osobistą tragedię: Maksymiliana Kolbego, Czarnego Łosia, mojego przyjaciela Sadhu Ittyaviraha i tuzina innych. Pewnej nocy, siedząc przy swoim biurku, poczułem impuls, by sięgnąć po ołówek i dużą kartkę papieru. Narysowałem na niej jedną linię pionową i dwie poziome, dzieląc w ten sposób arkusz na sześć części. Następnie zdjąłem, jeden po drugim, portrety sześciu moich świętych przyjaciół i zacząłem wolno i starannie odrysowywać ich twarze.

Godzina po godzinie, nie ruszając się zza biurka, próbowałem wciąż na nowo uchwycić ducha odbijającego się w oczach, ustach i podbródku, i właściwie w każdym rysie ukochanego świętego Serafina z Sarowa i nieskończenie czułej Edith Stein. Następnie przyszedł czas na Ramanę Maharshi’ego z jego przeszywającym spojrzeniem, a po nim na mojego drogiego przyjaciela Thubtena Yeshe, buddystę tybetańskiego z jego radosnym uśmiechem… Przy całej swojej niezgrabności wysiłek mój okazał się ozdrowieńczy. Bo rysunek ten, wykonany w obecności świętych, stanowił szkielet dla wschodniego symbolu całości i świętości – mandali. Lecz gdzie była centralna figura, bez której prawdziwa mandala nie istnieje?

Odpowiedź znalazłem, przywoławszy doktrynę o Duchu Świętym, nauczającą, że jako osoba pozostaje On niewyobrażalny, nieujawniający się, ukryty. I że nie objawi się w swojej osobie przed dniem odnowienia wszystkich rzeczy. Wówczas wyjawione zostanie Jego oblicze jako oblicze wszystkich świętych wziętych razem, wszystkich tych, którzy zostali ubóstwieni poprzez działanie Ducha.

Taka mandala, jak nas uczono niedawno, jest objawieniem nieświadomości.

Jeśli tak, wygląda na to, że moja mandala z brakującym środkowym polem raz jeszcze przypominała mi znaczenie słów św. Serafina: „Jedynym celem chrześcijańskiego życia jest, by posiąść Ducha Świętego”.

Tłumaczył Michał Bardel. Tekst Hitting the Buffers pochodzi z książki The Beatitude of Truth. Reflections of a Lifetime wydanej nakładem wydawnictwa Darton, Longman and Todd Ltd (London 2000). Artykuł opublikowano w styczniowym numerze miesięcznika „Znak” za uprzejmą zgodą Dorothy Nicholl, wdowy po autorze.

***


Donald Nicholl, 1923–1997, profesor historii i studiów religijnych w Santa Cruz, współpracownik Matki Teresy z Kalkuty. W latach 1981–1985 rektor Ekumenicznego Instytutu Studiów Teologicznych w Tantur pod Jerozolimą. Napisał m.in.: Triumphs of the Spirit in Russia, The Testings of Hearts. A Pilgrims Journey. W Polsce wydano Świętość (1998).