Mistrz mojego rzemiosła

Wojciech Jagielski, Wojciech Tochman, Jerzy Haszczyński

publikacja 01.02.2007 18:48

Ankieta była przygotowywana z okazji jubileuszu 75-lecia urodzin Ryszarda Kapuścińskiego. Zaprosiliśmy do niej kilku utalentowanych reporterów średniego pokolenia, by wypowiedzieli się o autorze Cesarza. Dziś teksty jubileuszowe stają się nieuchronnie pożegnaniem. Postanowiliśmy ich jednak nie zmieniać, by ocalić nutę radosnego dialogu z Mistrzem. Znak, 2/2007

Mistrz mojego rzemiosła




POMIĘDZY

Wojciech Jagielski

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Ryszarda Kapuścińskiego, miałem 29 lat i pracowałem w Dziale Zagranicznym Polskiej Agencji Prasowej. Pracowałem tam już trzeci rok i nie mogłem się nadziwić moim przełożonym, jak mogą nie dostrzegać tak wielkiego dziennikarskiego talentu. Nie wysyłali mnie jeszcze w świat. Ani na żadną z korespondenckich placówek w Afryce czy Azji, ani choćby w reporterskie wyprawy, które miały obfitować w dramatyczne wydarzenia, a mnie uczynić sławnym. Czas mijał, a sława i chwała nie nadchodziły.

A dziennikarzem zostałem przecież tylko dlatego, że istniał Kapuściński. Zapisując się na dziennikarskie studia, nie miałem pojęcia, na czym polega ten zawód, a kończąc je, byłem pewien jednego – mogę być wszystkim, tylko nie dziennikarzem. Chyba że dziennikarzem takim jak Kapuściński. Podróżnikiem, odkrywcą, świadkiem historii i uczestnikiem przygód, człowiekiem żyjącym mocno, na krawędzi. Dlatego zgłosiłem się do PAP, gdzie kiedyś pracował.

Nigdy wcześniej go nie widziałem. Dziwiłem się, że on, najsławniejszy korespondent wojenny, nie występuje w ogóle w telewizji, choć powinien – jak wtedy sądziłem – występować w niej stale. Nic wszak nie było lepszym dowodem wielkości i wyjątkowości niż pokazywanie się na ekranie telewizora.

Wiedziałem natomiast, wszyscy to wiedzą, jak wygląda albo powinien wyglądać korespondent wojenny. Twarz ogorzała od wichrów i słońca, lekki zarost, podkreślający zwariowane tempo życia, ale także lekceważenie wobec trywialnych przyzwyczajeń zwyczajnych śmiertelników, na oczach ciemne okulary, niezależnie od pogody, kurtka wojskowa albo zniszczona skórzana (nie mogłem się zdecydować), na nogach ciężkie kamasze. Wyraz twarzy nieco zagubiony. Frasunek, świadczący o dramatach, jakie widział, i chłodne, mocne spojrzenie, dowodzące męstwa i wytrwałości. Koniecznie papierosy! Rothmansy, jakie paliłem (zostało mi to zresztą do dziś), wydawały mi się czymś szalenie podkreślającym moją oryginalność. Ba! Osobowość! Byłem gotów.

Dzień, gdy w działowym sekretariacie powiedziano mi, że dzwonił Kapuściński i pytał, czy nazajutrz może się ze mną spotkać, utwierdził mnie w przekonaniu, że zmierzam właściwą drogą. Wróciłem właśnie z trzymiesięcznego korespondenckiego stażu w ówczesnym Związku Radzieckim. Zachodziłem w głowę, o czym Kapuściński będzie chciał ze mną rozmawiać. Czy będzie ciekaw mojej oceny sytuacji politycznej i moich prognoz w sprawie przyszłości ZSRR i komunizmu? A może będzie chciał porozmawiać o moich reportażach ze strajku górników na Syberii?

W niczym nie przypominał korespondenta wojennego. Ani strojem, ani wyglądem, spojrzeniem czy głosem. Najmniej zaś swoim zachowaniem. Nie był – a powinien być – wyniosły ani znużony, sterany życiem ani małomówny. Nie wypytywał mnie też o przyszłość komunizmu ani o strajki na Syberii, lecz o ceny biletów w moskiewskim metrze, co można dostać w sklepach i co ile kosztuje. Nie mogąc ochłonąć z wrażenia i zaskoczenia, odpowiadałem, że bilety kosztują 50 kopiejek, a w sklepach brakuje wszystkiego poza żółtym serem i zieloną pastą, nazywaną na etykietce kawiorem z kabaczków. Kapuściński słuchał tak uważnie, że po chwili czułem się, jakbym odsłaniał mu najbardziej skrywane sekrety imperium.



Mój wizerunek korespondenta wojennego, mój własny przyszły wizerunek, legł z hukiem w gruzach. Ale pojąłem jedną z najważniejszych tajemnic dziennikarstwa, którą Kapuściński opanował jak chyba nikt inny. Umiejętność słuchania. Ale takiego słuchania, które sprawia, że opowiadający nie tylko czuje się wyjątkowy i ważny, ale tę swoją wyjątkowość rzeczywiście odkrywa i odczuwa.

Jestem wybrańcem losu, bo spotykam Kapuścińskiego od prawie 20 lat. Choć nie jestem jego uczniem ani on sam nie jest moim jedynym mistrzem, od lat go podpatruję i wciąż się od niego uczę. To zresztą, ten obowiązek ciągłego uczenia się, doskonalenia, ciągłego stawiania pytań i niechęć do jednoznacznego i ostatecznego definiowania czegokolwiek, jest kolejną ważną nauką, wyniesioną ze spotkań z Kapuścińskim.

Czytając jego książki i rozmawiając z nim, zrozumiałem ulotność, ułudę, a zazwyczaj także żałosną miałkość statystyk, prognoz, komentarzy, oficjalnych oświadczeń i wypowiedzi, za to potęgę szczegółu, z pozoru nieistotnego zdarzenia, epizodu, a także tego, że przez los pojedynczego człowieka najlepiej widać dzieje świata. Że opisując spotykanych ludzi i ich kraje, należałoby pamiętać nie tylko o słowach i zdarzeniach, lecz także barwach, zapachach, a nawet trudnej często do uchwycenia i nazwania wyjątkowej atmosferze jakiegoś miejsca. Że pisanie reportażu, książki jest, powinno być, jak malowanie ruchomego, wielowymiarowego obrazu. I że sama książka różni się od depeszy czy artykułu nie liczbą napisanych wyrazów i zdań, lecz stanowi, powinna stanowić, odrębną, nową całość. Nową nawet wtedy, gdyby nie miała być pisana od początku, lecz stanowić zbiór oddzielnych reportaży czy opowiadań. Wreszcie, a może przede wszystkim, że nosząc głowę wysoko, nie sposób dojrzeć szczegółów pod nogami.

„Przyspieszenie i spłycenie informacji we współczesnych mediach jest przez to między innymi niebezpieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko! Szybko! Nie ma czasu na szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie. Coś jest białe albo czarne i tyle – ostrzegał Kapuściński w Lapidariach. – Reporter zagraniczny jest tłumaczem kultur. Atakuje powszechnie panującą ignorancję, stereotypy, przesądy. Samotność reportera, który jeździ po świecie, do dalekich krajów: pisze o tych, którzy go nie czytają, dla tych, których mało interesują jego bohaterowie. Jest kimś pomiędzy”.

Kimś pomiędzy, dla kogo nie ma miejsca. Uznawszy, za sprawą Kapuścińskiego, ale także własnych doświadczeń, że dziennikarstwo, pochłonięte komercją, konkurencją, celuloidową sławą i narcystycznym samouwielbieniem przestaje być dobrym sposobem na opisywanie i tłumaczenie świata, z pewnym żalem postanowiłem odrzucić w kąt nie tylko pozę i fatałaszki wojennego korespondenta, ale w ogóle fascynację wydarzeniami. Zdecydowałem, że dziennikarstwo nie ma znaczenia ani przyszłości, że jedyne, co warto, to pisać reportaże i książki. Jak Kapuściński.



I wtedy znów go odwiedziłem, by porozmawiać o zmarłym właśnie dawnym dyktatorze z Ugandy Idim Aminie. Kapuściński odwiedzał Ugandę za czasów Amina i zamierzał napisać o nim książkę. A nawet już ją pisał. Wraz z Cesarzem i Szachinszachem miała złożyć się na trylogię o władzy. Etiopski cesarz Hajle Sellasje i irański szach Mohammed Reza Pahlavi reprezentowali władzę ubraną w paradne mundury, skrępowaną dworską etykietą, koniecznością dotrzymania protokołu i zachowania pozorów. Amin swoją postacią i historią przedstawiał władzę w formie najprymitywniejszej, czystej, a więc, zdawało mi się, jeszcze bardziej kuszącej.

Zapytałem Kapuścińskiego, dlaczego w końcu nie napisał tej książki o Aminie, nie dokończył trylogii władzy. „Nie mogłem – odparł. – Musiałem to zostawić, bo w Związku Radzieckim zaczęła się pieriestrojka, musiałem tam pojechać”. To właśnie przed podróżą do Moskwy zadzwonił przed laty do PAP, a gdy mu powiedziano, że właśnie stamtąd wróciłem, postanowił się ze mną spotkać. „Pisarz porzucił książkę, by gnać do Moskwy i przyglądać się, jak upada imperium?” – nie mogłem uwierzyć. „No tak – przytaknął. – W gruncie rzeczy w duszy jestem depeszowcem”.

Kapuściński wciąż mnie zadziwia, zaskakuje. Mimo swojego wieku i towarzyszących mu przypadłości, pozostaje, może dzięki tej żarłocznej ciekawości wszystkiego, człowiekiem niezwykle młodym. Widać to szczególnie na tle współczesnej, nieciekawej niczego, bo przekonanej, że wszystko wie, dziennikarskiej ciżby młodocianych starców.

Szachinszach i Cesarz to moje ulubione i – moim zdaniem – najlepsze książki Kapuścińskiego. Czytam je od początku do końca, ale także na chybił trafił, tam, gdzie się akurat otworzą. Przewracam kartki jak zdjęcia. „To był mały piesek rasy japońskiej...” Każdy fragment, każdy akapit są samoistną opowieścią. Nawet motta otwierające jego książki. Jak modlitwa wodza Grikuasów przed bitwą z Burami w 1876 roku z Wojny futbolowej:

Boże! Mimo tylu modlitw do Ciebie ciągle przegrywamy nasze wojny. Jutro znowu będziemy walczyć w bitwie, która jest naprawdę wielka. Ze wszystkich sił potrzebujemy Twojej pomocy i dlatego muszę Ci coś powiedzieć: ta jutrzejsza bitwa to będzie ciężka sprawa. Dlatego proszę Cię, nie przysyłaj nam na pomoc Twojego Syna. Przybądź sam.

Czasami dzwonią do mnie z pytaniami, czy sądzę, że Kapuściński otrzyma w końcu literacką Nagrodę Nobla? Dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Bo nagroda, jeśli ją otrzyma, nie uczyni z niego przecież większego pisarza. A jeśli nie otrzyma jej nigdy, to i tak w niczym nie pomniejszy to jego wielkości.

***


WOJCIECH JAGIELSKI, ur. 1960, pisarz, reporter, dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Autor Modlitwy o deszcz (2002) i Wież z kamienia (2004).


SAMIUTKI

Wojciech Tochman

„To nieuchronny dramat naszego zawodu: permanentna samotność – mówił kiedyś Ryszard Kapuściński do swojego kolegi Wojciecha Giełżyńskiego. – Jedziesz gdzieś w świat, uganiasz się cały dzień, żyjesz w okropnym napięciu, potem wracasz do hotelu i jesteś samiutki, nie masz się z kim podzielić swymi myślami, wątpliwościami, przeżyciami. Umiejętność życia w samotności, oswojenia samotności jest najtrudniejszą rzeczą”.

Pojąłem to dosyć późno, byłem już po trzydziestce i miałem za sobą ponad dziesięć lat reporterskiej pracy. Wielokrotnie wracałem sam do hotelu i było mi z tym całkiem dobrze. Odpoczywałem po ciężkim dniu. Wiedziałem, że potrafię porządnie zebrać materiał i przyzwoicie napisać tekst, czułem się profesjonalistą. Aż do tamtego wiosennego wieczoru w Sarajewie, pokaleczonym i obolałym po niedawnej wojnie. Gdzieś nad miastem wynajmowałem pokój, do którego co wieczór wracałem umordowany tym, co zobaczyłem i co usłyszałem w ciągu dnia.

W górach Hercegowiny zobaczyłem, jak otwierają masowy grób, nad którym stały matki. Spodziewały się, że w tym błocie odnajdą kości swych dzieci. Nie pytałem o nic. (Ryszard Kapuściński: „Jako reporter wstydzę się swojego natręctwa”).

Wróciłem po zmroku. Wziąłem długi prysznic. Tego, co zobaczyłem, zmyć mi się nie udało. Wyszedłem przed drzwi, spojrzałem na rozświetlone miasto: śmiechem i śpiewem ludzie usiłowali zapomnieć. Wtedy poczułem, że nic nie umiem. Opowiedzieć tego, co zobaczyłem, już nie będę potrafił. Nie zdołam napisać słowa. I nie ma kogo wołać na pomoc. Czułem się niedołężny, sparaliżowany, chory, sam.

Czy ktokolwiek w tamtej chwili mógłby zaradzić mojej bezsilności? Ktoś mi bliski albo redaktorka zza biurka w redakcji? Przez komórkę, esemesem, mailem? Nie sądzę. Nikogo wtedy nie potrzebowałem, choć wydawało mi się, że jest na odwrót. W końcu, gdy udało mi się uporządkować myśli, zrozumiałem, że wszystko ze mną w porządku. Tak musi być, by powstał tekst, który jest coś wart. Pisał i mówił o tym Ryszard Kapuściński: „Podróż reporterska wymaga
samotności. Muszę być sam”. I jeszcze: „Kolejny rodzaj samotności wynika z faktu, że reporter pisze dla ludzi, którzy nie doświadczają takich przeżyć, którzy żyją »normalnie«, dla których jego opowieści są jakby z innego świata. I to sprawia, że jest on podwójnie samotny”.



Kapuściński szczodrze dzieli się ze swoimi czytelnikami opiniami o pracy reportera i o reportażu. Pisze o tym w Lapidariach, mówi w wywiadach i na spotkaniach. Te wywiady, wykłady i spotkania go męczą, bo nie tylko zabierają mu czas, ale – przede wszystkim – spokój konieczny do pracy. Zabierają mu niezbędną samotność.

To jest tajemnica zawodu reportera: by pisać, musimy być wśród ludzi bliżej niż inni, słuchać ich uważniej niż inni, starać się poczuć możliwie mocno to, co i oni czują. Dzięki ludziom żyjemy. Ale też – nadchodzi taki czas – musimy być sami, musimy się od ludzi izolować, przed ludźmi zamykać: „jeśli nie wyłączę telefonu, nie mogę pracować”. Wtedy nasi bohaterowie wracają do nas ze zdwojoną siłą, ich pogmatwane historie, ich łzy i cierpienie osaczają nas i przenikają w głąb. To, moim zdaniem, jest najbardziej tajemniczy, intymny i zarazem kluczowy moment w procesie pisania. W hałasie on nie nadchodzi nigdy.

Kapuściński nauczył mnie, by w pracy nie bać się swojej samotności. Przeciwnie: wierzę, że ona jest moim sprzymierzeńcem. Mam wyruszyć sam w podróż, zawsze z pomocnymi lekturami w bagażu, słuchać ludzi w możliwie kameralnych warunkach, wracać wieczorami do hotelu bez żadnego strachu, przyjechać wreszcie do domu, zamknąć drzwi, doczytać to, czego nie zdążyłem wcześniej, myśleć w ciszy i spróbować napisać pierwsze zdanie bez niczyjej pomocy.

Ręcznie! „Na kartce zwykłym ołówkiem kulkowym”. Kapuściński w swojej pracowni – podobnie zresztą jak Hanna Krall – nie ma komputera, bo uważa, że „rytm prozy wymaga ręcznego pisania. Wydaje mi się mało prawdopodobne – powiedział tak kiedyś przez komputer na internetowym czacie – żeby porządną prozę można było napisać na komputerze”.

I to mnie martwi, bo o ile z tą samotnością jakoś się polubiłem, to z ołówkiem kulkowym zaprzyjaźnić się nijak nie potrafię.

***


WOJCIECH TOCHMAN, ur. 1969, reporter „Gazety Wyborczej”. Wydał m.in.: Schodów się nie pali (2000), Jakbyś kamień jadła (2002), Córeńka (2005).



PODRÓŻE Z KAPUŚCINSKIM

Jerzy Haszczyński

Gdy byłem dzieckiem, w czasach Gierka, ojciec dużo mi opowiadał o Afryce. Jako inżynier cukrownik zatrudniony w przedsiębiorstwie handlu zagranicznego jeszcze przed moim narodzeniem najeździł się po odrzucających kolonializm państwach tego lądu. Raz, chyba w Kenii, w hotelowym sklepie spotkał Polaka. Oglądali książki na obrotowym stojaku. Tym Polakiem był Ryszard Kapuściński. Potem ich drogi przecięły się w Nigerii. „My się chyba znamy” – powiedział mój ojciec, gdy zobaczył znajomą twarz. Znowu były książki. Nie wiem, co wtedy wybrał Ryszard Kapuściński. Nazwisko tego „pana, który jak nikt inny zna się na sprawach egzotycznego kontynentu”, kojarzyło mi się z Afryką od czasów szkolnych. Choć muszę przyznać, że Afryka z Kapuścińskim w tle była przyczyną traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Ojciec obiecał mi, że gdy skończę czwartą klasę, pojedziemy razem do Kenii pooglądać słonie, lwy i Masajów. Potraktowałem to bardzo poważnie. Moi koledzy z klasy chwalili się, że wakacje spędzą w Bułgarii czy Jugosławii. „Cóż to jest Bułgaria, ja pojadę z tatą do Kenii” – odpowiadałem i uczyłem się pilnie, by świadectwo ukończenia czwartej klasy zadowoliło mojego ojca. Nadszedł koniec roku, świadectwo było bez zarzutu. I czekałem, kiedy zaczniemy się pakować. Wyrwałem nawet mapę Afryki Wschodniej z enerdowskiego atlasu. I nadal czekałem. Bez skutku, wakacje spędziłem u babci pod Warszawą. Ojciec nie powiedział mi wtedy, dlaczego nie pojechaliśmy do Afryki. Choć obiecał, a ja się uczyłem, jak należy. Nigdy mi zresztą tego nie wyjaśnił.

Afryka wciąż kojarzy mi się z Ryszardem Kapuścińskim. O tym kontynencie, którego nie poznałem osobiście, myślę cytatami z Kapuścińskiego. „W którą stronę obrócić się, wszędzie daleko, wszędzie pustkowie, bezludzie, bezkres”. „Krowa była miarą wszystkiego: bogactwa, prestiżu, władzy” (to o Ruandzie). „Cesarz rozpoczynał dzień od słuchania donosów” (o Etiopii). „Po mieście snuło się mnóstwo podejrzanych typów. Jak się w tym rozeznać. Wszyscy czarni, wszyscy twierdzą, że bojownicy” (o Dar es Salaam, które przyciągało rewolucjonistów z całej Afryki). „Oni nie wiedzą, że nie jestem ich wrogiem. Oni wiedzą, że jestem Biały (...), mam zginąć, odpowiadając za kolonializm, mam zginąć za handlarzy niewolników, mam zginąć za nahajkę białego plantatora, mam zginąć, ponieważ lady Lugard kazała się nosić w lektyce”. I do tego moja ulubiona opowieść o dziurze na drodze do Onitshy, której nikt nie chciał naprawić, bo dzięki niej samochody musiały się tam zatrzymać. I zakwitło życie towarzyskie, handel, powstał nawet hotel dla kierowców, którym się wydłużyła podróż. „Dziura stała się zbawieniem mieszkańców”.

W zaśnieżonym Wilnie, w klimacie tak różnym od afrykańskiego, zyskałem niegdyś sympatię młodego Kanadyjczyka, który marzył o dziennikarstwie. Wystarczyło, że jestem z Polski, kraju, który dał światu pisarza najlepiej i najciekawiej opisującego Afrykę. Przybysz z Halifaksu wymawiał to swoje „Kapjusinski” z nabożeństwem. A ja, tylko dlatego, że też Polak, też reporter, przybliżałem go trochę do wielbionego człowieka. Nie wiem, czy Kanadyjczyk spełnił swoje marzenie. Kilka lat kręcił się po państwach bałtyckich, pisał trochę dla agencji prasowych i anglojęzycznych gazet z Rygi i Wilna. Nie szło mu najlepiej, ale może później odnalazł się w Afryce.



Ryszard Kapuściński ruszał w świat z Dziejami Herodota w podręcznym bagażu, z tym, jak go określił, pierwszym w literaturze światowej wielkim reportażem. Dla mnie, podczas pierwszych dziennikarskich wyjazdów zagranicznych z „Rzeczpospolitej”, taką lekturą były Imperium i Kirgiz schodzi z konia. Żałuję tylko, że nie mam z czym ruszyć w strony rodzinne Kapuścińskiego. O swoim Pińsku wspominał sporadycznie. Na książkę wciąż czekam. Chciałbym się więcej dowiedzieć o rodzinnym domu przy Wesołej, o sklepie kolonialnym pana Kanzmana, o losach kolegów z klasy, wywózkach na Syberię. I powrotach do Pińska – radzieckiego i Łukaszenkowskiego.

Teleks kojarzy mi się z najlepszą epoką reportażu. To stwierdzenie samobójcze, sam nigdy z teleksu nie korzystałem. Mam nawet numer na pierwszej służbowej wizytówce dziennikarza „Rzeczpospolitej” z początku lat dziewięćdziesiątych. 817131 pl – znałem go na pamięć, ale nigdy mi się nie przydał. W redakcji czasem przyglądałem się potężnej maszynie „made in Czechoslovakia”. Nigdy jej nie umiałem obsługiwać. Ryszard Kapuściński nadał dzięki teleksowi setki korespondencji. I znał wartość słowa. Jedno słowo – pół dolara. To był majątek. Cena wymuszała precyzję. Gdy ja zacząłem wyjeżdżać za granicę, na Bałkany czy do krajów byłego Związku Radzieckiego, łatwiej było zadzwonić i podyktować tekst przez telefon, z budki czy hotelowego pokoju. Albo napisać ręcznie na kartce i wysłać faksem z poczty, gdzie teleks jeszcze stał, ale już bezużyteczny. A potem pojawiły się laptopy, telefony satelitarne, komórki, aparaty cyfrowe. I jeszcze tłum dźwigający ten sprzęt od wojny do wojny, z puczu na rewolucję, z koronacji na ingres. To już nie to.

Zaczęło się od opowieści ojca o panu, który jeździ po Afryce, wie o niej wszystko i pięknie to opisuje. Rok temu na uroczystości rozdania nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich skorzystałem z okazji i przedstawiłem Kapuścińskiemu moją córkę, wówczas uczennicę pierwszej klasy podstawówki. Uścisnął jej dłoń, pogłaskał po główce. „Zapamiętaj ten moment” – powiedziałem. Ostatnio przeczytałem jej Skacząc przez kałuże – rozdział z Imperium o dziesięcioletniej Tani z Jakucka. Bardziej od kałuż córkę zainteresował wielki syberyjski mróz. I korytarze we mgle, które tworzą się i trwają, gdy ktoś w tak niskiej temperaturze spaceruje po Jakucku. „Też chciałabym tworzyć takie korytarze” – powiedziała, zachwycona opisem. Mam nadzieję, że nie na Syberii.

***


JERZY HASZCZYŃSKI, ur. 1966, szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, gdzie pracuje od 1991. Autor książki Nie tylko pani Steinbach. Reportaże i szkice, Warszawa 2003.