„Dzika” historia – „cywilizowana” współczesność

Krzysztof Jasiewicz

publikacja 01.02.2007 18:59

Przeczytałem kiedyś w instrukcji NKWD, opatrzonej nadzwyczajnymi klauzulami tajności, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. Należy mu wówczas powiedzieć, że to, co robi jest rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej. Znak, 2/2007

„Dzika” historia – „cywilizowana” współczesność




W ciągu ostatnich 15 lat, podczas których odwiedziłem większość archiwów posowieckich w europejskiej części b. ZSRR (Litwa, Łotwa, Estonia, Rosja, Białoruś, Ukraina, Mołdawia), najbardziej traumatycznym przeżyciem był dla mnie kontakt z archiwaliami byłego sowieckiego aparatu bezpieczeństwa. Przez moje ręce przeszło kilkaset tysięcy stron (kilka tysięcy teczek) dokumentów, głównie z lat 1939–1941, opisujących różnego rodzaju aspekty funkcjonowania struktur NKWD, NKGB, MWD, MGB i KGB – matek chrzestnych i niedoścignionych wzorców polskich UB i SB. Najstraszniejsze dotyczyły łamania ludzi w śledztwach i przymuszania ich do współpracy agenturalnej.

Czytając niektóre teczki, a natrafiałem w nich na nazwiska polskich konspiratorów i partyzantów do dziś szanowanych w legendzie narodowej, a tym bardziej rodzinnej, byłem wstrząśnięty zeznaniami. Mówili wszystko. O sobie, rodzinie, szkole, harcerstwie, „Strzelcach”, pracy, przyjaciołach, wrogach, o detalach i rzeczach z pewnością ważnych. Mówili ochoczo, bez zająknienia, nieważne, że tym samym obcym dla siebie slangiem – dziełem umysłu i ręki sledowatiela. Miałem wrażenie, że kołatało we mnie, jak drugie serce, motto: „oto marność nad marnościami”.

Jednak w tych zeznaniach było też coś bardzo ludzkiego i godnego współczucia – niewyobrażalny ból katowanego człowieka. A bito strasznie. Z rekwizytami lub bez, prymitywne, bez finezji, ale do skutku.

W polskich relacjach opisujących pobyt w więzieniach sowieckich odnajdujemy kilkadziesiąt sposobów bicia. Możemy pokusić się nawet o ich typologię. W zależności od liczby katów – bicie pojedyncze lub zbiorowe; według natężenia bólu – bicie ciągłe lub z przerwami; według użytego przez kata narządu (i narzędzia) – bicie ręką, nogą, głową, ręką otwartą i pięścią, kolanem i piętą z obcasem, z użyciem kolby nagana, karabinu, metalowego pręta, pałki, gumy, łańcucha, deski, nogi od taboretu itd. Według anatomii ciała ofiary – po całym korpusie bądź jego czułych miejscach; wedle adaptacji innych czynności – deptanie, duszenie, plucie, skakanie po ofierze. Biciu zawsze towarzyszył wrzask, najordynarniejsze przekleństwa oraz słowa odbierające nadzieję.

W dokumentacji wewnętrznej NKWD bicie nazywano przeważnie enigmatycznie: jako niedopełnienie lub przekroczenie obowiązków służbowych. Płonna to nadzieja, że chodziło o potępienie metod. Mowa o skutkach – o śmiertelnych zejściach podejrzanych, co dla sledowatiela mogło skończyć się równie dramatycznie.

Trudno było przejść przez taką próbę i pozostać czystym. „Sypanie” dla ulżenia tortur stawało się normalnością, mogło czasami polegać na obciążaniu ludzi nieżyjących, będących za granicą lub dotyczyć spraw znanych już Sowietom. Ale to nie było takie proste, a oni, mimo oczywistego prymitywizmu i braku wykształcenia, potrafili postępować bardzo sprytnie i podstępnie, szybko robiąc z konspiratora swojego agenta, choćby celowego (tj. wyciągającego informacje w celach od „będących w śledztwie” aresztantów).



Czy złamanie człowieka po sowiecku i przerobienie go na konfidenta można w ogóle porównywać do pozyskania kogoś do współpracy z SB w późnym Peerelu za obietnicę otrzymywania paszportu czy podobne głupstwo?

Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien szczególny dokument, opatrzony nadzwyczajnymi klauzulami tajności. Zaprzyjaźnieni archiwiści pozwolili mi go przeczytać, w swojej obecności, bez prawa robienia notatek. Była to instrukcja o sposobach pozyskiwania agentów, nazwijmy umownie, metodami tradycyjnymi, bez przymusu fizycznego. Jeden jej fragment ustawicznie do mnie powraca. Mówi się w nim, że funkcjonariusz musi wyczuć moment, w którym potencjalny agent potrzebuje w sumieniu już tylko alibi dla samego siebie, by zdradzić. I że nie wolno funkcjonariuszowi – mówimy tu już o poważnej pracy wywiadowczej – tego momentu przegapić i nie wolno potem agentowi odbierać honoru i godności. Wręcz odwrotnie: należy mu powiedzieć/wmówić/podsunąć to, co chciałby usłyszeć. Że na przykład to właśnie on jest patriotą, a jego koledzy warchołami; że to on dobrze służy ojczyźnie, a oni ją zdradzają; a nawet że to, co robi, z pewnością nie jest donoszeniem, tylko rodzajem jakiejś misji, posługi, ważnej działalności społecznej, wybieganiem w przyszłość. Wiara agenta w ten świat fikcji jest niezbędna dla jego równowagi psychicznej i jego dobrego prowadzenia.

I ta wiara – jak się wydaje – staje się opoką agenta. Nawet w obliczu najbardziej miażdżących dowodów on nie uwierzy, że robił źle. To zresztą bardzo ludzkie, bo dla naszych niezbyt chlubnych zachowań, łatwo znajdujemy rozgrzeszenie.

Istnieje też fundamentalna kwestia: w jakim stopniu kat wyzwala w nas naszą słabość, a w jakim jest jej katalizatorem? Czy obciążając katów upadkiem, nie szukamy alibi dla naszej podłości? Czy – innymi słowy – zostajemy pijakami tylko dlatego, że Żyd w pobliżu prowadzi karczmę, czy z powodu naszej skłonności do alkoholu?

Co zatem mamy mówić o tych zdradzających bez tortur, tylko dla paszportu, skoro ich bracia kapłani, w znakomitej większości, nie ulegli i dali dowód swej wierności?

Pojawiające się od pewnego czasu niepochlebne wypowiedzi na temat kompetencji historyków IPN, za każdym razem nasilające się po ujawnieniu przez nich faktu współpracy z UB/SB kolejnej, znanej postaci życia publicznego, wymagają odniesienia się do tych powtarzających się zarzutów. Niezasłużenie bowiem, z ich pomocą, próbuje się zdezawuować w oczach opinii publicznej podstawowe zasady warsztatu historycznego i wytworzyć wrażenie, że tak ujawniana prawda ma się nijak do minionej rzeczywistości i dobrych obyczajów i nie służy niczemu poza wywoływaniem sensacji w mediach, oczywiście kosztem niewinnych ludzi. W tej perspektywie osoby zajmujące się najnowszą historią wydają się z założenia uzurpatorami, dyletantami bądź domorosłymi inkwizytorami, kierującymi się złymi intencjami i wygłaszającymi swoje sądy pochopnie, bez należytego udokumentowania, bez spełnienia określonych norm i warunków z punktu widzenia krytyków absolutnie oczywistych i niezbędnych. Rzeczy jednak wyglądają nieco inaczej.




Jak się zdaje, nieporozumienia biorą się zapewne z nieznajomości naszej „kuchni” oraz odrzucenia nadrzędnej zasady, iż misją nauki jest poszukiwanie prawdy, nawet wtedy gdy może być ona nieakceptowana przez nasze otoczenie i godzić w interesy jednostek lub całych środowisk. Duże szkody idei sensownej lustracji wyrządził sam czas i osoby spoza grona zawodowych badaczy, dla poklasku publikujące teksty urągające regułom warsztatu lub listy nazwisk, na których nikt, poza zainteresowanymi, nie mógł odróżnić prawdziwych agentów od osób, którymi z różnych względów interesowały się służby specjalne. Niezbyt pozytywną rolę (naturalnie mogło to wynikać z dobrych intencji) odegrali niektórzy dziennikarze wywodzący się z dawnej demokratycznej opozycji (i w ogóle część tego środowiska), obwołując się – niekiedy dość bezceremonialnie – jedynymi superarbitrami uprawnionymi do decydowania, co wypada w tej materii robić, a czego absolutnie nie wolno, i narzucając mniej wymagającym swoje poglądy poprzez media, w których pracowali. Jednak rodowód konspiracyjny nie jest do końca przekonującym argumentem, że ma się rację…

Ujawnianie akt b. UB/SB od samego początku wywoływało i musiało wywoływać gorące emocje i liczne – czasami słuszne – protesty. Jednak większość tych protestów ma charakter irracjonalny i stoi w sprzeczności z zasadami warsztatu naukowego w ogóle. Nie można bowiem za dowód w sprawie lub za sposób jej zablokowania uznawać tworzonych ad hoc certyfikatów „niewinności” – listów w obronie osób oskarżonych o współpracę z tajnymi służbami PRL, podpisywanych często przez znane osobistości życia intelektualnego, a publikowanych następnie w mediach (z „poręczeniem”, że X z pewnością nie był TW i nigdy nie donosił). Rozumiejąc szlachetność, a nawet wielkoduszność intencji, trudno zrozumieć i zaakceptować samą wiarę w czyjąś niewinność jako dowód tejże niewinności.

Domniemanie niewinności jest pojęciem prawnym. W nauce historii zastępuje je „metafizyczna” linia podziału biegnąca w nas samych, wedle noszonej w środku wizji człowieka. To, czy w jego naturze dostrzegamy więcej dobra, szlachetności i niedoskonałego refleksu pierwiastka boskiego, czy też odnajdujemy raczej ułomność i podłość, determinuje poniekąd nasze postrzeganie świata i przeżywanie życia. Ma też zapewne nieuchronny wpływ na nasze badania. Jednak jeśli dostrzegamy to zagrożenie i tłumimy w sobie pokusę pójścia na skróty, nasze badania na tym nie ucierpią (z oczywistym zastrzeżeniem, że pewnie nikt nie jest stanie wyrwać się z oków własnej wyobraźni, ale zarzut ten można sformułować pod adresem każdej dziedziny aktywności człowieka, a przez to wykluczyć możliwość jakiegokolwiek dyskursu lub zanegować w ogóle proces poznania).

Jest rzeczą naturalną w każdej nauce, że publikuje się badania cząstkowe, bo na całościowe ogarnięcie dużych tematów potrzeba wielkich zespołów i lat pracy. Nikt wcześniej nie negował tego przyrodzonego prawa obowiązującego bez wyjątku we wszystkich dyscyplinach. Dziś okazuje się – jeśli użyć porównania – że od budowniczych wieżowców nieoczekiwanie żąda się jednoczesnego zbudowania fundamentów, dachu i wszystkich pięter wraz w pełnym wyposażeniem wnętrz w najdrobniejsze detale. Przecież to postulat niewykonalny!



Pojawia się też – używając języka przenośni – pogląd, iż „o kolejach winni pisać tylko kolejarze”, a innym nic do tego. Oczekuje się, że gdy dojdzie do katastrofy kolejowej, to należy obowiązkowo napisać, że tego dnia tysiące pociągów odbyło bezawaryjnie i punktualnie swoje kursy, że w ciągu ostatnich lat nie było żadnego wypadku i że koleje od dziesiątków lat dobrze służą cywilizacji. Mówią nam to ludzie, którzy nigdy w życiu nie widzieli pociągu! Próbę opisania samej katastrofy – a to ona właśnie, a nie rodzaj torów, jest przedmiotem szerokiego zainteresowania opinii publicznej – jeśli jest sprzeczna z wizją środowiska, określa się a priori jako „dziką” i „niecywilizowaną”.

Również postulat konfrontacji dokumentacji ubeckiej z innymi źródłami jest oczywisty, tyle że nie zawsze mamy z czym naszą wiedzę skonfrontować. Pozostaje z konieczności analiza oparta na jednym źródle i wcale nie oznacza to, iż nie będziemy w stanie poznać prawdy. Z tych źródeł można wyłowić wiele faktów i pośrednio zweryfikować ich fałsz bądź prawdziwość. Podobnie danie szansy obrony „podejrzanemu”, również oczywiste, bywa w praktyce niewykonalne, bo on nie zawsze chce z tej oferty skorzystać, zwłaszcza że odmowa lub zaprzeczenie skuteczniej mogą zablokować rozwój wydarzeń niż przyznanie się do współpracy.

Jako historycy mamy obowiązek i prawo do obrony, w imię wolności nauki, dobrego imienia naszej profesji. My, zamiast zasady domniemania niewinności, obcej naszemu warsztatowi, „niekompatybilnej” z nim, posługujemy się zasadą bezstronności. Nie wolno nam z góry niczego zakładać i ferować wniosków przed gruntownym zbadaniem istniejącego zasobu archiwalnego w danej jednostkowej sprawie. Musimy naszą konstrukcję zbudować z oczywistych faktów, które łączą się w logiczny łańcuch przyczynowo-skutkowy (nie tylko w naszych głowach).

Tłem tych rozważań musi być wiedza o całej machinie aparatu bezpieczeństwa: jej konstrukcji regulowanej aktami „normatywnymi” i immanentną mentalnością struktury, jej celach, metodach, zwyczajach, języku, realiach epoki. Ostateczny rezultat badań nie jest wyrokiem sądowym. To rodzaj wiedzy „operacyjnej” – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – na podobieństwo wiedzy profesjonalnego wywiadu. Nasza rola polega na tym, by ustalić, jak było, a nie zgromadzić dowody procesowe. Inne myślenie to niefortunna próba przypisania naszej dyscyplinie możliwości, których ona na ogół nie posiada. To trochę tak jakby oczekiwać od mechaniki kwantowej, że z jej pomocą można opisać… zapach lasu o świcie. Skoro to niemożliwe – mówią krytycy – nie należy poważnie traktować wyników jej badań.



Nieprawdą jest, że historia nie powinna zabierać głosu w tak delikatnej materii. Takie przekonanie zrodziłoby daleko idące konsekwencje i podważyłoby akceptowane i bardzo mocno bronione przez naszych krytyków narodowe świętości. Oznaczałoby bowiem negację przeszłości, którą bada i opisuje właśnie historia.

Nieprawdziwe stałyby się wówczas cierpienia więźniów zmarłych w sowieckich łagrach i niemieckich obozach, a nawet ich śmierć wydałaby się problematyczna, bo przecież w znakomitej większości nie mamy zeznań naocznych świadków, protokołów sekcji zwłok, nie wiemy często, gdzie ciało zostało pogrzebane; mogło na przykład zostać spalone w krematorium z tysiącami innych ciał. Nie mamy zeznań oprawców o konkretnych ofiarach i czynach, bo przy powszechności i masowości zbrodni detali z pewnością nie dostrzegli.

Z tych właśnie powodów tysiące zbrodniarzy zostało uniewinnionych przez niezawisłe sądy zobligowane do respektowania swojego „warsztatu”, między innymi zasad domniemania niewinności i rozstrzygania wątpliwości na korzyść oskarżonych. Tysiące innych otrzymało symboliczne wyroki, bo większości zarzutów nie udało się udowodnić w znaczeniu prawnym, choć wiemy z całą pewnością, że były prawdziwe według naszego warsztatu. Czy zatem ten ogrom zbrodni, który dostrzegamy gołym okiem na przykładach losów naszych rodzin, rodzin przyjaciół i sąsiadów, jest fikcją? Pomówieniem? Czy mówienie o nim to przekroczenie naszych kompetencji i zły obyczaj? Czy pisząc o sprawcach mordu, oczywistych z punktu widzenia naszego warsztatu historycznego, nie pomawiamy ich? Nie odbieramy im prawa do dobrego imienia i do obrony?

Historia, przy tak rygorystycznie formułowanych postulatach prawnych, moralnych, organizacyjnych (a powinny one wówczas obowiązywać przy każdym badanym przez nas zagadnieniu), nie potrafiłaby sensownie odpowiedzieć na żadne pytanie o przeszłość. My przecież nawet nie znamy setek tysięcy nazwisk Polaków pomordowanych w czasie II wojny światowej, nie wspominając już o epokach wcześniejszych. Mamy tylko wewnętrzną pewność, że ich zamordowano i że cierpieli. Dlaczego więc nasi krytycy nie zgłaszają wątpliwości do tego werdyktu badań historycznych, któremu brak jakichkolwiek dowodów w znaczeniu prawnym, i oburzają się, gdy ktoś tę prawdę próbuje od czasu do czasu zakłócić, publikując jakąś książkę płynącą „pod prąd”?

Idąc tym tropem, musielibyśmy zanegować najbardziej elementarne fakty historyczne. Do dziś nie wiadomo, jak przebiegało (a nawet czy i kiedy miało miejsce) posiedzenie Politbiura KC WKP(b), na którym 5 marca 1940 roku podjęto decyzję – tzw. katyńską – o wymordowaniu polskich jeńców i więźniów? Przez lata Rosjanie kwestionowali fakt podpisania tajnego protokołu do układu Ribbentrop-Mołotow, chociaż wiadomo o nim było dużo wcześniej, Zanim w archiwach III Rzeszy odkryto jego kopię.

A jednak tysiące osób na czele z Adamem Moszyńskim – twórcą pierwszej „Listy katyńskiej”, Józefem Czapskim – wytrwałym poszukiwaczem śladów i Jędrzejem Tucholskim – twórcą ostatniej wersji tej listy, krok po kroku, z różnych strzępów informacji, metodą dedukcji i analizy, odtworzyło niemal dokładnie scenariusz zbrodni. I w Polsce nikt nie wątpił, że stoją za nią Sowieci, i nikt nigdy nie zgłaszał obiekcji natury prawnej i moralnej, że być może pomawiamy osoby niewinne, że zanim to ogłosimy, powinniśmy dać im szansę wypowiedzenia się. A dodajmy, że wcześniej były różne hipotezy, kto stał za tą decyzją (Beria? Stalin? NKWD? Partia?), a nawet wymieniano różne miejsca wykonania egzekucji i pochówku. Podobnie było z układem Ribbentrop-Mołotow – wystarczyło prześledzić choćby zmiany terytorialne w latach 1939–1941 i parę towarzyszących im detali, by nie mieć żadnych (historycznych) wątpliwości na temat istnienia tajnego protokołu.


Idąc jeszcze dalej: nie jest znane miejsce pochówku naszego legendarnego władcy – Mieszka. Nie ma, w znaczeniu prawnym, wiarygodnych dowodów, że on w ogóle istniał. Ale to, że może nie istniał, nie neguje najbardziej podstawowego faktu, że państwo polskie powstało ponad tysiąc lat temu.

Nawet rodzinna pamięć historyczna sięga na ogół cztery pokolenia wstecz; większość z nas nie potrafi wskazać grobów wcześniejszych przodków ani okazać dokumentu, który potwierdzałby fakt istnienia tamtych generacji. Czy to oznacza, że nasi praprzodkowie są wymysłem, a twierdzenie, że istnieli – „dziką” historią?

Historykom udało się, na podstawie różnych źródeł i metod, dość wiernie opisać naszą przeszłość. W wypadku epoki totalitaryzmów korzystaliśmy masowo – i te źródła dały nam najwięcej wiedzy – z archiwów, w których dokumenty z pewnością były wytworzone przez „wrogów Boga i Kościoła”, a także rodzaju ludzkiego w ogóle. Tego dorobku w zakresie najnowszej historii nikt nie podważa i nikt poważny nie kwestionuje rangi posttotalitarnych źródeł. Należy tylko wiedzieć, jak się nimi posługiwać.

Zdumiewające, że posiadająca podobne walory poznawcze spuścizna po UB i SB, jest – z pomocą chwytów demagogicznych – w całości kwestionowana. Usiłuje się do znudzenia utrwalać pogląd, czasami formułowany wprost, że dokumentacja sprzed kilkunastu–kilkudziesięciu lat jest bezwartościowa, prawie jakby została wytworzona wyłącznie w celu skompromitowania konkretnych osób. Można by odnieść wrażenie, że tworzący ją ubecy wiedzieli, że ich elaboraty będą czytane przez historyków, dziennikarzy i in extenso publikowane w gazetach. Że w tym celu, aby kogoś skrzywdzić po latach, preparowano „fałszywki”. Taki pogląd nas, ludzi z branży, wręcz rozśmiesza, bo owszem, mogło się zdarzyć, że „fałszywki” robiono na potrzeby konkretnej operacji, ale nie tworzono fałszywych agentów z fałszywymi teczkami i sfałszowanymi wpisami w kartotekach, bo to była dokumentacja o największym stopniu utajnienia i przed upadkiem ustroju niemożliwa do oglądu dla kogokolwiek z zewnątrz, więc z założenia możliwa do weryfikacji i, co więcej, weryfikowana wewnątrz struktur bezpieczeństwa w ramach różnych procedur. To nieuchronny element funkcjonowania, żelazna zasada skuteczności każdej służby bezpieczeństwa.

Nasi krytycy idą jednak jeszcze dalej. Z jednej strony negują bowiem miarodajność badań opartych na źródłach proweniencji ubeckiej, z drugiej – posługują się tymi samymi materiałami i z pomocą wyobraźni usiłują, tym razem powołując się na jej „autorytet”, udowodnić tezę o nieprawdziwości tejże dokumentacji. W tym nurcie mieści się, przedstawiana zresztą w groteskowej i wypaczonej postaci, instrukcja o utajnianiu technik operacyjnych jako „dowód”, iż pochodzące z podsłuchu informacje przerabiano i wkładano w usta niewinnych ludzi, którym przy okazji zakładano teczki tajnych współpracowników. Analogicznie: przy pomocy instrukcji SB z 15 czerwca 1973 roku, która zalecała – w przypadku duchownych – odstępowanie od wymogu podpisywania przez nich zobowiązania o współpracy z aparatem bezpieczeństwa, usiłuje się udowodnić, że księża padli jej ofiarą.



Metodologia naszych krytyków to właśnie wyrywkowa, wybiórcza droga prowadząca donikąd. Dla obu przykładów – co warto odnotować – nie mamy żadnych dowodów w znaczeniu prawnym, poza spekulacjami. Z utajnienia technik operacyjnych nie wynika bowiem wpisywanie uzyskanych informacji do akt konkretnej osoby. Z drugiej instrukcji natomiast wcale nie wynika, że księża stawali się tajnymi współpracownikami bezwiednie, automatycznie. Owa instrukcja to raczej mutacja cytowanej wyżej instrukcji NKWD.

Jak pokazują nasze doświadczenia zawodowe, z akt służb bezpieczeństwa można wydobyć niebudzące wątpliwości fakty i powiązać je w logiczny schemat. Pozostając na gruncie Kościoła: jeśli raporty domniemanego TW (nieważne, przez kogo pisane i czy podpisane) traktują o rozmowach prowadzonych wewnątrz kurii na temat sytuacji Kościoła, jego konkretnych planów, posunięć, stosunku do jakichś wydarzeń politycznych bądź referują poglądy/zamysły/sprawy poszczególnych księży lub treść korespondencji wewnątrzkościelnej, konflikty w łonie Kościoła itd. i jeśli to wszystko dzieje się w ciągu dłuższego czasu, systematycznie, to wmawianie nam, iż mieliśmy do czynienia z gadatliwą i trochę nieodpowiedzialną osobą jest naciągane i nieprzekonujące. Możemy zweryfikować wiele faktów z tych opowieści, na przykład: czy danego dnia w danym miejscu był biskup X oraz czy – i o czym – rozmawiał z Y i Z; możemy też stwierdzić, że na przykład ksiądz V zawiózł jakiś list do Rzymu itd. To jest ten sam schemat rozumowania jak przy badaniu zbrodni katyńskiej – z tą zasadniczą różnicą, iż dokumentacja ubecka stanowi system samonaprowadzający. Biorąc pod uwagę kontekst rozmów odnotowywanych w raportach, bez trudu można ustalić, kto się kryje pod jakim pseudonimem.

Również należy wyraźnie odróżnić, iż fakt oczyszczenia z zarzutu współpracy z UB/SB przez sąd – co bierze się z braku wystarczających dowodów tej współpracy, których parametry precyzyjnie wylicza ustawa – inaczej przekłada się w aspekcie prawnym, a inaczej w aspekcie historycznym. „Oczyszczenie” sądowe często nie zmienia naszego poglądu na sprawę, a przekonanie, że sąd jest panaceum na bolączki lustracyjne, mija się z rzeczywistością. Bez pomocy biegłego historyka sąd jest zupełnie bezradny w ocenie materiału archiwalnego, a konfrontacja – w innej sytuacji ustrojowej – dokumentu napisanego kilkanaście lat wcześniej ze współczesnym zeznaniem jego autora (który z reguły powinien chronić swojego „agenta” na zawsze – to najbardziej fundamentalna zasada wszystkich służb specjalnych) każe z dużą ostrożnością traktować wszelkie „sprostowania”, o ile „sprostowujący” nie przedstawi innych dowodów lub nie ujawni innych okoliczności uprawdopodabniających nowy scenariusz wydarzeń z przeszłości.

***


KRZYSZTOF JASIEWICZ - prof. dr hab., historyk, politolog, publicysta, kierownik Pracowni Analiz Historyczno-Politologicznych w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Od 1991 r. prowadzi badania w archiwach państw b. ZSRR. W 1995 r. otrzymał Nagrodę Polskiego PEN Clubu im. Ksawerego Pruszyńskiego. Wydał m.in. Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939-1941 (2002).