Zobaczyć Kościół żywy – zobaczyć dobro

S. Małgorzata Chmielewska

publikacja 12.04.2007 20:29

Każda wspólnota ma tendencję do zamykania się we własnej strukturze, która daje poczucie bezpieczeństwa. To, co było na początku świeże i nowe, staje się powoli skostniałe – i życie zanika. Na szczęście w Kościele Duch Święty nie śpi. To właśnie dlatego jest on od dwóch tysięcy „w kryzysie” – i żyje! Znak, 4/2007

Zobaczyć Kościół żywy – zobaczyć dobro




Każda wspólnota ma tendencję do zamykania się we własnej strukturze, która daje poczucie bezpieczeństwa. To, co było na początku świeże i nowe, staje się powoli skostniałe – i życie zanika. Na szczęście w Kościele Duch Święty nie śpi. To właśnie dlatego jest on od dwóch tysięcy „w kryzysie” – i żyje! To, co stare i skostniałe, dogorywa. I rodzi się nowe.

Mogę pisać jedynie o tym, co znam z doświadczenia. Mieszkam w małej wiosce. Żyję wśród najbiedniejszych, wychowuję dzieci. Uczestniczę w spotkaniach młodzieżowych w wielu diecezjach. Rozmawiam z młodymi, w tym z księżmi. Czytam gazety. Telewizji raczej nie oglądam.

Po pierwsze zatem: młodzież. Przepaść pomiędzy duszpasterstwem w miastach (szczególnie duszpasterstwem akademickim, z reguły prowadzonym przez zakony) a troską o młodzież na wsi jest ogromna. Katechizacja szkolna, niepoparta duszpasterską pracą w parafii, prowadzi do tego, że nie buduje się więzi ze wspólnotą parafialną. Ale jak ją budować? Dzieci dowożone są do szkół wiejskich z kilku różnych parafii – po lekcjach kontakt się urywa. Proboszczowie, nie mając z nimi styczności na co dzień, po prostu ich nie znają. Przy kościele nic się nie dzieje, pustka.

Oto konkretny przykład: dziecko w trzeciej klasie ma obowiązek uczestnictwa w drodze krzyżowej w kościele przy szkole. Ale ono jest z innej parafii. Do szkoły na godzinę 16 nie ma jak dojechać; odległość między kościołem parafialnym a domem wynosi 6 kilometrów – po południu brak komunikacji. Rezultat: obniżona ocena z religii i wielkie rozgoryczenie…

Jakie jest nasze podejście do duszpasterstwa? Jaką Ewangelię głosimy dzieciom? Kolejny przykład: Pierwsza Komunia w drugiej klasie. Przerażona Marysia próbuje wykuć na pamięć dziesiątki katechizmowych formułek. Jak nie będzie umiała, nie przystąpi do Komunii – tak powiedziała pani katechetka. Jadę do szkoły i próbuję negocjować: może wystarczy tylko to, co podstawowe, a reszta w dalszym życiu? Pytam, czy płynna recytacja dziesiątków definicji jest rzeczywiście miarą przygotowania dziecka do spotkania z Jezusem w Eucharystii. Kościół naucza, że dziecko może przyjąć Komunię, jeśli potrafi odróżnić chleb zwykły od eucharystycznego i (na swoim poziomie) ma świadomość grzechu, tego, co jest dobre, a co złe. Chyba że ja się mylę… Pytam jeszcze, czy na katechizacji rozmawiano o tym, co to znaczy przyjąć Pana Jezusa. Że to znaczy być dobrym dla drugiego człowieka, dla kolegi, mamy, babci… Czy dzieci przygotowały coś dobrego dla młodszych, dla pierwszaków? I słyszę odpowiedź: tego nie przewiduje program.

Ta sama, dziś już trzecia, klasa. Lekko upośledzony dzieciak jest od szeregu miesięcy obiektem zbiorowej agresji w klasie. Zrozpaczona i bezradna matka, nauczycielka, która zrobiła wszystko – bez skutku. Dzieciak jest kopany, wyszydzany, poniżany. Jedna z dziewczynek ogłosiła, że będzie chodzić w rękawiczkach, żeby się nim nie pobrudzić. Katecheta milczy. Dzieci znają przecież wszystkie wymagane formułki. Wyjątek? Nie: reguła.



Nie mamy odwagi głosić dzieciom Jezusa i nie chce się nam stawiać wymagań. Dlatego nas olewają. Bo one mają swoje pytania i problemy. One szukają, nawet te najgorsze. A my im formułki: „Nie przystąpisz do bierzmowania bez kilkunastu zaliczonych nabożeństw”. „I masz to udowodnić – na karteczce!”. Mamy więc handel karteczkami. Sakrament jest wymagany do małżeństwa, każdy więc chce otrzymać stosowny papierek. Proboszcz ma problem z głowy: przygotował młodzież do sakramentu dojrzałości.

Liceum świeckie we Francji: uczniowie postanowili przez miesiąc ograniczyć swoje drugie śniadanie w szkolnej stołówce do chleba i jabłka, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczyć na pomoc uczniowi z Polski. 400 euro pozwoli na stypendium dla jednego ucznia przez 10 miesięcy. Inicjatorzy tej akcji nie są wierzący!

***


Parafia wiejska. Księża. Samotni proboszczowie. Msza święta odprawiana czasami – tylko wtedy, kiedy jest intencja. Samotność i zasada (zastrzegam, że nie ogólna, ale mam przecież pisać o problemach): Eucharystia i… wolność. Zatem po Mszy: w samochód i w Polskę. No, jeszcze śluby i pogrzeby, czasem chrzty.

Rozmawiam z klerykami, z młodymi księżmi. Ideały na ogół przechodzą im po trzecim roku seminarium. Skoszarowani, nienauczeni samodzielności i odpowiedzialności (w takich warunkach zawsze pojawia się tendencja do gaszenia indywidualności w imię porządku). A potem rzuceni w świat, który stawia im pytania. Ludzie w ich wieku albo studiują (i bardzo często sami się utrzymują), albo pracują i mają już rodziny. A oni z głową pełną wiedzy, ale bez życiowych doświadczeń, bez oparcia wspólnoty, bez więzów – rzuceni w obce środowisko, stają wobec oczekiwań, które ich przerastają. Bo przecież nie znają tego świata i często się go boją. Więc gubią się i – z reguły to ci, którym jeszcze na czymś zależało – topią frustrację w alkoholu lub naruszają celibat. A nawet jeśli całym sercem oddają się pracy w swojej pierwszej parafii, mają świadomość, że za rok – dwa, będą już gdzie indziej. Przyjdzie ktoś inny, kto być może zniszczy to, co budowali. Nie wiążą się zatem z ludźmi, zamykają na plebanii i w świecie gadżetów, bo pustkę trzeba czymś wypełnić. Zachowują się „pod oczekiwania” wiernych i starszych księży. Chyba że mają szczęście trafić na świętych proboszczów.



Nie krytykuję księży. Wiem, z jakimi problemami się borykają, i wiem, że – zanim odchodzą w niemoc – często rozpaczliwie próbują się bronić. I są w tym sami. Boli mnie to. Dawno skończył się czas samotnych herosów – ostatni odchodzą już do Pana. Dziś nadszedł czas świętości wspólnotowej. Wszyscy jesteśmy słabi, ale razem idziemy za Chrystusem. Każdy według swojego powołania, wspólnie szukając i wspierając się nawzajem. To zupełnie inna wizja. To rewolucja w myśleniu o Kościele w Polsce. Ona się powoli zaczyna.

Prymicje są początkiem drogi księdza we wspólnocie Kościoła. Kto powinien towarzyszyć księżom w ich życiu duchowym i osobistym, aby powoli czuli się jedno z ludem, do którego Pan ich posłał? Do czego są oni formowani w seminarium? Do urzędniczego życia w pustych plebaniach? Do bycia ceremoniarzami Eucharystii, ślubów i pogrzebów?

Jeśli tak jest, to trudno się dziwić, gdy wikary traktuje swą pracę jako odskocznię do awansu, a nie służbę Chrystusowi. Trudno się dziwić, gdy rodzi się poczucie krzywdy, kiedy kolega dostał „lepszą”, to znaczy zamożniejszą parafię. A wtedy: po co celibat, ubóstwo, świadectwo?

Stosunek do wartości materialnych to jedno z kryteriów, po których najprędzej jesteśmy osądzani. I słusznie. Chrystus był ubogi, żył wśród ubogich. Problem dotyczy nie tylko księży, ale nas – wszystkich wiernych. Niejasne kryteria opłacania księży i pracowników w parafiach, wygórowane opłaty za posługi – jak w firmie usługowej, tylko bez możliwości pójścia do konkurencji i rzadko kiedy z rabatem dla biednych. Bywa przecież, że młody wikary przyjmie mniej za Mszę św. I musi różnicę dopłacić z własnych, skromnych środków. Następnym razem nie daruje staruszce.

Ostentacyjne bogactwo niektórych przedstawicieli Kościoła, jak i świeckich mieniących się katolikami to duży problem. Jak tu wytłumaczyć młodym, którzy żyją bez ślubu, bo nie mają nań pieniędzy, że można by skromnie, bo Bóg ważniejszy? Próbuję. I słyszę odpowiedź: „Może to i prawda, ale niech siostra to powie naszemu proboszczowi”. Jak wytłumaczyć, że rodzina żyjąca w skrajnej nędzy w wiosce na krańcu parafii nie pójdzie ochrzcić dziecka w parafialnym kościele? Że w naszej małej, biednej kaplicy są u siebie, bo mogą tu przyjść w swoich biednych ubraniach – i nikt nie będzie się na nich patrzył? Może oni lepiej rozumieją, czym powinien być Kościół?

Ale parafia to parafia i więź trzeba utrzymać. Więź z budynkiem? I kto ma tę więź inicjować? Chrystus szedł do tych, którzy się pogubili.



Młodzi mają problem z wiernością w miłości. Mają problem z podejmowaniem decyzji wiążących na całe życie. Mają problem z definicją miłości. Tej zaś nie można się nauczyć inaczej niż we wspólnocie: rodzinnej, parafialnej, w seminarium duchownym, w szkolnej klasie, w Kościele… Można tego nauczyć jedynie własnym przykładem. Czy jesteśmy wspólnotą w Kościele w Polsce? Jaką wspólnotą?

Żeby ją zacząć budować, trzeba wrócić do źródeł. Jeśli Kościół to ciało Chrystusa – to Kościół miłujący, ubogi, sługa wszystkich, szczególnie najmniejszych. Wolny od władzy na tym świecie. Odważnie głoszący swego Mistrza życiem i słowem. Głoszący miłosierdzie przed sprawiedliwością. Czy do takiego Kościoła dążymy wszyscy? Tylko taki Kościół będzie pociągający dla młodych. Wielu z nich ma obraz Kościoła taki, jaki przekazują media. A jest to, siłą rzeczy, obraz wykrzywiony, bo media karmią się sensacją.

Niedawno głosiłam rekolekcje dla gimnazjalistów w małym miasteczku. Pokazałam im zdjęcia z Polski i świata. Z jednej strony zobaczyli wszelkie możliwe nieszczęścia: głód, wojny, dzieci ulicy, bezdomnych, ofiary przemocy w rodzinie… Z drugiej strony – pomoc niesioną potrzebującym zarówno przez młodych, często ich rówieśników, jak i przez ludzi starszych. Powiedzieli mi później: „Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są jeszcze ludzie gotowi na takie poświęcenie w imię Chrystusa”. Zobaczyli Kościół żywy. Zobaczyli dobro.

***


S. MAŁGORZATA CHMIELEWSKA ze Wspólnoty Chleb Życia. Autorka: Wszystko, co uczyniliście... (rozmowa z Michałem Okońskim, 1999), Nie ma rzeczy niemożliwych (2000), Wezwanie (2001).