Prawda

Jerzy Surdykowski

publikacja 28.04.2007 09:31

Nie prawda dowodów, prawda teczek, źródeł, prawda tysięcy małych i jako tako pozbieranych do kupy faktów, ale prawda opromieniona miłością. Jeśli ktoś woła „prawda was wyzwoli”, a ma tylko suche dowody – kłamie. Tylko taki jedyny paradygmat jest cokolwiek wart i nie podlega falsyfikacji. Znak, maj 2007

Prawda




Łatwiej jest pisać o kłamstwie, czego już próbowałem. Łatwo i przyjemnie jest nabijać się z kłamstw i kłamstewek chociażby polityków, ale faktycznie nas wszystkich. Jakże przeżyć dzień bez kłamstwa? Obyczaj – mądry doświadczeniem tysięcy pokoleń – wypracował na to swoje sposoby; niedawno obchodziliśmy dzień kłamstwa i kłamców, mocą starorzymskiej tradycji przypadający 1 kwietnia. Ale próżno szukać w kalendarzu dnia prawdy. Fanatyk prawdomówności zbrzydzony rutyną życia w kłamstwie już pierwszego dnia stałby się wrogiem publicznym. Czy można, nie kłamiąc, powiedzieć czule „jak się masz, kochanie?” niesympatycznej osobie, z którą wypada rano wstać z pościeli? A potem podobnie przez cały dzień: nie da się wprost powiedzieć mężowi prawdy, że jest nieznośny, dzieciom, że nieudane, szefowi, że głupi, koledze, że oszust, kochankowi, że nudny – trzeba trochę kłamać. Jak lekarz ma bez kłamstwa rozmawiać z pacjentem, jak opowiadać dzieciom bajki, które z samej istoty opisują rzeczywistość nieprawdziwą? Łatwo zidentyfikować kłamstwo, tym bardziej że tyle kłamliwej tandety nas wokół otacza. Ale gdzie jest prawda? Jak odnaleźć jej złote ziarno w miałkim piachu codzienności? W jakim sicie odsiewać ten uciążliwy balast? No i jaka prawda? A może czyja?

Sceptyczne pytanie Poncjusza Piłata: „cóż to jest prawda?”, dźwięczy nad światem bez zadowalającej odpowiedzi. A przecież – jeśli wciąż szukamy prawdy, to wierzymy w możliwość jej znalezienia. Ciągle przecież słyszymy: „prawdziwa wiara”, „prawdziwi Polacy”, „prawdziwa demokracja”, prawdziwe to, prawdziwe tamto… Same prawdziwki, chociaż wiadomo, że łatwiej znaleźć muchomora albo i szatana. „Prawda nas wyzwoli!” – wołają faceci, którzy właśnie dostali wypieków na twarzy od wertowania teczek z wiadomymi donosami. Cóż to jest prawda? Pamiętajmy, że Jezus na pytanie Piłata nie udzielił odpowiedzi, która by zadowoliła filozofów, nie wskazał narzędzia pozwalającego oddzielić złote ziarna od miałkiego piachu. „Jam jest prawda” – miał powiedzieć. A więc prawda jest w wierze. Dobrze, jeśli prawda ma oblicze Boskie; wszystko jedno – Jezusa, Buddy czy Jahwe. Ale jeśli jest to oblicze dyktatora, paranoicznego ideologa, plemiennego watażki albo i Ben Ladena? Przecież ludzie im także wierzyli, szli na śmierć albo zakładali obozy koncentracyjne tylko dlatego, że „Gott mit uns” albo za złudę zbawczego ustroju. Ich prawda także miała czyjeś oblicze. Może jest jakaś prawda w tej bajeczce o prawdzie, w której owa bogini zrzuca przed spragnionym prawdy śmiałkiem kolejne szaty, aż wreszcie staje on wobec nagiej prawdy, tylko że blask takiej prawdy zabija.

Przekleństwo filozofów

Według Arystotelesa wszystko jest proste. Prawda to zgodność z rzeczywistością; kiedy mówimy, że dwa razy dwa jest cztery albo że pies ma ogon – wszystko jest w porządku. Kiedy usiłujemy komuś wcisnąć kit o kilku ogonach albo o gruszkach na wierzbie – kłamiemy. „Rzeczy są przyczynami prawdziwości” – jak powiadał Arystoteles. Ten, kto ukradł lub zabił, może się wypierać, lecz dowody rzeczowe pokazują prawdę. Ale tylko na poziomie potoczności. Rzeczywistość składa się bowiem z mnóstwa faktów. O nich dżentelmeni nie dyskutują, potwierdza je naoczność, naukowe doświadczenie albo wiarygodne świadectwo. Wiadomo, ile pies ma ogonów i że gruszki na wierzbie nie rosną. Ale co zrobić, gdy z mnóstwa jednostkowych faktów trzeba wyprowadzić jakieś ogólniejsze stwierdzenie i dowieść jego prawdziwości? Na przykład o czyjejś winie zagrożonej wysokim wyrokiem albo o teorii ekonomicznej, której zastosowanie zadecyduje o pomyślności bądź upadku państwa. Każdy fakt jest „małą prawdą”; stał się, nie sposób go podważyć. Ale jak dojść do „prawd większych”? Nie można przecież żyć tylko na poziomie małych, naocznych prawdeczek, choć są to prawdy niezbite. Żona, która nie lubi męża z powodu tego, że obejrzał się za jakąś dzierlatką, wyprowadzi wniosek, iż bez wątpienia ją zdradza, i utwierdzi się w swojej niechęci. Kochającej ten fakt nie obejdzie albo ją rozśmieszy. Z mnóstwa faktów pokazujących, że jeśli ludzie mają pieniądze, to kupują potrzebne im rzeczy, można wyprowadzić wniosek, że należy w banku narodowym nadrukować jak najwięcej banknotów, a wtedy zapanuje pożądana szczęśliwość. Ale można też uznać, że pieniądz trzeba szanować, bo łatwo go zepsuć. Kości naszych dalekich przodków wykazują podobieństwo do małpy, stąd Darwin wysnuł swoją teorię, ale są tacy, co interpretują te fakty inaczej i też wierzą w swoją prawdę.



Jeśli tak, to prawda już odklejona od poziomu naocznej potoczności jest sprawą paradygmatu, a więc zespołu założeń, które przyjmuje się bez dowodu, a także sprawą wiary, przekonań, kultury, w której się żyje. Nawet w nauce. Stąd, że cząstki raz objawiają się nam jako obiekty materialne, a raz jako fale, można wyprowadzić teorię kwantów, ale można to także interpretować odmiennie. Spadające jabłko huknęło Newtona w łeb i stąd wyprowadził swoją teorię grawitacji. Ale potem przyszedł Einstein i pokazał, że w innym świecie jabłko wcale nie musi spaść na niczyją głowę, choć nie ma to nic wspólnego z naocznością. A teraz zaczyna pękać także Einstein, sypią się nawet kwanty i świtają zupełnie nowe teorie. A więc gdzie jest prawda? A może jest tak, jak kiedyś ujął to z właściwą sobie dosadnością nieoceniony Lech Wałęsa – prawda jest jak dupa: każdy siedzi na własnej – co jest, inaczej mówiąc, zwięźle sformułowanym wykładem filozofii sofistów. Jeśli nawet inni powiadają, że twoja prawda jest groźną bzdurą, i podpierają się przykładami, to teorię można wymienić, a o przykładach zapomnieć, zwłaszcza kiedy przy okazji wymieni się elity. Wszak jeszcze przed Arystotelesem powiadał przewidująco Heraklit: „Złymi świadkami są oczy i uszy dla ludzi mających dusze barbarzyńców”.

Albo inaczej. Mówimy, że prawda to zgodność intelektu i rzeczy, ale znaczenie terminu „zgodność” jest pewne tylko na poziomie naoczności i to nie zawsze. Nawet ulicznemu incydentowi będą towarzyszyły różne relacje świadków; choć żaden z nich nie kłamie, każdy widział coś innego, każdy odnotował w pamięci jakieś cząstkowe fakty, jakąś małą prawdę. „Fakty są wrogami prawdy” – jak napisał Cervantes. Musimy więc wprowadzić jakieś kryteria weryfikacji tej zgodności. Ale jakie? Znów znaleźliśmy się w obrębie paradygmatu, choć wstydzimy się przyznać, że jesteśmy od niego uzależnieni jak od powietrza i wody. Gdyby istniała tylko jedna jedyna obiektywna prawda, nie byłaby potrzebna zasada kontradyktoryjności w procesie sądowym polegająca na równouprawnieniu przeciwnych punktów widzenia: prokuratora i adwokata. Wystarczyłby tylko surowy sędzia, co już zresztą braliśmy na własnej skórze i z wiadomym skutkiem. Gdyby istniała jedna jedyna obiektywna prawda, to naukowe teorie nie podlegałyby ciągłej falsyfikacji przez nowe doświadczenia i ich interpretacje, aż pojawi się nowa lepsza teoria, a stara prawda upadnie. Zresztą czy siedzibą prawdy są zgodne z rzeczywistością zdania, czy może – jak chciał Heidegger – sensy? Jeśli tak, to nie trzeba usilnie pilnować tej zgodności i obstawiać się kryteriami. Ale sens to już czysty paradygmat, a więc wiara. „Prawda jest całością” – jak dość lekkomyślnie napisał kiedyś Hegel. Zgoda, ale kiedyż to mamy w głowie całość? Takie zdania należą już do poezji, nie do filozofii.

Więc może niezłym kryterium prawdy jest użyteczność? Nie należy tego wulgaryzować w myśl przekonania, że prawdziwe jest to, co przynosi mi korzyść, a pierwszy milion trzeba ukraść. Teoria kwantów nie jest prawdziwa dlatego, że jest zgodna z faktami, bo nauka już dawno odeszła od naoczności; nie jest też prawdziwa dlatego, że przez nią najtrafniej można interpretować dające się przeprowadzić doświadczenia na gruncie obowiązującego dzisiaj paradygmatu. Jest prawdziwa tylko dlatego, że pozwala osiągnąć konkretne rezultaty zarówno w atomistyce, jak w dziedzinie półprzewodników. Wcale nie dlatego, że zawiera Heglowską „całość”, bo o niej nic pewnego nie wiemy. Nowe teorie – i to nie tylko w nauce – mogą być uznane za prawdziwe, zanim jeszcze potwierdzą swoją użyteczność, tylko przez to, że są koherentne z gmachem teorii dotychczasowych, że można je w ten gmach zgrabnie wpasować jak nowe cegły. Świadek, który przed sądem powie, że porwali go Marsjanie i umożliwili wgląd w dokonaną zbrodnię, będzie uznany za niewiarygodnego nie dlatego, że kłamie, ale dlatego że nic nie wiemy o Marsjanach, a zwłaszcza o dokonanych przez nich uprowadzeniach, choć ich istnienia nie wykluczamy. Teoria naukowa, którą moglibyśmy dołączyć do gmachu wiedzy, musi więc być mniej więcej zgodna z tym, co powiadają inne teorie, nie powinna być zbyt burzycielska, mnożyć bytów ponad potrzebę, ale ma nieść przynajmniej obietnicę jakiejś tam użyteczności. Dopiero wtedy ma szansę zostać uznana za prawdę; oczywiście podważalną, falsyfikowalną i tylko na jakiś czas. Jeśli tak ostrożne są nasze kryteria, to pytanie Piłata jest w najlepszym razie drwiną, albo raczej proroctwem. Lub inaczej: Piłat był pierwszym postmodernistą, który wiedział, że albo nic nie jest prawdziwe, albo wszystko jest prawdziwe po trosze; każdy ma swoją wartą wysłuchania opowieść i należy o wszystkim dywagować w duchu politycznej poprawności, bo „cóż to jest prawda?”. Przecież on nie skazał Chrystusa, on tylko umył ręce. Tak, pytanie o prawdę jest przekleństwem filozofów, nie mniej niż pytanie o zło. Oba pokazują naszą bezsilność.



Niezapomniany ksiądz Józef Tischner napisał kiedyś po góralsku, że istnieją trzy rodzaje prawdy: świenta prowda, tyz prowda i gówno prowda! Właśnie w drugiej z tych kategorii mieści się Piłat i cały postmodernizm. Ale pierwsza i trzecia to kwestia wiary, niekoniecznie w Boga, a już na pewno niekoniecznie w dobrego Boga.

Prawda i dobro

Jest wielką pokusą wybrnięcie z tych dylematów przez postawienie znaku równości między prawdą a dobrem. Prawda jest tym, co czyni dobro albo pozwala mu się rozprzestrzeniać. Kłamstwo pomaga złu. To bardzo piękne, ale wtedy zamiast pytać „cóż to jest prawda?”, tak samo wątpiąco musimy spytać o dobro. Tu znowu nieuchronnie pojawia się kwestia wiary: czy istnieje dobro absolutne, jak je nazwać, jak się objawia, komu służy? Najstraszniej karykaturowały tę postulowaną jedność dobra i prawdy znane nam dotkliwie XX-wieczne totalitaryzmy. Prawdziwe jest to, co służy naszemu narodowi! Albo: prawda to wyzwolenie proletariatu przez walkę klas! Wtedy już można bez wyrzutów sumienia posyłać innych do gazu albo budować łagry. Ale nie można odmówić racji tomistom, kiedy powiadają, że prawda i dobro – z osobna dla nas nie zawsze rozpoznawalne – zbiegają się dopiero w Bogu i tam osiągają nierozdzielną jedność. A więc – gdy tylko oderwiemy się od poziomu prostej naoczności, widzimy, że również prawda nie jest z tego świata.

Nie przepadam za tomizmem, też tym z przedrostkiem „neo-”. Jest w nim duch pobożnej buchalterii, w którym duchowe „winien” musi zgadzać się z nadprzyrodzonym „ma”, a dobra Bozia wciąż wysyła swojego anioła, aby przeprowadzał dziateczki kładką ponad przepaścią i łaskawie spełnia modlitewne życzenia poczciwców. W świecie po Holokauście i Gułagu taki zbożny ład nie jest już możliwy, chociaż tęsknota za nim płynie ze skołatanego serca każdego z nas, cierpiących. Ale właśnie w kwestii prawdy nie można odmówić neotomistom racji; właśnie po Holokauście i Gułagu. Bo jej zjednoczenie z dobrem i miłością w tym, co nadprzyrodzone – a więc niepoznawalne – jest jedyną szansą na jakiekolwiek ocalenie pojęcia prawdy inaczej rozumianej niż u postmodernistów, a więc i u Piłata. Ale nie zawsze i nie byle jak. Jeśli uznamy, że prawda zbiega się z dobrem w tym, co nadprzyrodzone i raz na zawsze dane w objawieniu, to mamy do czynienia z dogmatem, z musztrą serca i bezdusznym ćwiczeniem umysłu w odklepywaniu podanych do wierzenia formułek. Jeśli natomiast uznamy, że tym, co nadaje sens prawdzie i ma nad nią prymat, jest miłość, wtedy staniemy twarzą w twarz z opowieścią o Chrystusie. Bóg tak ukochał stworzone przez siebie grzeszne i niedoskonałe istoty, że posłał Syna, aby solidarnie dzielił ich los i umarł najbardziej okrutną i hańbiącą ze śmierci. A jednocześnie by własnym przykładem pokazał im, jak żyć w tym jednocześnie odrażającym i pięknym świecie, jak być solidarnym z tymi, co są na dole. Tak można najkrócej streścić to, w co wierzymy. Reszta jest liturgią. Nie ma innej religii, innej opowieści o Bogu zstępującym na ziemski padół, tak przepojonej miłością i solidarnością. Dlatego trzeba w nią wierzyć. A jednocześnie nie ma innej przykładającej do nas – ułomnych – tak wysoką miarę. Dlatego tak trudno w nią uwierzyć, a jeszcze trudniej naśladować. Tylko wtedy można właściwie zrozumieć Jego słowa: „jam jest prawda” i inne „prawda was wyzwoli”. Ale tylko prawda w miłości. „Miłość cierpliwa jest, miłość dobrotliwa jest (…). Nie postępuje nieprzystojnie, nie szuka swego, nie unosi się, nie myśli nic złego (…). Wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi” – pisze święty Paweł z talentem wielkiego poety. Nie prawda dowodów, prawda teczek, źródeł, prawda tysięcy małych i jako tako pozbieranych do kupy faktów, ale prawda opromieniona miłością. Jeśli ktoś woła „prawda was wyzwoli”, a ma tylko suche dowody – kłamie. Tylko taki jedyny paradygmat jest cokolwiek wart i nie podlega falsyfikacji. Ale jakiż on trudny… Być może wręcz niemożliwy. Ale jeśli wciąż nam świeci, to znaczy, że świat jeszcze nie całkiem upadł. Jak kiedyś napisała Edyta Stein: „Jeśli ktoś szuka prawdy, to znaczy, że szuka Boga, choć może jeszcze o tym nie wie”.



Prawda terrorystów

Najczęściej mamy jednak w otaczającym nas świecie do czynienia z prawdą bez miłości. Jest to gorsze od postmodernizmu, bo ten przynajmniej wie, że każdy ma coś do powiedzenia, chociażby do wybełkotania, nawet „mądry inaczej”. I każdy będzie miał przyznane mu pięć minut, więc niech zna swoje miejsce w szeregu, bo inni też czekają na swój czas w długiej kolejce do trybuny. Prawda, która nie zna miłości, nie dopuści do głosu jakiejkolwiek prawdy innej, a postmodernistyczne „tyz prowda” ma za niegodne kapitulanctwo. To jest prawda dogmatów, prawda fundamentalistów, prawda fanatyków; zawsze należy do pierwszej lub trzeciej z Tischnerowskich kategorii, nigdy do środkowej. Gotowa iść na wojnę na czele nawet garstki zwolenników, gdy garstka urasta w armię, mamy prawdziwą wojnę i prawdziwą krew, na co przykładów we współczesnym świecie – nie przywołując nawet okrutnego wieku minionego – aż nadto. Kiedy zwolenników brakuje, dopomina się namolnie o uznanie, czasem chodzi od domu do domu, nawet gdy zamykamy przed nią drzwi, czasem na falach radiowych przebije się przez szum eteru albo na papierze przez bełkot gazet. Im bardziej uparcie ktoś głosi, że posiadł jedyną prawdę, tym bardziej trzeba się go wystrzegać. Nie mając miłości, pragnie wytępić tych, których nie nawróci. Taka jest prawda bolszewików, także prawicowych. Albo terrorystów.

W wersji słabszej – a może raczej trochę ucywilizowanej – uznaje zasadę kontradyktoryjności, jak w sądzie wie, że oskarżonego należałoby wysłuchać przed wyrokiem, a może nawet zezwolić na adwokata. Ale i tak jest przekonana o słuszności swoich podejrzeń, wyrok wydała, gdy tylko zasłyszała o sprawie, najwyżej trzeba sprytnie dopisać uzasadnienie. Zna polityczną poprawność, nie szemrze przeciw demokracji, dopuszcza pewien zakres wolności; jednak to wszystko jest dla niej hamulcem, ale nie drogowskazem. Taka prawda może od biedy służyć sprawiedliwości, ale nie potrafi czynić dobra, bo nie zna miłości. To jest prawda gawiedzi, prawda prokuratorów amatorów, którzy rozmnożyli się nad podziw nie tylko w ostatnich czasach, ale chyba zwłaszcza w naszych okolicach. Jedna z przypowieści o mądrym błaźnie Stańczyku powiada, że wykazał on królowi, że najwięcej w Polsce jest lekarzy amatorów. Może i tak było, ale od dawna zajął to miejsce pełen podejrzeń oskarżyciel wystraszony rzeczywistością świata, którego nie rozumie.

Ale jak postępować w państwie demokratycznym, które swoje prawa uchwala w parlamencie, a nie wyprowadza ich z objawienia, równouprawnia różne religie, podobnie jak niedowiarstwo i ateizm? Miłość i prawda nie należą do porządku wolności i demokracji, ale do porządku wiary. Za to pytanie Piłata jest dzieckiem wolności, która jest także pluralizmem prawd. Wtedy pozostaje tylko uczciwość. Jeśli jest opromieniona miłością płynącą z wiary, tym lepiej. Ale nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa. Uczciwość należy do porządku postmodernistycznego, a przynajmniej demokratycznego. Jeśli wierzy w prawdę splecioną z miłością, to smętnie przyznaje, że wszyscyśmy grzeszni, więc radykalizm miłości jest atrybutem boskim. Na naszym padole wszelki radykalizm prowadzi do bolszewizmu, więc uczciwość go unika. Obojętnie – wierzy czy nie wierzy – uznaje nasze zdolności umysłowe za ograniczone i stąd nie zamierza dochodzić jednej i tylko jednej prawdy, wie, że prawd cząstkowych może być wiele, należy więc uważnie wsłuchiwać się w głosy innych, poddać swoją prawdę próbie falsyfikacji, a jeśli trzeba, to mieć dość odwagi, aby zmienić zdanie. Stąd rozumie, że sito – jakim usiłujemy oddzielić złote ziarna prawdy od piachu codzienności – jest dziurawe, więc nie wpada we wściekłość, jeśli na innym sicie coś innego zostanie odsiane. Jest skromna, nienapastliwa, trzyma się faktów, choć ich nie absolutyzuje, jeśli coś obieca, to dotrzyma. I tak dalej, i tak dalej…

Można powiedzieć, że uczciwość jest protezą miłości w świecie kalekim, bo doczesnym. Na pewno jest jednak dzieckiem miłości, albo przynajmniej jej odległym blaskiem, znów więc znajdujemy się w sednie sprawy.

***


JERZY SURDYKOWSKI - ur. 1939, pisarz, publicysta, obieżyświat. W latach 1980–1990 wiceprezes SDP. W latach 1990–1996 konsul generalny RP w Nowym Jorku, od 1999 do 2003 roku ambasador RP w Tajlandii, Birmie i na Filipinach. W roku 2005 ukazała się jego powieść SOS, a ostatnio tom esejów filozoficznych Wołanie o sens.