Ból nie jest snem

Łukasz Tischner

publikacja 18.10.2007 17:56

Jerzy Jarzębski, Natura i teatr. 16 tekstów o Gombrowiczu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007. Recenzja. Znak, 10/2007

Ból nie jest snem




To już czwarta książka o Gombrowiczu Jerzego Jarzębskiego, który żartobliwie nazywa siebie „matuzalemem gombrowiczologii”. Daj Boże jednak literaturoznawczym młodym gniewnym tyleż interpretacyjnej świeżości, otwartości na nowe, często rewolucyjne propozycje lektury, uważności dla analizowanego dzieła. Książka składa się z tekstów okazjonalnych – wiele z nich powstało w okolicach setnej rocznicy urodzin pisarza, kiedy to zaroiło się od konferencji i sympozjów Gombrowiczowi poświęconych. A jednak zbiór tworzy dość zwartą całość. Z jednej strony spajają go tytułowe słowa: natura i teatr, które można pojmować na wiele sposobów, mnie jednak najbardziej właściwe zdaje się ich przeciwstawienie, które sygnalizuje problematykę autentyczności/nieautentyczności ja, a zarazem metafizycznej pewności, że życie nie jest snem (pomijam tym samym wątki ściśle teatrologiczne, których w tomie niemało). Z drugiej strony łączą owe szkice treści polemiczne wobec najnowszych propozycji odczytań twórczości Gombrowicza, zwłaszcza tych, które roszczą sobie prawo do ekskluzywności.

Przyjrzyjmy się najpierw temu drugiemu spoiwu. Jarzębski na marginesie polemiki z Michałem Pawłem Markowskim, autorem często przywoływanego w zbiorze Czarnego nurtu, wypowiada swoiste krytyczne credo. Przyznaje, że jest „skłonny nie tyle do likwidowania tego, co zastane, by zrobić miejsce dla własnych pomysłów, ale raczej – do wchłaniania cudzych myśli i wykorzystywania ich do wzniesienia jakiejś większej struktury”. Ta strategia przypomina nieco hermeneutyczny genre Paula Ricoeura, którego myśl rodziła się w empatycznym dialogu z tak odległymi od siebie autorami jak Nietzsche i Marcel, Husserl i Freud.

Do dziś niemająca sobie równych monumentalna monografia Jarzębskiego Gra w Gombrowicza (z roku 1982) nosi na sobie ślady fascynacji strukturalizmem, który wyposażył badacza w poręczne narzędzia. Jednak to nie Gombrowicz trafia w niej na prokrustowe łoże gotowej teorii, lecz różne teorie są przykrawane do miary „pierwszego strukturalisty”, jak buńczucznie i jednak opacznie przedstawiał siebie pisarz. Dzięki temu niemodna dziś aparatura pojęć nie przytłacza przedmiotu analizy, a interpretacje poszczególnych utworów nie tracą swego blasku, który jest znamieniem ich trafności (są jasne i wyraźne). Co więcej, nowe odczytania na ogół ich nie falsyfikują, lecz rozszerzają horyzont zarysowany już w tej wczesnej pracy. Jarzębskiego cechuje nie tylko poparta potężną erudycją rzetelność badawcza, ale i zdrowy rozsądek, który uczy nieufności do intelektualnych mód:

Czy łatwo luminarzom przekroczyć zaklęty krąg wyznaczony dziś nazwiskami „obowiązkowych” myślicieli: Nietzschego, Benjamina, Habermasa, Barthes’a, Foucaulta, Deleuze’a, Derridy, Rorty’ego, Baudrillarda? Świat przepełniony zachęca do ograniczania pola widzenia, do przyjmowania gotowych poglądów zamiast wypracowywania ich w samotnym zmaganiu z niezmierzonym oceanem idei (s. 12).

Tej niechęci i odwagi samodzielności nauczył go właśnie Gombrowicz.





Obecność adresata polemicznego (to oprócz Michała Pawła Markowskiego także Jean-Pierre Salgas oraz Janusz Margański) każe Jarzębskiemu formułować swe sądy ostrzej, wyraźniej ujawniać swoje ja, co chyba najmocniej odróżnia pionierską w końcu Grę w Gombrowicza od 16 tekstów o Gombrowiczu. Co znamienne, Jarzębski nie odrzuca interpretacyjnych propozycji swoich adwersarzy (zapewne nie zgodziłby się nawet na tak jednoznaczną ich kwalifikację), ale dodaje swoje distinguo. Najwyraźniej cieszy go bogactwo odczytań dzieła Gombrowicza (widać to najlepiej w olśniewającym pomysłowością szkicu Dwanaście wersji „Kosmosu”), ale nie może zgodzić się z tymi, które skazują je na jednowymiarowość. Stąd właśnie właściwa Jarzębskiemu taktyka korekty. Markowskiemu odpowiada: Czarny Gombrowicz – proszę bardzo, ale przecież mroki te czasem retoryczne. Gombrowicz rozpaczliwie bełkocący – jak najbardziej, ale czasem po prostu ostentacyjnie śmieszny. Gombrowicz czytany przez Freuda czy Lacana – czemu nie, ale nie zapominajmy o Gombrowiczu uwikłanym w historię XX wieku. Salgasowi perswaduje: Gombrowicz uniwersalny i europejski – tak, ale także sarmacki. Gombrowicz postępowy i lewicowy – owszem, choć zarazem prawicowy i konserwatywny. Gombrowicz racjonalny i konsekwentny – lecz przecież często pełen sprzeczności. Margańskiego wreszcie przekonuje: Gombrowicz spadkobierca Kartezjusza i Pascala, tak, ale też amator kultury niskiej, spacerujący „kuchennymi schodami”. Gombrowicz intertekstualny – oczywiście, lecz ponad wszystko ważki egzystencjalnie.

W dialogu z najnowszymi osiągnięciami „gombrowiczologii” Jarzębski ujawnia własną wizję autora Kosmosu. Jego zdaniem „dopiero ten chwiejny, niejasny, rozdwojony w sobie, bełkocący i zaskakiwany własnym idiotyzmem pisarz staje się postacią prawdziwie dramatyczną, kiedy ze swego kąta próbuje (i to z jakim powodzeniem!) nauczać Naród, co mówię: Ludzkość całą, wkładając jej do głowy swoje kategorie, swój sposób widzenia świata i własne recepty na przetrwanie” (s. 181–182).

Powróćmy do tytułowej opozycji natury i teatru. Dotyczą jej w mniejszym lub większym stopniu szkice Gombrowicz – problemy autoprezentacji, Gombrowicz i natura, Gombrowicz i groteska, Gombrowicz teatralny, Życiopisanie oraz Erotyka i polityka. Nie jest to temat dla Jarzębskiego nowy, pod wieloma względami nowe jest jednak jego ujęcie. Badacza w mniejszym stopniu niż dawniej interesuje gra, którą autor Pornografii wiedzie z ludźmi, światem i literaturą. W swoich szkicach próbuje najpierw poklasyfikować, a potem zedrzeć rozliczne maski, za którymi skrywa się Gombrowicz pisarz, Gombrowicz człowiek, podpatrzyć go, gdy wypada z roli, „bo przecież poprzez pęknięcie kostiumów-ról można czasami ujrzeć w jakiejś sekundzie prawdy to coś, co nie ma – jak w wierszu Miłosza – nazwy, ale rozpoznać się daje jako najbardziej elementarna groza istnienia” (s. 99). I właśnie na owej sekundzie prawdy, jakkolwiek ryzykownie brzmiałoby to dziś w uszach literaturoznawców, zależy Jarzębskiemu najbardziej.





Teatr oczywiście stoi po stronie nieprawdy, udawania, snu, choć zarazem wyznacza przestrzeń poddającą się oswojeniu, ludzkiej władzy (czasem przybierającej formę terroru). Natura może dać pewność jawy, ale jest w gruncie rzeczy przerażająca lub w najlepszym razie całkowicie obca jak słynna krowa przywoływana w Dzienniku. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że przedrzeć się do niej nie sposób (Gombrowicz dodałby – a na dodatek wysiłki te wywołują obrzydzenie, egzystencjalne mdłości). Także natura w człowieku – namiętność niczym Pijak w Ślubie wymyka się władzy podmiotu. Gombrowicz deklarujący się jako ateista nie potrafi odeprzeć Kartezjuszowskiej hipotezy istnienia złośliwego geniusza, nie znajduje żadnego absolutu, który pomógłby mu wydostać się z labiryntu krzywych luster czy – jak kto woli – z królestwa snu. Jarzębski w niezrównany sposób pokazuje rozdarcie pisarza postrzeganego dość powszechnie jako kpiarz i beztroski destruktor form:

Gombrowicz więc będzie się starał odpowiedzieć z pełną powagą na pytanie, dlaczego mrzonką jest Wellsowskie hasło: „ludzie jak bogowie”, dlaczego normy etyczne o charakterze bezwzględnym i absolutnym nie sprawdzają się w ludzkim świecie, dlaczego też nie da się żyć w świecie bez sacrum – choćby miała nim być sławetna ręka kelnera z café Querandi przy mało ważnym skrzyżowaniu uliczek Peru i Moreno w Buenos Aires (s. 107).

Jarzębski wszakże ostrożnie odsłania graniczne rejony doświadczeń, na których zdaje się niknąć poczucie teatralności istnienia. Te uprzywilejowane, choć w świecie Gombrowicza budzące grozę stany to miłość (zawsze nieodłącznie związana z przemocą), ból i wreszcie śmierć.

Najwięcej uwagi poświęca Jarzębski Gombrowiczowskiej wizji miłości. Najpierw pokazuje jej związki z polityką, która zdaje się jedynym dostępnym narzędziem erotycznego spełnienia, bo przecież obiekty pożądań bohaterów powieści i dramatów Gombrowicza bądź w punkcie wyjścia (co najczęściej wyraża różnica społecznego stanu), bądź w wyniku gry „wsobnego wchłaniania” (stosowanej już przez tancerza mecenasa Kraykowskiego) znajdują się poniżej tych, którzy owe pożądania żywią. Miłość u Gombrowicza jest zawsze asymetryczna – odpowiedzią na istotowo zaborcze pożądanie może być albo feudalne poddaństwo, albo bunt. Tertium non datur.

A jednak to, co zdaje się spełnieniem w teatrze erotycznych intryg (bliskich pałacowym grom politycznym), okazuje się pozorem w zetknięciu z potęgą natury. Do takiego wniosku prowadzi komentarz do dwu wersji Operetki. Jarzębski przekonująco interpretuje finał dramatu z nagą Albertynką (mający coś z Goetheańskiego zaklęcia: chwilo, trwaj!) nie tyle jako naiwną apoteozę młodości i piękna, ile raczej akt kapitulacji przed potęgą czasu, przed biologiczną siłą rozkładu i rozpadu, bo „piękno nagie jest niczym więcej, jak nawiązaniem czy wręcz preludium do nagiej brzydoty” (s. 145). A jednak doświadczenie starzenia, umierania, a przede wszystkim wpisanego w te procesy bólu zdaje się otwierać ludzkie monady na siebie, a co więcej – na naturę właśnie.





Komentując słynne stronice Dziennika o Gombrowiczu ratującym żuczki i dręczącym za młodu żaby, Jarzębski pisze:

Kluczem do niej [natury animalnej] jest wspólnota bólu, to bowiem – jak mniema pisarz – jedyne odczucie, które łączy wszystkie istoty na dowolnym poziomie rozwoju. Ten ból jako doznanie elementarne i budujące wspólnotę całej natury wraz z ludzkością, która w tym punkcie przestaje się zasadniczo odróżniać od reszty bytów ożywionych, pełni więc znacznie ważniejszą funkcję, niżby się na pierwszy rzut oka zdawało: jest swoistym gwarantem jedności świata, a zarazem stygmatem wyciśniętym na każdej żywej istocie, wyznacznikiem jej losu – bo żadna przed bólem nie może uciec (s. 62).

To nagi fakt bólu zatem uzmysławia, że życie nie jest snem.

Z tą książką napisaną wspaniałą (imponująco bogatą leksykalnie, z lekka archaizowaną, lecz chirurgicznie precyzyjną) polszczyzną właściwie nie sposób polemizować. Niemal każda hipoteza poparta jest drobiazgowym wywodem, po którym na dodatek następuje próba jej falsyfikacji. Autor nie trzyma się kurczowo własnych racji, a gdy polemizuje ze swoimi krytykami, czyni to z pobudek czysto poznawczych, a nie ze względu na miłość własną. Jedyne, co budzi moją wątpliwość, to bodaj nieograniczona pobłażliwość dla samego Gombrowicza, miłość, która czasem zbyt wiele wybacza czy może raczej zbyt wiele rozumie. Przy czym nie chodzi mi o domniemane grzechy czy winy Gombrowicza człowieka, ale o jego wizję świata. Świata nieprzezwyciężalnie kalekiego i groteskowo pokracznego. Czy nie miał bowiem racji Miłosz, kiedy mówił, że wielkość Gombrowicza jest na miarę Ulro? Czy jednak nie dostrzegł czegoś zasadniczego Herbert, gdy z właściwą sobie bezceremonialnością zawyrokował, że Gombrowicz byłby genialny, gdyby nie zabrakło mu miłości, która porusza gwiazdy?



***

ŁUKASZ TISCHNER, ur. 1968, adiunkt na Wydziale Polonistyki UJ, redaktor „Znaku”. Wydał: Sekrety manichejskich trucizn. Miłosz wobec zła (2001).