McSława – narkotyk dla mas?

Joanna Petry Mroczkowska

publikacja 15.02.2008 13:51

Nie od dziś i nie tylko w Stanach Zjednoczonych sława jest wartością pożądaną. Fama, czyli wieść, rozgłos, czasem jednak nawet plotka, już w łacinie nieco myliła się ze sławą. Dawniej sławę się zyskiwało, sławą można było zasłynąć, bywała wiekopomna. Znak, styczeń 2008

McSława – narkotyk dla mas?



Amerykanie, którym trzeba oddać sprawiedliwość za ich dynamizm i ciekawość badawczą, podejmują wielką liczbę badań w każdym zakresie. Nie bez znaczenia jest też oczywiście fakt, że dysponują funduszami i widzą znaczenie naukowych dociekań nie tylko w aspekcie teoretycznym. Jake Halpern w swojej ciekawej książce o nieprzetłumaczalnym tytule Fame Junkies (Houghton Mifflin Company, Boston, New York 2007) postanowił dać przegląd badań mogących rzucić więcej światła na typowo amerykańską, jego zdaniem, fascynację sławą.

Ale nie od dziś i nie tylko w Stanach Zjednoczonych sława jest wartością pożądaną. Fama, czyli wieść, rozgłos, czasem jednak nawet plotka, już w łacinie nieco myliła się ze sławą. W pierwszym znaczeniu sławę rozumiemy jako „wielki rozgłos zdobyty talentem, wielkimi czynami, zasługami”. Dawniej sławę się zyskiwało, sławą można było zasłynąć, bywała wiekopomna. Istniała też niesława, zła sława. W zasadzie sławę odróżniano od chwały, glorii. To chwała podążała za cnotą, gdyż gloria virtus umbra. Dziś wraz z „chwałą” do lamusa wydają się odchodzić „bohaterowie i ich wielkie czyny”. Zmieniły się czasy – wspomnimy może przy okazji pogrzebu o jakimś „wielkim człowieku”, ale na co dzień otaczają nas celebrities, czyli osoby znane głównie z przemysłu rozrywkowego. Szkoda, że nie oddajemy tego określenia polskim zwrotem „osoby sławetne”. Znaczyłoby to, że nie oczekujemy od sławy, aby była pojęciem nacechowanym pozytywnie, wystarczy rozgłos, popularność, mówiące tylko o tym, że ktoś jest znany dużej liczbie ludzi. Bardzo często w tekstach pisanych spotyka się nierozłączny tandem „sława–popularność”. Może to potwierdzać hipotezę o rozdwojeniu tego pojęcia. Czyżbyśmy podświadomie podejrzewali, że istnieje możliwość, iż sława z jej chwalebnością nie doczekała się albo nie ma szans doczekać się popularności? Pojawiło się też przy tej okazji pojęcie „rozpoznawalności”, od której zaczyna się nie tak całkiem łatwa do zmierzenia popularność. Ona właśnie opiera się na doznaniach wzrokowych.

Ponieważ wartość kobiet tradycyjnie określano, opierając się (choć nie wyłącznie), na walorach wizualnych, nie może dziwić, że popularność w przemyśle rozrywkowym interesuje w większej mierze kobiety.

Pojawienie się telewizji kablowej w latach 80. (niepotrzebne już stały się wieże transmisyjne) przyniosło gwałtowny rozwój amerykańskiego przemysłu telewizyjnego. Ogromna liczba programów do zrealizowania wiąże się z potrzebą fotogenicznych (telegenicznych) aktorów, prezenterów, prowadzących. Wszystko to składa się na poczucie, że sława jest dostępna niemal dla każdego. W tendencję tę świetnie wpisuje się gatunek reality show, który zdaje się sugerować, że wystarczy być sobą, aby stać się popularnym. Właśnie reality shows wypierają dotychczasowe ambitniejsze pozycje programowe. Przewiduje się, że w przyszłości ich liczba będzie rosła, bo programy takie są znacznie tańsze niż inne, są łatwe w produkcji, powielaniu i eksporcie. Uczestnikom płaci się stosunkowo niewiele, więc zyski są pokaźne.



Narcyzm


Osoby zabiegające o sławę wyróżniają się trzema cechami. Są to: wrażliwość na własnym punkcie (osławiona troska o self-esteem, łącząca w sobie cechy pozytywne, negatywną przesadę i egocentryzm), narcyzm oraz ekstrawertyzm. Badanie Cassandry Newson objęło porównanie testów osobowości nastolatków z początków lat 1950. i końca 1980. Przy pozycji: „Jestem ważną osobą” w latach 50. tylko 12% młodzieży odpowiedziało twierdząco, w latach 80. około 80%, czyli blisko siedmiokrotnie więcej. Badania wykazały dobitnie, że troska o osławiony self-esteem, o którym się tyle dyskutuje, wzrósł w ostatnim pokoleniu dramatycznie.

W książce Generation Me (Free Press, New York 2006) Jean Twenge dochodzi do wniosku, że stało się tak za sprawą programów szkolnych, które stawiały sobie za zadanie wyrobienie w dzieciach owego self-esteem, „dobrego samopoczucia”, mającego być koniecznym warunkiem rozwinięcia ich potencjału. Sprawa ta znalazła się w centrum zainteresowania amerykańskiej pedagogiki w latach 80. i 90. Dzieci miały sobie powtarzać, że są wspaniałe i wyjątkowe. Owego wysokiego mniemania o sobie nie wiązano z osiągnięciami wynikającymi z rzetelnego wysiłku młodych ludzi. Dobre intencje zwolenników intensywnego „wyrabiania” self-esteem przeszły same siebie. Problem polega jednak na tym, że w którymś momencie nie można już utrzymać stałego poziomu nic nieznaczących pochlebstw. Jeśli nie serwuje się ich ciągle więcej, przestają być skuteczne. Zjawisko to porównałabym do problemów z antybiotykami, których przedawkowanie zauważamy. Zapanowała (nieuleczalna?) epidemia zadufania w sobie i narcyzmu.

Sława daje właśnie okazję do ciągłej pochwały i pochlebstwa. Narcyzem (według podręcznika wymieniającego zaburzenia psychiczne) jest ten, kto ma nadmierną i stałą potrzebę bycia podziwianym. Psychospołeczne pojęcie narcyzmu „unaukowiono” dopiero niedawno. Ankieta badawcza tego problemu istnieje w Stanach Zjednoczonych dopiero od roku 1988, nie można więc robić precyzyjnych porównań do lat wcześniejszych. Można jednak ustalić, że najwyższy wskaźnik osobowości narcystycznej charakteryzuje ludzi mających 35 lat i mniej, czyli tych, których objęło szkolenie w zakresie self-esteem. Keith Campbell, który zajmuje się narcyzmem i rozplenionym poczuciem, że „się należy”, opierając się na danych statystycznych ustalił, iż amerykańskie nastolatki są bardziej narcystyczne niż starsi Amerykanie i młodzi ludzie z innych części świata.

Badania wydają się wskazywać, że narcyzm nie wzrasta z wiekiem. Pozwoliło to postawić tezę, że „osobnicy wchodzący do show-biznesu mają już osobowość narcystyczną”. Eksperci twierdzą jednak, że hucpa większości gwiazd wzrasta z czasem. Psychiatra pracujący ze znanymi sportowcami zaobserwował, że przebywanie z adorującymi ich kibicami w wielkim stopniu utwierdza u nich narcyzm. Zjawisko to nazwał „nabytym narcyzmem sytuacyjnym”.




Oznacza to, że jakkolwiek narcyzm u gwiazd jest często cechą występującą przed zdobyciem sławy, otoczenie przyczynia się w znacznym stopniu do jego pogłębienia. Na tę okoliczność Halpern przytacza następujący eksperyment nazwany „scenariuszem paznokcia”. Znany aktor idzie z przyjaciółmi na kolację. Opowiada, że paznokieć u nogi tak go uwierał, iż musiał szukać pomocy chirurga. Ktoś z towarzystwa przerywa informacją o swojej niedawnej operacji poczwórnego bajpasu. Aktor zadaje parę zdawkowych pytań, po czym wraca do swojego paznokcia. W normalnych warunkach, ktoś może zwróciłby uwagę, że nie warto o tym mówić, ale ponieważ aktor jest sławny, płaci za kolację, a może jeszcze odwozi wszystkich limuzyną do domu, nikt się nie ośmiela. Po jakimś czasie i po wielu takich kolacjach aktor przestaje w ogóle przejmować się kimkolwiek innym w swoim otoczeniu.

W dzisiejszym pokoleniu zastanawia też wzrost liczby ludzi o temperamencie ekstrawersyjnym, na co zwrócił uwagę Jonathan Rauch w artykule zamieszczonym w „Atlantic Monthly” w 2003 roku. Testy z rodzaju psychologii popularnej (jakie znajdują się często w magazynach kobiecych i poradnikach) wyraźnie sugerują, że typ rozbieganego ekstrawertyka jest pożądany, natomiast introwertycy to pesymiści, osoby krytyczne, nietowarzyskie i w sumie mniej lubiane, a co za tym idzie – mniej popularne.



Dzieci


Według badania opinii publicznej przeprowadzonego przez Washington Post/Kaiser Family Foundation/Harvard University w 2005 roku 31% amerykańskich nastolatków uważa, że kiedyś osiągną wielki rozgłos. Nie jest to bez związku z wpływem telewizji. Dzieci, które oglądają programy o popularnych postaciach medialnych, częściej niż pozostałe uważają, że kiedyś same osiągną sławę. Na pytanie, jaki byłby ich wybór, gdyby za naciśnięciem magicznego guzika mogły zmienić swoją sytuację, spośrod tych młodych, którzy oglądają telewizję przez godzinę dziennie, około 15% wybiera sławę. Spośród tych, którzy oglądają ją przez pięć godzin lub więcej, sławę wybiera 29% chłopców i 37% dziewcząt. (Do wyboru było pięć możliwości: „Chciał(a)bym stać się: 1. inteligentniejszy/ a; 2. większy/a i silniejszy/a; 3. sławny/a; 4. fizycznie atrakcyjny/ a lub atrakcyjniejszy/a; 5. nie odczuwam potrzeby poprawy w moim życiu).

W Fame Junkies Halpern zrobił założenie, że nikt bardziej szczerze od dzieci aspirujących do sławy w show-biznesie nie wyjawi, dlaczego sława jest tak pożądana. Po nitce do kłębka trafił więc do prywatnych „szkół talentów”, przygotowujących dzieci do potencjalnej kariery aktorskiej, do ról modelek i modeli, a w każdym razie do kontraktów reklamowych. Nie jest tajemnicą, że niektóre z takich szkółek talentów są czystym oszustwem. Żerują na naiwności ludzkiej. Według opinii znawców 80% dzieci z tych szkół w ogóle w nich nie powinno się znaleźć. Ale przecież interes musi się kręcić.




Następnym jego krokiem była obserwacja przeglądów czy tzw. konwencji, będących w istocie aukcjami – miejscami spotkania tysięcy dzieci i kilku agentów show-biznesu. Przy okazji Halpern odkrył, że są to bardzo intratne przedsięwzięcia obliczone na to, że rodzice tych dzieci gotowi będą wysupłać każdą kwotę. Rekrutowanie na takie imprezy zdarza się nawet w szkołach. Kiedy moja córka była mała, co parę tygodni przychodził list z „indywidualnym” zaproszeniem na dziecięcy konkurs piękności i talentu. Po podsumowaniu rozlicznych pozycji takiego przedsięwzięcia okazuje się, że opłaty za uczestnictwo wynoszą kilka tysięcy dolarów.

Autorowi owa konwencja kojarzy się z targowiskiem, na którym dzieci ogląda się i ocenia jak wystawione na sprzedaż zwierzęta. (Na marginesie trzeba zauważyć, że zauroczenie popularnością udziela się także owym agentom dokonującym selekcji, ponieważ oblegani są przez dzieci oraz ich rodziców, głównie matki, starające się każdym dostępnym sposobem zwrócić na siebie uwagę). Wyszukujący talenty agent, rozmówca autora Fame Junkies, wyróżnił przy tej okazji trzy grupy. W pierwszej umieścił dzieci, którym zamarzyła się sława i molestują rodziców, aby im to umożliwili. Do drugiej wchodzą rodzice o wielkich aspiracjach, którzy robią wszystko, aby przepchnąć dziecko przez sito. Trzecia kategoria nie pojawia się na konwencjach. To utalentowane dzieci w zdrowych rodzinach, które można „wyłowić” w naturalnych warunkach. A czego szukają ci łowcy talentów? Jak sami mówią – inteligencji i zdrowej pewności siebie. Agenci zwierzają się autorowi, że najbardziej pociągają ich ci obdarzeni potencjałem młodzi ludzie, którzy ich ignorują, ale mają silną osobowość i znają swoją wartość.

Halpern odwiedził też luksusową dzielnicę Los Angeles, gdzie zatrzymują się młodzi aspiranci przyjeżdżający z całych Stanów. Rozróżnia tu trzy kategorie – dzieci, które w towarzystwie kogoś z rodziny pobędą tu, czekając na uśmiech losu, po czym po kilkunastu tygodniach wrócą do domów z ogromnymi rachunkami. Druga grupa, najmniej liczna, to dzieci, którym się powiodło i przedostały się już do show-biznesu. Trzecia to ci, którzy tak czekają od lat i ciągle liczą na szczęście. Na pytania, dlaczego chcą zastać sławni, młodociani odpowiadają: „Bo wtedy będzie mi dobrze. Nigdy nie będę musiał się o nic martwić, wszyscy będą mnie szanować i podziwiać, a rodzina dostanie dużo pieniędzy. Spełnią się wszystkie moje marzenia”.

Potwierdza to psychologia rozwojowa, a konkretnie teoria fazy egocentrycznej w wieku dojrzewania. Według stworzonej przez Davida Elkinda „teorii urojonej publiczności” (Imaginary Audience) nastolatki wyobrażają sobie siebie przed publicznością, która śledzi z zapartym tchem każdy ich krok i zwraca uwagę na najdrobniejszy szczegół. Chwila złej fryzury urasta do rozmiarów monumentalnego dramatu. „Teoria prywatnej bajki” (Personal Fable) głosi, że nastolatki uważają, iż ponieważ są absolutnie wyjątkowe, nie dotyczą ich konwencjonalne reguły. Krótko mówiąc, cierpią na iluzję wielkości. Badania niezmiennie potwierdzają, że młodzież w wieku dojrzewania jest w skrajny sposób skoncentrowana na sobie.




Sława, w przeróżnym natężeniu i odcieniu, działa jak narkotyk. Ale – jak przy innych typach uzależnienia – kluczowe pozostaje pytanie o przyczynę pierwotną. Ludzie z reguły nie sięgają przecież po narkotyk, kiedy czują się dobrze. Robią to, kiedy coś ich uwiera, kiedy chcą się poczuć lepiej. Zazwyczaj robią to, aby usunąć depresję czy niepokój.

Nie może chyba dziwić, że okazuje się, iż zjawisko wyobrażonej publiczności wzmaga się wśród młodzieży, która czuje się zaniedbywana przez rodziców i otoczenie. Pozbawieni zainteresowania starają się zdobyć je gdzie indziej. Jednym z powodów poszukiwania sławy jest więc ucieczka przed osamotnieniem. W którejś z najnowszych amerykańskich ankiet zapytano nastolatków, z kim chcieliby zjeść kolację. Mieli do wyboru Jezusa Chrystusa, Alberta Einsteina, Shaquille’a O’Neal, Jennifer Lopez, 50 Cent, Paris Hilton albo prezydenta Busha. Wśród chłopców, którzy nie skarżyli się na samotność, zdecydowanym zwycięzcą był Jezus Chrystus. Wśród tych, którzy czuli się osamotnieni, Jezus był ostatni, a zwyciężył raper 50 Cent. Dziewczynki, które doceniane były przez rodziców, grupę rówieśniczą i nauczycieli, też w większości wybierały kolację z Jezusem, a te, które czuły się niedoceniane – z Paris Hilton. Dzieci depresyjne częściej niż inne uważały, że sława by im pomogła. Paradoks polega na tym, że odciągając dzieci od normalnych warunków – od szkoły, kolegów itp. – rodzice skazują ich na osamotnienie, które było już pierwotną przyczyną frustracji. Młodzi nie są (a w każdym razie jeszcze nie) uzależnieni od żądzy sławy. Najprawdopodobniej rozpaczliwie pragną przyciągnąć uwagę.



Grzać się w promieniach cudzej sławy


Halpern zajmuje się także środowiskiem asystentów, totumfackich słynnych osób (mają już oni swoje stowarzyszenie zawodowe). To dzisiejsi dworacy. Nie są oni, jak na amerykańskie warunki, szczególnie dobrze płatni, ale bliskość sławnej osoby stanowi o atrakcyjności tej pracy. Asystenci ocierają się o wielki świat. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę służą chimerycznym osobnikom. Są na posyłki, gotowi spełnić każdy kaprys – zawożą rzeczy do prania, robią zakupy, umawiają na spotkania. Niektórzy zdają sobie sprawę, że dostęp do tego świata jupiterów, limuzyn i czerwonych dywanów pociąga za sobą utratę własnej osobowości. Nasuwa się tu analogia do sekt. Gwiazdy i przywódcy sekt mają wiele cech wspólnych – charyzmatyczną osobowość, grono admiratorów.

Najsłabsze uczennice (67%) najbardziej chcą być asystentkami sław. W pewnej mierze wykazywały realizm, bo przecież nie mogły dać pozytywnej odpowiedzi, widząc pozycję ankietową: „chcę zostać rektorem Harvardu lub innej prestiżowej uczelni”.

Odnotowano tu kolejne zjawisko. Anglojęzyczny twórca tej teorii proponuje akronim: birg, czyli basking in reflected glory – grzanie się w odbitym świetle cudzej sławy. Użyteczna tu stała się obserwacja studentów. Kiedy ich drużyna uniwersytecka wygrywała, studenci identyfikowali się z nią poprzez ubieranie klubowych koszulek itp., kiedy przegrywała, dystansowali się od niej. Jeden z bardziej szczegółowych eksperymentów dotyczył reakcji studentów z niższym poczuciem własnej wartości. Ci najmocniej szukali kompensacji w zwycięstwie uczelnianej drużyny.




Starsi Amerykanie także czują się coraz bardziej samotni. W książce Roberta Lane’a The Loss of Happiness in Market Democracies autor wspomina, że w ostatnich dekadach liczba osób uważających się za samotne wzrosła czterokrotnie. Amerykanie coraz częściej mieszkają sami. O ile w roku 1950 liczba jednoosobowych gospodarstw wynosiła 9,3%, w 2004 było ich już 26,4%. Trend ten zauważa się szczególnie wśród młodych. Czterokrotnie wzrosła liczba młodych ludzi (w przedziale wiekowym 25–35 lat) mieszkających samotnie. W roku 1980 przyjęcia w domu Amerykanie urządzali około 16 razy do roku, w 2005 już tylko 8. W ciągu 30 lat liczba popularnych pikników z grillowaniem zmalała o 60%. Swoje puste życie wielu chce zapełnić cudzym. Ludzie, których życie jest wypełnione, nie potrzebują przylepiać się do sław.

Już pół wieku temu ustalono, że telewizja daje widzom iluzję osobistej relacji z osobą występującą na ekranie. Widzowie mają wrażenie, że poznali aktora czy postać, którą on w serialu kreuje. Chodzi tu o tzw. związki paraspołeczne, czyli relacje jednostronne. Zjawisko to staje się coraz częstsze, ponieważ prasa bulwarowa, i nie tylko, nieustannie, numer za numerem zapełnia szpalty informacjami i plotkami o życiu prywatnym gwiazd i znanych postaci. Osoby medialne zapraszane są do programów niemal bezustannie i wypowiadają się na każdy temat. Obserwuje się, że uwagi na temat gwiazd i idoli zaczynają wypierać wątki osobiste w rozmowach między znajomymi, szczególnie wśród młodzieży.



Bóg i bożyszcze


Halpern opowiada również o subkulturze najzagorzalszych fanów. W tym przypadku chodzi o fankę, wielbicielkę Roda Stewarta. Jako osoba religijna, nie jest wolna od wątpliwości. Wyznaje, że chciałaby mieć tyle gorliwości dla Jezusa co dla ubóstwianego pieśniarza. Zerknijmy do statystyk. W 1952 roku 75% Amerykanów powiedziało, że religia jest „bardzo ważna” w ich życiu, w 2005 wskaźnik ten spadł do 55%. W 1957 roku przekonanie, że religia traci w ich życiu znaczenie, wyrażało 14%, a w 2005 już 46% (s. 165). O ile religia idzie w odstawkę, o tyle potrzeba duchowości i wspólnoty rośnie. Badacze John Maltby i Lynn McCutcheon stwierdzili, że tam, gdzie wzmacnia się religijność, zmniejsza się tendencja do czczenia idoli. Jest jednak grupa „podwójnych czcicieli”. W dzisiejszym podejściu do sławy jest na pewno element uwielbienia. Nie chwalimy dziś bałwanów na cokołach, więc nie myślimy o sobie jako o bałwochwalcach, ale trudniej byłoby nam wytłumaczyć się z zarzutu idolatrii, mamy przecież swoich idoli.

Ludzie nie lubią myśleć o sobie jako o „zwykłych śmiertelnikach”. Co więcej, odpychają od siebie myśl, że są śmiertelni. Dziś z wiarą w życie pozagrobowe nie jest tak jak dawniej. Może dlatego sława za życia, dająca też szansę na pamięć przyszłych pokoleń, staje się dobrem tak bardzo pożądanym. Bywały w historii okresy pokory tak głębokie, że poszukiwano anonimowości. Dziś anonimowość ma negatywne konotacje, kojarzona jest raczej z chęcią ucieczki od odpowiedzialności.




W książce Halperna jeden z rozmówców zwraca uwagę na to, że ludzie nie myślą o własnym nekrologu. Gdyby myśleli, może działaliby z większą rozwagą, nie robili tylu głupstw. Może warto różnicować i dokonywać wyboru – natychmiastowy rozgłos albo długoterminowy rozwój prowadzący do wysokich kompetencji profesjonalnych. Pojawia się wniosek – nie można przystawać na każdą okazję pojawienia się na ekranie czy w prasie. Nasuwa się tutaj przykład Charltona Hestona, wybitnego aktora, który zepsuł sobie wizerunek przez to, że dał zrobić z siebie maskotkę National Rifle Association, Narodowego Stowarzyszenia Broni Palnej.

W naszym języku zachłystującym się popularnością za szybko zanika słowo „kompromitacja”.
Modne dziś – szczególnie w Polsce – stało się hasło uzdrowienia pamięci – narodowej-historycznej, indywidualnej. Czemu nie? To, co chore, potrzebuje leczenia. Ale – jak mówią Anglosasi – uncja prewencji warta jest więcej niż funt lekarstw. Nie można ani na chwilę zapomnieć, że na dobrą czy złą pamięć o sobie „zarabia” się tu i teraz, w teraźniejszości.



***

JOANNA PETRY MROCZKOWSKA - dr filologii romańskiej, krytyk literacki, tłumaczka i eseistka. Wydała m.in.: Siedem grzechów głównych dzisiaj (2004), Niepokorne święte (2007).