Bałkański zapalnik Europy

Michał Bardel, Marcin Żyła

publikacja 26.05.2008 09:50

Przypadek kosowski trzeba rozważyć przede wszystkim jako wręcz modelowy przykład konfliktu wspólnotowych wartości; zmagania racji, które, wzięte z osobna, domagają się urzeczywistnienia, ale zderzone ze sobą – zawsze prowadzą do jakiegoś zła. Znak, 5/2008

Bałkański zapalnik Europy



Jest już za późno na dyskusję o tym, czy dobrze się stało w Kosowie. Na tę dyskusję było zresztą za późno już wiele lat temu. Ogłoszenie niepodległości tej byłej prowincji byłej Jugosławii, jej uznanie przez wiele państw, wreszcie zaś powszechna, podzielana nawet przez wielu zwolenników niepodległości, opinia, że Republika Kosowa powstała wbrew postanowieniom prawa międzynarodowego – to zjawiska, od których nie było odwrotu co najmniej od wiosny 1999 roku, kiedy Zachód bombardowaniami zmusił Slobodana Miloszewicia do zakończenia brutalnych represji wobec kosowskich Albańczyków.

Dziś na pierwszy plan wysuwa się nowa dyskusja. Po 17 lutego 2008 roku Europa musi zadać sobie kilka fundamentalnych pytań o własną przyszłość. Nie da się tego zrobić bez dokładnej analizy powodów, dla których Stany Zjednoczone i Unia Europejska zostały postawione przed koniecznością dokonania wyboru niezgodnego z głoszonymi przez siebie zasadami oraz Kartą Narodów Zjednoczonych. Kazus Kosowa wyrósł bowiem ze specyficznej sytuacji, która nosi wiele cech konfliktu tragicznego: sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia, a na coś trzeba się jednak zdecydować. Przypadek kosowski trzeba rozważyć przede wszystkim jako wręcz modelowy przykład konfliktu wspólnotowych wartości; zmagania racji, które, wzięte z osobna, domagają się urzeczywistnienia, ale zderzone ze sobą – zawsze prowadzą do jakiegoś zła. Należy nań także spojrzeć jako na mniej lub bardziej niebezpieczny precedens w historii Europy XXI wieku. Precedens ów – właśnie z powodu dość jednoznacznego uhierarchizowania takich wartości jak samostanowienie i suwerenność (z wyraźnym wskazaniem na pierwszą z nich) – może posłużyć kolejnym, budującym dopiero swą tożsamość narodom nie tylko jako katalizator marzeń o secesji, ale nade wszystko jako usprawiedliwienie ich spełnienia. Przychodzą też na myśl pytania o wpływ ostatnich wydarzeń w Kosowie na politykę Unii Europejskiej (do której dziś należy już Słowenia), z jednej strony otwierającej się na inne kraje zachodnich Bałkanów, z drugiej – borykającej się z aktywnością ruchów autonomistycznych i separatystycznych na swoim „starym” terytorium: na przykład w Hiszpanii i Belgii.

Rozliczne pytania, wątpliwości, niepokoje i ostrzeżenia dla Europy, które zrodziły się wraz z ogłoszeniem i międzynarodowym uznaniem niepodległości Kosowa, można uporządkować następująco:



Samostanowienie ponad suwerenność


Spór zasady samostanowienia z normą suwerenności to oczywiście w dziejach Europy konflikt nienowy, rzecz w tym, że dotąd otrzymywał najczęściej rozwiązanie zgoła przeciwne kosowskiemu. Przynajmniej od zakończenia wojny trzydziestoletniej nienaruszalność granic – realizowana często ogromnym kosztem gwarancji praw, swobody, ostatecznie nawet autonomii mniejszościom etnicznym i narodowym – wydawała się „domyślnym”, naturalnym priorytetem działań podejmowanych w celu uśmierzenia podnoszących się raz po raz głosów separatystycznych. Przynajmniej na poziomie postulatywnym. Jeśli dziś na Bałkanach przyszedł czas, w którym przestaje wystarczać nawet autonomia, należy postawić pytanie o miejsce takiej wartości jak suwerenność (i związanej z nią zasady nienaruszalności granic) w polityce międzynarodowej. Zmaganie normy samostanowienia narodów i grup etnicznych z normą suwerenności nie miało w najnowszej historii Europy tragiczniejszego przebiegu niż podczas wojen w byłej Jugosławii (choć niewątpliwie było tylko jednym z wielu ich powodów, nie zawsze zasadniczym).



Jednak tak jak wówczas, na początku lat 90., tak i teraz, w wypadku konfliktu serbsko-albańskiego, obok dwóch wymienionych wartości, a ściśle rzecz biorąc, równolegle z nimi, do głosu dochodzi jeszcze trzecia: prawo do „bycia u siebie”. Mieszkający w Kosowie Serbowie mają prawo „być u siebie”, podobnie jak mogli się tego domagać Serbowie w chorwackiej (ostatecznie) Krainie lub wieloetnicznej Bośni (oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji związanych z nacjonalistycznymi motywami ich działań w pierwszej połowie lat 90. oraz podjętą wtedy próbą realizowania idei „Wielkiej Serbii”). „Bycie u siebie”, rozumiane jako imperatyw zakorzenienia na ziemi przodków, idzie tu w parze już to z ideą suwerenności, już to z ideą samostanowienia, dodatkowo komplikując i tak złożony konflikt. Unia Europejska, a także Stany Zjednoczone muszą się zdecydować, na straży której z tych wartości zamierzają stać, kształtując przyszły ład międzynarodowy na Zachodzie. Nie wspominamy w tym wypadku o Rosji, która od lat reprezentuje pod tym względem politykę dość oczywistą.



Kto będzie następny?


Ustępstwo na rzecz zasady samostanowienia kosztem suwerenności, jakie dokonało się w wypadku Kosowa, rodzi obawy przed efektem secesjonistycznego „domina” w innych częściach świata. Jest to kwestia, która domaga się jakichś rozwiązań systemowych – zwłaszcza jeśli nadal chcemy uznawać system Narodów Zjednoczonych za podstawę systemu międzynarodowego. Słabość systemu prowadzi do tego, że na forum Rady Bezpieczeństwa – wobec groźby weta jednego z jej stałych członków – w sytuacjach kryzysowych lub kontrowersyjnych pewne decyzje nigdy nie będą mogły być podjęte. W sprawie Kosowa mogło to oznaczać dalsze trwanie przedłużanych i bez tego negocjacji, które i tak nie zakończyłyby się wynikiem satysfakcjonującym którąkolwiek ze stron. Czy jesteśmy więc zdani na wybór: albo ONZ i pełne poszanowanie prawa międzynarodowego, lecz brak rozwiązań i dalsze trwanie „uśpionego” konfliktu, albo działania samodzielne (na przykład podejmowane przez Stany Zjednoczone), „na granicy” prawa, lecz za to przynoszące zmianę? Być może należy się w tym miejscu zgodzić z opinią Wojciecha Stanisławskiego w sprawie niepodległości Kosowa: dobrze się stało, że wreszcie „coś” się stało…

Biorąc pod uwagę tendencje separatystyczne w innych częściach świata, uspokajający głos analityków, wskazujących na wyjątkowość i niepowtarzalność sytuacji w Kosowie gwarantowaną przez rezolucję Rady Bezpieczeństwa nr 1244, nie brzmi przekonująco. Precedens kosowski już teraz odbija się w świecie szerokim echem. Nie paragrafy, ale prosty i głośny fakt, że „komuś już się udało”, na naszych oczach stał się motorem działań rosyjskich w Osetii Południowej czy Abchazji. Wkrótce może się stać zapalnym impulsem w innych rejonach Europy. Gdyby zsumować liczbę mieszkańców terytoriów dążących na naszym kontynencie do uzyskania autonomii lub niepodległości, okazałoby się, że – szacunkowo – około 26 milionów mieszkańców naszego kontynentu nie do końca uznaje jako ostateczne granice państw, w których mieszka!



Przypomnijmy więc: problem ten dotyczy m.in. ukraińskiej Autonomicznej Republiki Krymu, w której rosyjska większość dąży do niezależności od Kijowa, wspomnianych już: Abchazji i Osetii Południowej na terenie Gruzji, nieuznających władzy w Tbilisi, a także położonego we wschodniej Mołdawii Naddniestrza, które kwestionuje suwerenność Kiszyniowa nad swoim terytorium. Wszystkie te nieuznane międzynarodowo quasi-państwa, otrzymują nieoficjalne wsparcie od Rosji, służąc jej jako wygodne narzędzie nacisku na państwa sąsiednie. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie mogło dojść do rozwiązania tych konfliktów, w terminologii politologicznej nazywanych „zamrożonymi” (frozen conflicts), skoro temperaturę we wspomnianych regionach reguluje przede wszystkim Kreml… Ponadto, dalsze trwanie terytoriów o nieuregulowanym statusie jest na rękę wielu. Wspomnieć wystarczy skalę handlu bronią, przemytu narkotyków i sprzedaży kobiet dokonywanych w samym tylko Naddniestrzu.

Na obszarze postjugosłowiańskim niezaspokojone pozostają ambicje Serbów w Bośni i Hercegowinie oraz Albańczyków w Macedonii (w której zaledwie siedem lat temu doszło do otwartego konfliktu zbrojnego na tym tle), Czarnogórze i przygranicznych, południowych regionach Serbii. Separatyzm na Bałkanach będzie przez najbliższe kilka lat olbrzymim wyzwaniem dla Unii Europejskiej.

Osobną grupę potencjalnych konfliktów stanowią regiony położone w Unii Europejskiej: Kraj Basków, Katalonia, federacyjna Belgia, Szkocja czy Walia. Jednak w ich wypadku proste rozwiązania systemowe (takie jak przyznana Szkocji dziesięć lat temu autonomia) oraz nęcąca funduszami z Brukseli idea „Europy regionów” skutecznie powstrzymują separatystów od domagania się czegoś więcej – jedynie w Hiszpanii pozostawiając jeszcze służbom policyjnym problem terroryzmu.



Znosimy granice czy budujemy nowe?


Nie sposób nie zadać pytania o wpływ tendencji separatystycznych i ewentualnych następnych secesji na kształt przyszłej Europy. Polityka Unii Europejskiej w sposób oczywisty zmierza bowiem raczej w kierunku zacierania granic i budowania wspólnoty ponadpaństwowej. Tym samym akceptacja nowych granic w rejonach, które raczej na pewno (jak zachodnie Bałkany) lub być może (Mołdawia, Ukraina, Gruzja) staną się w przyszłości częścią Unii, wydaje się golem strzelonym do własnej bramki. Rzecz jasna, niepodległe Kosowo to gol strzelony w sytuacji istotnego przymusu, nie z rozmysłu i z własnej woli. Przemyślenia jednak wymaga przyszłość polityki europejskiej, w której takich sytuacji można by próbować uniknąć. Włączanie do wspólnoty europejskiej coraz mniejszych, dwumilionowych państw, którym przysługiwać będzie część praw wspólnych z potężnymi kilkudziesięciomilionowymi państwami, takimi jak na przykład Republika Federalna Niemiec, spowoduje powstanie potężnych nierówności i wymagać będzie skomplikowanych regulacji administracyjnych (pisze o tym poniżej Ulrike Guérot, s. 70).



Kto nas obroni?


Wojny w byłej Jugosławii ujawniły w latach 90. kompromitującą niezdolność europejskiej wspólnoty (oraz ONZ) do rozwiązywania konfliktów zbrojnych w samym sercu kontynentu. Zarówno w wypadku wojny w Bośni (1992–1995), jak serbskiej interwencji zbrojnej w Kosowie (1998–1999), kres działań wojennych i okres relatywnej stabilizacji przyniosły dopiero akcje Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wojny w byłej Jugosławii uświadomiły administracji Unii Europejskiej potrzebę budowania od podstaw własnych struktur bezpieczeństwa. Obecna sytuacja w Kosowie stanowi tylko dalszy ciąg długiej lekcji, jakiej narody bałkańskie udzielają Europie w kwestii jej zdolności do powstrzymania politycznej agresji krajów sąsiadujących.



Niesłabnące resentymenty etniczne


Przypadek kosowski daje do myślenia również w perspektywie zagrożeń, jakie wprost płyną z obecnych w polityce bałkańskiej nacjonalizmów. To chyba najpoważniejsza dla nas przestroga. Skala nienawiści etnicznej budowanej na resentymentach historycznych rozbudzonych przez politykę i podporządkowane jej media na początku lat 90. na Bałkanach przerosła przewidywania najbardziej wnikliwych analityków. Czy dziś, kiedy ta nienawiść znów (lub ciągle jeszcze) kształtuje politykę państw kandydujących do Unii Europejskiej, jesteśmy dostatecznie wrażliwi i przygotowani na jej ewentualne konsekwencje? Czy będziemy w stanie przeciwdziałać jej efektom, gdyby kiedyś – co wydaje się niestety dość prawdopodobne – do władzy w Serbii lub innym bałkańskim kraju doszedł ktoś taki jak Tomislav Nikolić? Czy Europa znów będzie czekać, by konflikty na jej obszarze rozstrzygali amerykańscy żołnierze? Te celowo prowokacyjne pytania mogą szokować, uzmysławiają jednak, że nie rozwiązaliśmy jeszcze na naszym kontynencie problemów tak podstawowych jak spójna polityka bezpieczeństwa.



Teatr mocarstw


W ciągu kilkunastu lat, które upłynęły od upadku komunizmu, kraje bałtyckie, państwa grupy wyszehradzkiej oraz Bułgaria i Rumunia stały się pełnoprawnymi członkami świata zachodniego. Odbiegają one wprawdzie od pozostałych państw Unii Europejskiej poziomem rozwoju gospodarczego, są jednak co najmniej „pod kuratelą” bogatszych i silniejszych kuzynów z Zachodu. Europa Środkowa – gdyby wziąć pod uwagę możliwość wywierania bezpośrednich nacisków, gróźb i podejmowania działań otwarcie wrogich – jest już „stracona” dla państw takich jak Rosja, które – wobec prawnego, ekonomicznego i militarnego powiązania naszego regionu z Unią i NATO – muszą się teraz uciekać do działań niebezpośrednich o skutkach dotykających zazwyczaj całą Unię.



Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że o Bałkany wciąż „toczy się gra”, w której dozwolone jest wszystko. Ograniczona suwerenność niektórych państw (Bośnia i Hercegowina, Kosowo), ich uzależnienie od pomocy ekonomicznej z Zachodu, nieuregulowany lub niepewny status prawny obszarów takich jak Republika Serbska w Bośni oraz przerażająco łatwe do ponownego rozpalenia emocje nacjonalistyczne – wszystko to daje ogromne możliwości stosowania nacisków, gróźb i szantażu przez Rosję, Stany Zjednoczone i Unię Europejską. Wydaje się, że mamy do czynienia, jeśli nawet nie z „rozgrywaniem” niektórych społeczności przeciwko sobie, to przynajmniej ze świadomym utrzymywaniem niektórych sympatii – proamerykańskich w Albanii i Kosowie oraz prorosyjskich w niektórych częściach społeczeństwa serbskiego.

W ubiegłym roku, kiedy po niepowodzeniu planu Ahtisaariego (jego propozycji nie poddano pod głosowanie w Radzie Bezpieczeństwa z powodu zapowiedzi weta Rosji w lipcu ubiegłego roku – de facto odstąpiono więc od podjęcia w tej sprawie decyzji) przyszłość Kosowa była jeszcze przedmiotem negocjacji i gdy dochodziło do spotkań delegacji Serbów i Albańczyków, podczas swojej wizyty w Albanii George W. Bush zapowiedział wprost, że ONZ powinno działać na rzecz niepodległości Kosowa. Niemal równocześnie prezydent Putin zapowiedział, że Rosja nie uzna innego rozwiązania sprawy kosowskiej niż pozostawienie prowincji w granicach Serbii. Czy mając za sobą tak wyraźne wsparcie każdego z mocarstw, politycy serbscy i albańscy byli w ogóle w stanie proponować jakikolwiek kompromis? Czy mogli zmniejszyć swoje żądania, nie narażając się ze strony własnych społeczeństw wręcz na zarzut zdrady? Ostatnie miesiące negocjacji obie najbardziej zainteresowane ich wynikiem strony prowadziły ze skrępowanymi rękoma.

Wielu obserwatorów zwróciło też uwagę na bezprecedensowe działania Unii Europejskiej wobec Serbii. Bruksela dysponuje potężną bronią – obietnicą członkostwa – i bezpośrednio po pierwszej turze wyborów prezydenckich, którą wygrał nacjonalista Nikolić, nie zawahała się z niej skorzystać, obiecując Serbii podpisanie porozumienia o stabilizacji i stowarzyszeniu (a więc de facto zapraszając do członkostwa w przyszłości). Potem jednak – już po wygranej demokraty Tadicia w drugiej turze – sprawa ucichła. W większości państw Zachodu podobna polityka zostałaby odebrana jako ingerencja w wewnętrzne sprawy kraju. Unia Europejska ma jednak świadomość siły oddziaływania jej obietnic na Bałkanach i z pełną świadomością gra na uczuciach milionów ludzi. Skoro większość z nas uznaje integrację europejską za skuteczne remedium na bałkańskie nacjonalizmy, moglibyśmy oczywiście uznać, że „cel uświęca środki”. Pozostaje jednak wątpliwość (z którą muszą zmierzyć się kulturoznawcy i psychologowie społeczni), czy opisane działania nie powodują na miejscu skutków odwrotnych do zamierzonego: czy nie podważają wiarygodności Brukseli, kompromitując świat zachodni, który – po krwawych wojnach lat 90. – jest tam i tak traktowany z dużą rezerwą.



Nowe pokolenia, nowe rodzaje problemów


Kazus Kosowa jest na pewno wyjątkowy pod jednym względem. Chyba pierwszy raz w najnowszej historii Europy jednym z czynników decydujących o przyszłości jakiegoś terytorium jest… demografia. To właśnie postępujący od wielu lat napływ Albańczyków do tej prowincji, ich gwałtowne przejście od statusu mniejszości do dominującej większości oraz wyczuwane coraz silniej w regionie „ciśnienie” ze strony innych społeczności albańskich sprawiły, że jakakolwiek inna możliwość niż niepodległość Kosowa mogłaby się spotkać z oporem fizycznym z ich strony – zamieszkami, a nawet konfliktem przekraczającym granice państw. Za decyzjami politycznymi stały więc w pewnym sensie… rodziny wielodzietne. Warto się zastanowić, w których miejscach na świecie mamy do czynienia ze zmianami demograficznymi, mogącymi już wkrótce przynieść decyzje polityczne. Spojrzeć na Bliski Wschód, Palestynę czy rzekę Amur, która oddziela przeludnione Chiny od bogatej w surowce, choć wciąż słabo zagospodarowanej rosyjskiej Syberii…

Być może każde z tych pytań i wątpliwości, jeśli potraktować je z osobna, ma już swoją historyczną egzemplifikację, z której nieraz próbowano wyciągać wnioski. Jednak gdy wszystkie one raz jeszcze odżywają na naszych oczach w maleńkim państewku niemal w centrum kontynentu europejskiego, trudno je zlekceważyć. Tym trudniej, jeśli wyciągnie się naukę z lekceważenia przypadków bałkańskich w najnowszej historii. Bałkany mają swoją długą, niechlubną i chyba jednak nieprzypadkową historię ogniska zapalnego europejskich konfliktów. Kiedy 28 czerwca 1914 roku na bulwarze sarajewskim kula Gawriły Principa przeszła przez pierś arcyksięcia Ferdynanda, ten, umierając, powtarzał: „To nic”.

Nie miał racji.



***

MICHAŁ BARDEL, dr filozofii, wykładowca w Wyższej Szkole Europejskiej i Collegium Civitas, redaktor naczelny miesięcznika „Znak”.

MARCIN ŻYŁA, członek redakcji miesięcznika „Znak”.