Nadzieja dla Tybetu

Tadeusz Jagodziński

publikacja 26.05.2008 09:57

Ledwie wróciłem do Europy, a znów wpatruję się w Azję: w Tybecie ostre zamieszki. Z telewizyjnych ekranów straszą spalone sklepy w Lhasie i postaci współczesnych hoplitów „przywracających porządek”. Znak, 5/2008

Nadzieja dla Tybetu



„Jestem teraz w klasztorze – informuje BBC anonimowy Tybetańczyk. – Przed wejściem mnisi skandowali »Niech żyje Dalajlama!« (…) Wiele osób udało się później na komisariat, żądając zwolnienia aresztowanych. Postrzelono dwie dziewczyny”. A z oddalonego o 2 tysiące kilometrów Pekinu miejscowy student, najpewniej rówieśnik tybetańskiego informatora BBC, podkreśla skalę chińskich strat i bardzo jednoznacznie deklaruje: „Popieram rząd. Jego wersję wydarzeń potwierdzają zdjęcia zniszczeń w Lhasie. Słusznie postąpiono, używając siły”.

Ta diametralna różnica ocen i emocji wynika nie tylko z tego, iż jeden z nich był naocznym świadkiem, a drugi polegał na relacjach państwowej telewizji i agencji Sinhua, ale również z głęboko zakodowanej bariery kulturowej dzielącej Hanów (chińska większość w Państwie Środka) od rdzennych mieszkańców tybetańskiego pogórza. W Tybecie bowiem co najmniej od półwiecza ścierają się niepodległościowe aspiracje niewielkiego narodu z imperialnymi odruchami najludniejszego państwa świata, które na naszych oczach przepoczwarza się z regionalnego hegemona w światowe mocarstwo.

W starciu tym dysproporcja sił jest porażająca: Chiny mają niewyobrażalną wręcz przewagę liczebną (powiedzenie, że jeden przeciwnik mógłby drugiego nakryć czapkami, brzmi w tym kontekście po prostu realistyczne), a także gospodarczą i – rzecz jasna – militarną. Tybetańczycy przeciwstawiają Pekinowi swoją tożsamość, przywiązanie do religijnej tradycji oraz Dalajlamę XIV, duchowego przywódcę i bodaj swą najskuteczniejszą broń, choć tym razem – wbrew propagowanej przez „Papieża Tybetu” ideologii niestosowania przemocy – sięgnęli też po kamienie, łomy i noże, co skrupulatnie odnotowały chińskie media.

Nawiasem mówiąc, to znaczący aspekt tych wydarzeń, sugerujący, iż do głosu doszło młode pokolenie tybetańskiej opozycji, rozczarowane stosunkowo „miękką i elastyczną” polityką, jaką Dalajlama prowadzi z wygnania w indyjskiej Dharamsali na rzecz autonomii Tybetu. Ale ta próba odwołania się do wojowniczej tradycji klanów Khamba (paradoksalnie to też integralna część tożsamości Tybetańczyków obok pacyfistycznego buddyzmu) była równie spektakularna co kosztowna; wprawdzie chińskie władze utrzymują, że w starciach zginęły 22 osoby (głównie etniczni Chińczycy), jednak emigracyjne źródła tybetańskie mówią o przeszło 150 ofiarach i setkach aresztowanych (głównie rdzennych Tybetańczyków).

Bunt rozszerzył się przy tym poza granice administracyjne Tybetu, wstrząsając zamieszkanymi przez tybetańską mniejszość rejonami prowincji Syczuan, Gansu i Qinghai, a nawet docierając do Nepalu, gdzie żyją dziesiątki tysięcy uchodźców spod chińskiej okupacji. Ten transgraniczny charakter protestów należy uznać za sukces ich organizatorów, podobnie jak solidarnościowe wystąpienia na Zachodzie, gdzie pod wpływem doniesień o brutalnych represjach władz w Tybecie członkowie rozmaitych organizacji praw człowieka podjęli próby zakłócania pierwszych etapów sztafety ze zniczem olimpijskim.



Nie ulega wątpliwości, że najnowszy wybuch w Tybecie pozostawał w ścisłym związku ze zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, choć u jego podłoża legły przede wszystkim nawarstwiające się od lat frustracje Tybetańczyków, którzy nigdy nie pogodzili się z okupacją ojczyzny przez komunistyczne Chiny. Co prawda, Tybet od wieków znajdował się w orbicie wpływów chińskich (i mongolskich), ale cieszył się też w swej historii długimi okresami rzeczywistej autonomii czy nawet niepodległości, jak w pierwszej połowie XX wieku.

Kres tej niezależności położyła inwazja komunistycznych wojsk Mao Zedonga z 1950 roku. Od tamtej pory Pekin stopniowo ograniczał zakres swobód religijnych i kulturalnych rdzennych mieszkańców, a dzieje wzajemnych stosunków tybetańsko-chińskich naznaczone były kolejnymi powstaniami i następującymi po nich falami represji: po buncie 1959 roku, na przełomie lat 60. i 70. w ramach wyjątkowo brutalnej na tym terenie „rewolucji kulturalnej” czy wreszcie w pamiętnym roku 1989.

Wprawdzie okresowo Pekin łagodził swój kurs w zależności od tego, czy akurat na szczytach władzy w Komunistycznej Partii Chin górę brała frakcja bardziej kompromisowa – efektem tych zawirowań były między innymi inwestycje w regionalną infrastrukturę (ostatnio otwarto na przykład nową linię kolejową), ale i tak w ocenie większości Tybetańczyków to Hanowie, coraz liczniej osiedlający się na ich ziemiach, najbardziej na tym korzystali, a nie przywiązani do tradycji autochtoni. Pamiętam spotkania z moją wieloletnią sąsiadką z Londynu, Kulsang, córką tybetańskich uchodźców, która mówiła o oporze wieśniaków wobec komunistycznych aparatczyków w Tybecie, a jej słowa mogły być żywcem wyjęte z opowieści o wozie Drzymały i przeciwstawianiu się rugom pruskim w Wielkopolsce za rządów Bismarcka.

Słuchając ich, trudno było oprzeć się wrażeniu, że chińskim pomysłem na modernizację kraju jest zwyczajny Kulturkampf, mający na celu zasymilowanie gotowych do współpracy Tybetańczyków oraz zepchnięcie pozostałych do swoistych rezerwatów, być może w klasztorach, w których musieliby podpisywać lojalki wypowiadające posłuszeństwo „Dalajlamie i jego klice”.

Marcowe starcia w Tybecie i wokół niego po raz kolejny boleśnie uzmysłowiły mieszkańcom i liderom demokratycznego świata (przynajmniej tym, którzy poddali się etycznym impulsom w tej kwestii) ich polityczną bezradność w obliczu tak trudnego i wpływowego partnera jak owładnięty już olimpijską gorączką Pekin. W końcu dialog na temat przestrzegania praw człowieka w Państwie Środka Waszyngton i Bruksela usiłowały prowadzić nie od dzisiaj, ale z mizernymi skutkami.

Jak zatem teraz skutecznie przeciwdziałać brutalnemu tłumieniu tybetańskich aspiracji narodowych, skoro w zglobalizowanym systemie gospodarczym, w którym Chiny wytwarzają jedną trzecią tego, co spożywamy bądź używamy na co dzień, nikt poważnie nie bierze pod uwagę takich instrumentów nacisku wobec nich, jak sankcje czy bojkot? Tym bardziej, że w grę wchodzą również wielkie interesy wielkich międzynarodowych korporacji (w tym MKOl-u), które niechętnie poświęcają własne profity na rzecz ludzi z bardzo odległego kraju, którego na dodatek nikt oficjalnie nie uznaje.



Ale to nie powód do załamywania rąk, raczej do zwierania szeregów i wspólnej pracy nad ujednoliceniem stanowiska w sprawie Tybetu: zarówno polityków, jak i świata biznesu czy szerzej: zachodnich konsumentów i opinii publicznej. Do tego zaś niezbędna jest świadomość będąca pochodną funkcjonowania wolnych i rzetelnych mediów. Bo w ostatecznym rozrachunku to wysiłek i wścibstwo dziennikarzy pozwalają ograniczać samowolę despotów. I dzięki temu pozostają ostatnią nadzieją bezbronnych. Doskonale rozumiał to anonimowy Tybetańczyk, który w przejmującym mailu wysłanym do redakcji BBC opisywał rutynę przywracania porządku w Lhasie: „wszędzie wyczuwa się silną obecność policji, widać mnóstwo wojskowych samochodów. (...) W telewizji państwowej mówią, że sytuacja jest pod kontrolą, a prowodyrzy oddali się w ręce władz. (...) Otwarto szkoły, wróciły do nich dzieci, ale sklepy ciągle są zamknięte, gdyż wiele z nich uległo zniszczeniu. Naprawdę martwi mnie jednak to, że nie widziałem na ulicach ani jednego obcokrajowca z Zachodu, ani jednego zagranicznego dziennikarza. To mnie naprawdę niepokoi”.



***

TADEUSZ JAGODZIŃSKI, dziennikarz, b. pracownik Sekcji Polskiej BBC (1988–2005), absolwent London School of Economics and Political Science.