Pełzająca de-wojtylizacja

Adam Szostkiewicz

publikacja 08.11.2008 22:18

Interpretacje „prawicowe” wypierają dziś z debaty publicznej, a więc i ze świadomości szerszych kręgów społeczeństwa, inne odczytania pontyfikatu i przesłania Jana Pawła II. Oznacza to, moim zdaniem, że mamy do czynienia z pełzającą „de-wojtylizacją” Kościoła w Polsce. Znak, 10/2008

Pełzająca de-wojtylizacja



W dniach, kiedy odchodził Jan Paweł II, trudno było myśleć o tym, jak długo jego przesłanie zachowa siłę oddziaływania. W tym szczególnym czasie niektórzy mogli wracać pamięcią do momentu, kiedy usłyszeli wieść, że Karol Wojtyła został wybrany papieżem.

W Polsce mało kto nie przyjął tej wieści z nadzieją lub (tak jak ludzie ówczesnego systemu) z obawą, że teraz już nic nie będzie w Polsce takie samo. Mało kto myślał wtedy o czym innym niż o tym, że ten pontyfikat pomoże sprawie polskiej, czyli wybiciu się Polaków na niepodległość. Mniej myślano wówczas o innych możliwych skutkach wyboru Wojtyły, na przykład o tym, czym będzie ten pontyfikat dla Kościoła powszechnego i dla podzielonego na przeciwstawne bloki świata.

Nadzieje i obawy spełniły się. Nic już nie było takie samo ani w Polsce, ani w Kościele. W polskim intelektualnym katolickim miesięczniku z ponad 60-letnią historią, redagowanym w różnych okresach przez osoby blisko związane z Karolem Wojtyłą przed i po jego wyborze na papieża, nie trzeba wyliczać zasług i dokonań Jana Pawła II, duchownego kandydata na ołtarze.

Piszący te słowa był przez lata pod wrażeniem walki Papieża Polaka o prawa człowieka. Jan Paweł był dla mnie kimś takim jak Mahatma Gandhi. Zagrzewał do męstwa, ale odrzucał przemoc. Mówił, czym jest chrześcijaństwo, ale słuchał opowieści wyznawców innych religii. Wskazywał na bogactwo tradycji Kościoła – tego Kościoła, ale był ciekaw innych tradycji duchowych. Ciekawość świata i ludzi, jaką wyczytywałem z jego niezliczonych pielgrzymek, była dla mnie czymś urzekającym.

Przekaz Jana Pawła II docierał tak szeroko, bo oprócz słów zawierał znaczące gesty – rozmowę z Alim Agcą, przytulenie dziecka chorego na AIDS, wysłuchanie Boba Dylana, modlitwę z Dalajlamą… Dzięki nim Papież i w świecie pozakatolickim budził zainteresowanie swoim przesłaniem i instytucją Kościoła powszechnego. Wojtyła znalazł bowiem sposób na uniwersalizację katolicyzmu w czasach, kiedy negatywne stereotypowe wyobrażenia na jego temat zaczynały się rozsypywać. Właśnie to wydobycie – na skalę globalną – katolicyzmu z wyznaniowego getta uważam za największe osiągnięcie jego pontyfikatu.

Co do Polski poprzestanę na tym, że Papież przypominał, iż nie da się jej zrozumieć bez Chrystusa, ale nie powiedział, że mu wszystko jedno, jaka będzie Polska, byle tylko była katolicka. Dzięki temu świadectwu uniwersalności Ewangelii Jan Paweł II pozyskał także część intelektualistów, którzy na jego przykładzie dowiadywali się, jak zmienił się Kościół powszechny dzięki odnowie soborowej. Nie musieli się nawracać na katolicyzm, by móc wejść w dialog z chrześcijaństwem.

Tak dziś często pomniejszany „Kościół otwarty” jawił się im jako atrakcyjny partner globalnej debaty. Nazwiska Karola Wojtyły, Józefa Tischnera czy Jerzego Turowicza, symboli owego katolickiego otwarcia na współczesność, bez jej idealizowania, ale też bez jej demonizowania, stały się znakiem firmowym Kościoła otwartego na „ludzi i myśli”, zdolnego do solidarności z innymi, a nie tylko z „funkcjonariuszami tej samej instytucji”, i gotowego na „ryzyko dyskusji, w której może się czasem okazać, że racja jest gdzie indziej” (patrz: Kościół szeroko otwarty. Z Krzysztofem Michalskim rozmawia Cezary Michalski, „Europa” nr 7/2008).

Sądzę, że Jan Paweł II do końca pontyfikatu nie rozstał się z soborową wizją Kościoła otwartego, choć ostatnio próbuje się go przedstawiać jako albo zatwardziałego klerykała, albo naiwnego liberała. W interpretacji pierwszej (u nas jej eksponentem jest garstka „lewicujących” publicystów katolickich) Wojtyła de facto hamował wyzwoleńczą energię soborową i patronował restauracji kościelnego status quo, czyli prymatu aparatu i jego programu działania.



W interpretacji drugiej, szeroko teraz propagowanej w Polsce i poza nią w kręgach katolickiej „prawicy” (użyłem tu cudzysłowu, bo określenie to wydaje mi się jednak podobnie nieadekwatne jak katolicka „lewica”; obu tych określeń używam na zasadzie licencji publicysty), pontyfikat Wojtyły był, owszem, wielki – tam, gdzie podtrzymywał katolicką (i tylko katolicką) Tradycję, natomiast ocierał się o katastrofę, gdy od tej Tradycji odchodził w stronę „postmodernistycznych nowinek”, takich jak rzekomo krypto-new-age’owskie spotkanie modlitewne w Asyżu.

Skrajnym eksponentem takiego odczytania tego pontyfikatu są rodzimi i zagraniczni lefebryści. Rzekomy naiwny liberalizm Jana Pawła II miał się przejawiać również na płaszczyźnie politycznej. Na przykład wówczas, gdy Papież wypowiedział słynne słowa: „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”, przesądzając – zdaniem wielu – o pozytywnym wyniku referendum, czy Polska ma wejść do UE.

Tak się w ojczyźnie Jana Pawła II sprawy potoczyły, że interpretacje „prawicowe” wypierają dziś z debaty, a więc i ze świadomości szerszych kręgów społeczeństwa, inne odczytania pontyfikatu i przesłania Papieża. Oznacza to, moim zdaniem, że mamy do czynienia z pełzającą „de-wojtylizacją” Kościoła w Polsce, tak w sensie węższym instytucjonalnym, jak i szerszym – w debacie publicznej, w której odbywa się reinterpretacja spuścizny Karola Wojtyły.

Ważne i wpływowe dziś w kręgach katolickich i „konserwatywnych” czasopisma, takie jak „Fronda” czy „Teologia Polityczna”, wkładają wiele energii w upowszechnianie tego nowego odczytywania pontyfikatu, a środowiska dawniejszego „katolicyzmu otwartego”, takie jak „Tygodnik Powszechny”, „Więź” czy „Znak”, wprawdzie nie są tak radykalne i zdeterminowane jak katoliccy antyliberałowie i antymoderniści, lecz wydają się zepchnięte do głębokiej defensywy.

Widać to dobrze w mediach elektronicznych, na czele z telewizją publiczną, gdzie pewnych (ale tylko pewnych) idei chrześcijańskiego liberalizmu broni dziś właściwie jeden Jarosław Gowin, były redaktor naczelny „Znaku”, a niekiedy także ks. Adam Boniecki, szef „Tygodnika Powszechnego”.

Na dodatek w obieg bardziej powszechny wchodzą teraz – przeszło trzy lata po śmierci Jana Pawła II – raczej slogany i hasła zagrzewające do boju o właściwe i jedynie słuszne (to znaczy „konserwatywne”) odczytanie jego pontyfikatu niż rzeczowe analizy i komentarze. Świetnie pokazuje to, jak mi się zdaje, lekko defensywny ton, jakim ks. Richard John Neuhaus tłumaczy swoje (dość mi bliskie) odczytanie postawy papieża Wojtyły:

Moja teza o „liberalizmie Jana Pawła II” ma wielu krytyków, zarówno w moim kraju [USA – A. S.], jak i w innych. Mówi się, że moja interpretacja nauki Jana Pawła II, a szczególnie jego encykliki z roku 1991 Centesimus annus, sugeruje, że był on przychylniej nastawiony do tradycji demokracji liberalnej, niż to było w rzeczywistości (R.J. Neuhaus, Jan Paweł Wielki, w: „First Things Edycja Polska”, nr 5, jesień 2007).

Matryca „konserwatywna” wypiera „liberalną”, jak widać, także poza Polską. W jakimś stopniu przyczyniają się do tego także niektóre gesty Benedykta XVI, który choć naturalnie wciąż podkreśla swój związek z pontyfikatem Jana Pawła II, to zdaje się odeń odchodzić, jak choćby w swojej postawie wobec lefebryzmu i rosyjskiego prawosławia czy islamu albo dialogu międzyreligijnego.

Dzieje się to zresztą przy aprobacie owego „konserwatywnego” katolicyzmu współczesnego, także w Polsce. Nikt tego jeszcze w Kościele w Polsce nie mówi wprost, ale linia Benedykta trafia u nas na grunt tak podatny, szczególnie wśród inteligencji i w młodszym pokoleniu księży oraz zaangażowanych kościelnie i społecznie kleryków i świeckich, studentów i młodzieży, jak nie trafiały nigdy idee „Kościoła szeroko otwartego”.

Nie brakuje (a nawet wciąż przybywa) różnych nagród, ośrodków, fundacji, inicjatyw pod szyldem i na cześć Jana Pawła II, jednak paradoksalnie tym wyraźniejsza staje się nieobecność jego idei, Wojtyłowego ducha i papieskiego świadectwa Ewangelii w codziennym, nieodświętnym, życiu Kościoła.



Tadeusz Bartoś – „liberalno-lewicowy” krytyk pontyfikatu – stawia tezę, że Papież w istocie zredukował chrześcijaństwo do etyki. Gdyby rzeczywiście zredukował, nie napisałby chyba swego Tryptyku rzymskiego, ale uważam, że jest w tezie Bartosia jakaś trafna intuicja w tym sensie, iż duszpasterska rutyna (ale nie Papieża, tylko proboszczów) chętnie takiej redukcji dokonuje kosztem chrześcijańskiej mistyki czy antropologii.

O ileż łatwiej powoływać się na Jana Pawła II w kampanii antyaborcyjnej – to jedyna, jak myślę, dziedzina, w której do dziś nauka papieska jest masowo wykorzystywana do mobilizacji katolickiej „moralnej większości” – niż na Wojtyłę filozofa czy ekumenistę gotowego (choć, rzecz jasna, akurat nie w kwestii aborcji czy antykoncepcji) na dyskusję, „w której racja może okazać się gdzie indziej”.

O ileż łatwiej wzywać do ekskomuniki minister zdrowia, bo zrobiła, co należało do niej jako do wysokiego urzędnika państwowego, i do bojkotu „Gazety Wyborczej”, bo jako pierwsza opisała sprawę zgwałconej – wersja „gwałtu randkowego” wydaje mi się bardzo prawdopodobna – nastolatki i nacisków, by urodziła dziecko (nacisków, w których brał udział ksiądz katolicki). O ileż łatwiej występować w roli obrońcy prymatu prawa naturalnego nad prawem stanowionym. O ileż łatwiej wreszcie rozprawiać o „cywilizacji śmierci”, podpierając się przy tym autorytetem papieskim.

Nie ma co marzyć, by równie wiele energii duszpasterze wkładali dziś w podtrzymywanie innych nauk Jana Pawła II. Odchodzenie od nich jest paradoksalnie skutkiem ich oficjalnej dominacji. Spłaciwszy trybut pamięci Papieża Polaka, z jego imieniem na ustach przechodzi się do robienia codziennej polityki. Broni się mediów ojca Tadeusza Rydzyka, ingerowania Kościoła w pracę rządu (myślę tu na przykład o sprawie refundacji z budżetu państwa leczenia bezpłodności metodą in vitro).

Poczucie, że Kościół ma praktycznie monopol na interpretację pontyfikatu Karola Wojtyły i na rządy dusz w Polsce pozwala dezawuować lub ignorować próby innych odczytań. Nie znam żadnego liczącego się katolickiego środowiska intelektualnego, które zabiegałoby o udział Tomasza Węcławskiego, Tadeusza Bartosia czy Stanisława Obirka w swoich debatach o stanie polskiego katolicyzmu.

Owszem, „Tygodnik Powszechny”, „Znak” i „Więź” publikowały ich teksty już po odejściu autorów od kapłaństwa, lecz nie słyszałem, by zapraszały ich instytucje będące formalnie częścią Kościoła, na przykład kościelne uczelnie wyższe czy kościelne czasopisma naukowe. Większym wrogiem okazuje się religijny dysydent niż duchowny orędownik lustracji w Kościele czy manipulator antysemita.

Moim zdaniem, katolicyzm polski po Janie Pawle II zżera polityka: tropienie agentów w szeregach Kościoła, atakowanie „Kościoła szeroko otwartego”, montowanie przymierza sił antysoborowych, antyekumenicznych, antyeuropejskich.

To, czy w Polsce nastąpiła redukcja religii do moralizatorstwa, jest rzeczą do dyskusji, ale to, że postępuje polityczna instrumentalizacja religii, grożąca jej redukcją do ideologii narodowo-prawicowej, pozostaje poza dyskusją, tak jak fakt, że partyjni liderzy prawicy przykładają do tego ciężkiego nadużycia rękę.

Skrzydło „liberalne” nie było w polskim katolicyzmie nigdy silne – choć przez pewien czas, zwłaszcza w epoce zmagań o podtrzymanie „Solidarności” w latach osiemdziesiątych, stało się tak znaczące, że obrady Okrągłego Stołu otwierał Jerzy Turowicz, jego wybitny przedstawiciel; nigdy też nie powstała w Polsce licząca się i trwała formacja chrześcijańsko-demokratyczna.



Karol Wojtyła jeszcze jako biskup i metropolita krakowski wydawał się ciążyć ku środowisku Turowicza i ówczesnego „Znaku”, ale kontakty te nie miały charakteru jakiejś politycznej deklaracji, prawie każdy aktywista mógł się więc powoływać na Jana Pawła II jako ideowego patrona. Z tych i innych powodów siły prawicowe, katolicko-narodowe mogły po 1989 roku odbudować swoje pozycje i przejść do ofensywy, wypierając „liberałów” czy niedobitki „katolicyzmu otwartego”, a więc środowiska prawdziwie wojtyłowskie, związane z Papieżem Polakiem nieraz nićmi osobistych przyjaźni i czerpiące z jego pontyfikatu inspirację do refleksji i czynu. Wielu ludzi z tej formacji włączyło się w budowę odrodzonego po 1989 roku państwa polskiego także jako liderzy i działacze stronnictw liberalnej demokracji.

Dziś prawie wszyscy wycofali się z czynnego życia politycznego i wciąż bywają, mimo to, przedmiotem ataków ze strony prawicy w Kościele i poza nim. Oznacza to, że i na tym polu idee Wojtyły nie znajdują kontynuacji. Ostatni bastion oporu w Kościele tworzą dziś środowiska „chadeckie”, takie jak Katolicka Agencja Informacyjna, organizatorzy Kongresów Kultury Chrześcijańskiej w Lublinie, Zjazdów Gnieźnieńskich czy onegdaj międzynarodowych krakowskich konferencji o Kościele wobec Europy, a wreszcie Debat i Dni Tischnerowskich.

Znamienne, że jeden z patronów tego środowiska, abp Józef Życiński, jest kontestowany przez narodowych katolików politycznych niemal tak samo ostro jak Adam Michnik, autor pamiętnego manifestu współpracy inteligencji katolickiej i laickiej – wydanej w 1978 roku książki Kościół, lewica, dialog.

Pewne nadzieje można było na tym tle wiązać z „pokoleniem Jana Pawła II”. Mało kto się z nim nie utożsamiał w kwietniu 2005 roku. Wydawało się, że przyszłość polskiego katolicyzmu będzie miała twarz Jana Pawła II i tych, którzy poniosą jego duchowy testament. Że oto narodziła się potężna alternatywa wobec nurtu konfrontacji i antagonizacji skupionego wokół Radia Maryja.

Po trzech latach od śmierci Papieża pokolenie to okazuje się jednak raczej pobożnym życzeniem pewnej grupy publicystów, socjologów i działaczy katolickich niż bytem społecznym rzeczywiście wpływającym na kierunek i kształt Kościoła. W najlepszym razie nurt ten zamknął się w sobie, podobnie jak działające już od dawna ruchy wspólnotowe, a kościelną „przestrzeń publiczną” pozostawił w efekcie właśnie nurtowi prawicy. Nie wiem, jak określiłby się Karol Wojtyła – zwłaszcza w języku naszych obecnych sporów i debat publicznych. Przypuszczam, że cieszyłby się tym, iż Polska opiera się gwałtownej sekularyzacji, ale martwił, że dzieje się to za cenę rosnącej izolacji od katolicyzmu w Europie. Jak w cytowanym już wywiadzie mówi Krzysztof Michalski:

W zsekularyzowanym społeczeństwie nowoczesnego Zachodu religia może być także obecna, tyle że w innej niż kiedyś postaci. Nie tylko życie społeczne w ogóle, także religia – społeczne formy kultu – ulega przecież przekształceniom, ewolucji. A skąd wiemy, którędy bliżej do Boga? Dlatego dla instytucji religijnych – takich jak Kościół – tak ważna jest wrażliwość na to, co dzieje się na zewnątrz jego własnych struktur, co dzieje się wśród ludzi; wrażliwość na przekształcające się formy współżycia ludzi między sobą. Bo przecież to właśnie tutaj – między ludźmi – jest miejsce religii, to tu bije źródło życia religijnych instytucji.

Karol Wojtyła, Józef Tischner, Stanisław Musiał, Jerzy Turowicz mieli tego świadomość. Te siły, które dziś nadają ton w polskim katolicyzmie, nie są ciekawe świata, ludzi, idei innych niż własne. To jest mentalny korzeń de-wojtylizacji.

****

ADAM SZOSTKIEWICZ, dziennikarz, tłumacz, redaktor „Polityki”, w latach 1988–1999 pracował w „Tygodniku Powszechnym”.