ONZ, polityka i prawa człowieka

Z Romanem Kuźniarem rozmawia Marcin Żyła

publikacja 20.12.2008 22:43

Przez pewien czas po upadku żelaznej kurtyny zachowywaliśmy się na Zachodzie, jakbyśmy ciągle śpiewali: „we are the champions”, „we are the world”; wydawało się nam, że uosabiamy intencje całej społeczności międzynarodowej, która może jest słaba, może niedomaga, ale my potrafi my ją niejako wyręczyć. Znak, 12/2008

ONZ, polityka i prawa człowieka



Ponieważ nasza rozmowa ma dotyczyć spraw z pogranicza polityki międzynarodowej i ochrony praw człowieka, chciałbym rozpocząć od pytania o ostatnie zmiany w świecie. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że do listy tradycyjnych czynników, które mają wpływ na poszanowanie praw człowieka, takich jak konflikty etniczne lub interesy państw trzecich, doszły zjawiska nowe: terroryzm w skali dotąd niespotykanej lub problem tzw. państw upadłych. Czy dostrzega Pan takie fenomeny, charakterystyczne dla ostatnich kilku, kilkunastu lat?

Na początku lat 90. świat zaczął się zmieniać w sposób bardzo obiecujący. Panował wówczas ogromny optymizm w odniesieniu do upowszechniania praw człowieka poza zachodnim obszarem kulturowym. Przedtem główną przeszkodą był blok komunistyczny, za którego plecami chowały się niektóre kraje Trzeciego Świata. To wszystko runęło: najpierw prezydent Jimmy Carter trafił w dziesiątkę swoją kampanią na rzecz praw człowieka.

Przy pomocy kilku zaledwie przemówień zepchnął komunizm do głębokiej defensywy. Ten, w warstwie ideologicznej, nigdy już się nie odrodził. Uznano, że kiedy żelazna kurtyna upadła, rozpoczął się nowy etap w dziejach popularyzowania idei praw człowieka. Szybko przyjęto kilka ważnych dokumentów: w 1991 roku na spotkaniu KBWE w Moskwie, w którym brałem udział, przyjęto klauzulę, iż prawa człowieka „są przedmiotem uzasadnionej troski wszystkich państw członkowskich KBWE”.

Później ta zasada została przeniesiona na szczebel uniwersalny: taki sam zapis znalazł się w Deklaracji Wiedeńskiej i Programie Działania – dokumentach przyjętych na zakończenie II Światowej Konferencji Praw Człowieka w 1993 roku. Swego czasu miałem w zwyczaju mówić, że lata 90. to „dekada tsunami”: prawa człowieka, niczym wielka fala tsunami, wdarły się na powierzchnię życia międzynarodowego: był to wielki pochód i tryumf tej koncepcji, ale również przejmowania przez kolejne kraje standardów w tej dziedzinie.

Prawa człowieka były ważnym tematem podczas wszelkiego rodzaju rozmów i spotkań. W Organizacji Narodów Zjednoczonych trwała nieustająca kampania na ich rzecz. Ogromną, pozytywną rolę odegrali Amerykanie: administracja Billa Clintona była wyjątkowo uwrażliwiona na te zagadnienia. W tym czasie Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia bardzo wiele uczyniły dla upowszechnienia zasady uniwersalizmu praw człowieka, którą wcześniej kwestionowano z uwagi na podział świata na „trzy światy”. Choć zasada ta jeszcze w 1948 roku została wpisana do preambuły Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, to de facto jej nie akceptowano. Po upadku komunizmu Zachód wymusił na reszcie świata jej uznanie.

Było to ważne między innymi dlatego, że w owym czasie popularność zyskiwała koncepcja „wartości azjatyckich”. Szybko rozwijające się państwa Azji Wschodniej uznały, że prawa człowieka są przez Zachód używane jako narzędzie dywersji, zagrażające stabilności ich społeczeństw i rozwojowi gospodarczemu. Poparły je też państwa, które z zasady sprzeciwiały się demokracji i zachodniemu modelowi życia. Z udziałem kilkunastu krajów z Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej powstała tzw. like-minded group – blok państw niechętnych upowszechnianiu praw człowieka.



Czy państwa te proponowały cokolwiek w zamian?

Ich dyplomaci uważali, że prawa człowieka mogą być przestrzegane o tyle, o ile istnieją do tego odpowiednie warunki ekonomiczne. Określili priorytety: najpierw rozwój, potem prawa człowieka. Mówimy tu o państwach nieco zapóźnionych w rozwoju, które obawiały się, że zachodnie standardy w różnych dziedzinach – nie tylko praw człowieka, ale też na przykład ochrony środowiska – będą hamowały nadrabianie tych zaległości.

Albo też stały na stanowisku, że odmienności cywilizacyjne mogą być podstawą odmiennych koncepcji i standardów przestrzegania praw człowieka. Nie proponowały niczego w zamian: chciały jedynie, żeby Zachód dał im spokój z tym uniwersalizmem, który jawił się dla nich także jako przejaw westernizacji świata. Uważały prawa człowieka za element globalnej ofensywy Zachodu, której celem miała być homogenizacja innych rejonów świata po to, by przygotować grunt dla podboju ekonomicznego.

Byłoby to zresztą zgodne z definicją globalizacji, którą wymyślił twórca tego terminu, Theodore Levitte. Zgodnie z nią jest to proces polegający na uniformizacji postaw i technologii umożliwiającej sprzedawanie tego samego produktu na całym świecie. Innymi słowy, należało zmienić kulturę, aby móc zdobyć rynek: wylansować pewne standardy kulturowe, obyczajowość, sposoby zachowania, tak aby ludzie zechcieli kupować przysłowiową coca-colę i inne produkty Zachodu.

Wartości azjatyckie są oparte na solidnym podłożu cywilizacyjnym. Azja Wschodnia: Chiny, Japonia czy Indie, ma niesłychanie silną tożsamość. W przeszłości jej brak asertywności brał się ze słabości ekonomicznej. Kiedy jednak odzyskała witalność gospodarczą, uznała, że nie musi już dłużej słuchać „kazań” Zachodu.

Cywilizacje krajów Dalekiego Wschodu opierają się na odmiennych fundamentach kulturowych. Występuje tam inne rozumienie porządku społecznego i międzynarodowego: wystarczy spojrzeć na, lansowaną przez Chiny, koncepcję „harmonijnego ładu”[1]. Cywilizacja zachodnia jest wewnętrznie dialektyczna, oparta na sprzecznościach; postęp wymusza tu konflikt, który zresztą jest immanentną właściwością życia społecznego i stosunków międzynarodowych.

Dla Dalekiego Wschodu charakterystyczne jest pojęcie harmonii, długie dochodzenie do kompromisu, wsłuchiwanie się w racje innych. Uznaje się tam prawa człowieka – ale tylko w ramach szerszej społeczności: wspólnoty, wsi lub rodziny. Zgodnie z azjatycką hierarchią wartości nie ma kolizji między interesem władzy politycznej a prawami jednostki: władza zawsze najlepiej reprezentuje interesy szerszej społeczności i jednostki.

Nawet pojęcie przyrodzonej godności człowieka, a więc fundament praw człowieka, jest zupełnie odmiennie rozumiane na Wschodzie. Czy – przynajmniej w obiegu naukowym – istnieją teorie, które dopuszczają możliwość syntezy wartości azjatyckich oraz praw człowieka w rozumieniu zachodnim?

Nie widzę możliwości pogodzenia tych dwóch systemów. Koncepcja praw naturalnych – fundament zachodniej idei praw człowieka – ma rodowód grecko-judeochrześcijański i nie występuje w ogóle w tradycji Wschodu. Tak silnie podkreślane u nas pojęcie autonomii jednostki tam po prostu nie istnieje! W kwestii najbardziej elementarnych praw jesteśmy blisko siebie. Natomiast później zaczynają się schody.

Na Zachodzie ciągle poszerzamy katalog praw człowieka oraz całe instrumentarium implementacyjne, które umożliwia wymuszanie przestrzegania tych praw. Dla przedstawicieli Azji Wschodniej trochę za bardzo wybiegamy w przód. W rozwoju społecznym Wschód jest od nas stabilniejszy. Rewolucje obyczajowe lub grupy nacisku domagające się praw dla różnych mniejszości są tam zjawiskami niepojętymi.
 




[1] Czytelników zainteresowanych koncepcjami „harmonijnego ładu” oraz „zrównoważonego rozwoju”, a także chińskim podejściem do koncepcji praw człowieka odsyłamy do wakacyjnego numeru „Znaku” (Świat patrzy na Chiny, nr 638–639), w którym na ten temat pisali m.in. Krzysztof Łoziński, Krzysztof Gawlikowski, Erpin Zhang oraz ks. Roman Malek (przyp. red.).



Ciekaw jestem, jak w praktyce dyplomatycznej wygląda znajdowanie punktów stycznych, uniwersaliów, kiedy do wspólnych rozmów zasiadają delegacje reprezentujące tak odmienne cywilizacje. Czy polega to na stopniowym odrzucaniu kwestii kontrowersyjnych i szukaniu wspólnego mianownika, czy też jest w tym wszystkim miejsce na dyskusję oraz przekonanie partnerów z Azji do niektórych z naszych racji?

Jest miejsce na dyskusję, szczególnie podczas spotkań nieformalnych. Czasem wystarczy złagodzić język dokumentu, kiedy jakieś sformułowania drażnią drugą stronę. Zdarza się jednak, że oficjalne posiedzenia nieoczekiwanie przekształcają się w dramatyczne widowiska: ktoś kogoś zaatakuje, potem odzywa się u przedstawicieli niektórych państw poczucie solidarności. Wtedy tabliczki z nazwami państw stawiane są na sztorc, zgłaszają się kolejni mówcy, dochodzi do usztywnienia stanowisk i rozpoczynają się pojedynki słowne, których żaden scenarzysta nie byłby w stanie wymyślić…

W 1998 roku przedstawiałem w ONZ zaproponowaną przez Polskę rezolucję, której celem było potwierdzenie zasady uniwersalizmu praw człowieka. Sprzeciwiało się jej wiele państw z Azji, ale także z Afryki i Ameryki Łacińskiej. Starcie między naszą delegacją a nimi nie polegało jednak wyłącznie na zderzeniu i przełamaniu oporu, lecz także na uwzględnieniu ich wrażliwości i sposobu rozumienia praw człowieka. Ani my nie byliśmy „dobrzy”, ani oni nie byli „źli”.

Oczywiście, w grupie „like-minded” znajdowały się państwa notorycznie łamiące prawa człowieka. W naszym wewnętrznym żargonie określaliśmy je bardzo niesympatycznie. Staraliśmy się jednak respektować ich wyczulenie na społeczne, cywilizacyjne, religijne i ekonomiczne komponenty praw człowieka, bo Zachód, mówiąc szczerze, nie zawsze to potrafił robić.

Nad naszą rezolucją pracowaliśmy przez rok. Najpierw należało przekonać do niej naszych partnerów na Zachodzie. Wbrew pozorom także w obrębie naszej cywilizacji istnieją różne tradycje upowszechniania praw człowieka. Na inne kategorie praw kładą nacisk Anglosasi, a na inne kraje Europy kontynentalnej czy Skandynawowie.

Skoro prawa człowieka powszechnie uznaje się za fundament etyczny stosunków międzynarodowych, czy nie nadszedł już czas, aby spróbować wypracować nowe, ogólne standardy obejmujące nie tylko prawa człowieka, ale w ogóle wszelkiego rodzaju prawa? Zmierzam tu do zagadnienia „etyki globalnej”, które coraz częściej pojawia się w publikacjach na temat praw człowieka…

To bardzo nieostre pojęcie. Choć co najmniej od kilkunastu lat występuje w języku stosunków międzynarodowych, nie potrafiłbym go zdefiniować; nie sądzę też, abyśmy znajdowali się na etapie, który by to w ogóle umożliwiał. Zapewne świat zdąża w tym kierunku, ale w tym momencie społeczność międzynarodowa nie jest jeszcze zintegrowana na tyle, aby można było mówić o jednej, wspólnej etyce globalnej. Wycofujemy się już nawet z pojęcia bardzo popularnego w latach 90. – „wspólnota międzynarodowa”. Świat jest w istocie bardzo pokawałkowany.

Prawa człowieka są także pochodną ogólnego poziomu rozwoju danego kraju. Jeszcze niedawno, bo z grubsza sto lat temu, nawet my, na Zachodzie akceptowaliśmy praktyki dzisiaj zupełnie niezrozumiałe. To niesłychane, jak późno dopuściliśmy kobiety do udziału w życiu publicznym, nie mówiąc o niewolnictwie czy segregacji rasowej! Martin Luther King, który nie zamierzał zostać prezydentem – był po prostu widocznym murzyńskim politykiem – zginął. Dziś Ameryka cieszy się, że ma prezydenta o innym niż do tej pory kolorze skóry.



Akceptacja nowych rozwiązań politycznych i nowych kategorii praw człowieka, dopuszczanie możliwości ich przestrzegania na skalę międzynarodową oraz zbudowanie systemu kontroli to proces stopniowy, rozłożony na lata. Na pewne rzeczy nie możemy się zgodzić nie tylko jako Zachód, lecz po prostu jako ludzie.

Istnieje jakieś „minimum człowieczeństwa”, jeżeli chodzi o traktowanie jednostki: prawo do życia, zakaz tortur czy niewolnictwa, wolność osobista i wolność sumienia. Uważamy, że jest coś takiego jak przyrodzona godność człowieka i że wynikają z niej pewne prawa. I taki „elementarz praw człowieka” jest możliwy do stosowania wobec wszystkich ludzi.

Dopóki jednak kraje rozwijające się nie zaspokoją swoich potrzeb elementarnych – nawet jeśli fakt, że do tej pory tego nie zrobiły, jest przede wszystkim ich winą – dopóty powinniśmy zapomnieć o domaganiu się od nich przestrzegania praw człowieka według takich samych, wyśrubowanych standardów, które przyjęliśmy i stosujemy u siebie.

Czy w kwestii poszerzania katalogu praw człowieka można wyznaczyć jakąś granicę? Na Zachodzie widać pewne zjawiska, które mogą utrudnić uważanie praw człowieka za prawa uniwersalne, powszechnie akceptowane i przynależne wszystkim. Słyszymy na przykład o apelach, aby za prawa człowieka uznać również działania lub zjawiska kontrowersyjne z powodów światopoglądowych lub religijnych. Przykładem jest prawo do aborcji lub eutanazji. Czy takie zjawiska uznaje Pan za trwałą tendencję, czy też może jest to po prostu wyraz demokracji: aktywności rozmaitych stowarzyszeń, ruchów obywatelskich i grup
nacisku?


Jest to przede wszystkim efekt przemian obyczajowych, które dokonały się na Zachodzie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Wiąże się z tym także niebezpieczne odchodzenie od fundamentu naszej, zachodniej koncepcji praw człowieka, to znaczy od szkoły praw naturalnych. Jest to pewien problem, dlatego że domaganie się bardzo specyficznych praw – dla mniejszości seksualnych, prawa do aborcji lub praw odnoszących się do modyfikacji genetycznych – jest dla innych części świata nie do przyjęcia.

Inne regiony rzeczywiście tego nie akceptują, uważają za przejaw pewnej aberracji. My – mam na myśli większość ludzi na Zachodzie – możemy uważać takie postulaty za rzecz postępową i oczywistą, ale dla innych cywilizacji jest to argument przeciwko akceptacji naszej wersji praw człowieka. Chcąc nie chcąc, poprzez to, jak się zachowujemy, wywołujemy również pewne reakcje i odbiór. Musimy tu być uważni. Nawet jeżeli sami fundujemy sobie „nowe” prawa człowieka i jeżeli nasze społeczeństwa uważają, że tak jest dobrze, byłoby czymś bardzo niefortunnym próbować od razu, na siłę, przekonywać do tego innych.

Koniec naszej niewinności

Wraz ze zdobywaniem przez ideę praw człowieka coraz większej popularności i akceptacji, jej hasła coraz częściej wypisuje się na sztandarach polityki zagranicznej różnych państw. Motywy, które temu przyświecają, są różne: czasem mamy do czynienia z działaniem dość cynicznym, w dodatku podejmowanym przez kraje, które same łamią prawa człowieka na własnym podwórku. Rosja, na przykład, uzasadniała wojnę z Gruzją właśnie ochroną praw mniejszości… Czy, paradoksalnie, sukcesem praw człowieka nie jest to, że przynajmniej w warstwie deklaratywnej wszyscy się na nie powołują? A może to pułapka?

Niektórzy protestują przeciw upolitycznieniu praw człowieka. Problem w tym, że gdyby nie polityka, nie wyszlibyśmy z bloków startowych: to ona niosła prawa człowieka w świat. Kraje zachodnie dzięki pozycji, jaką osiągnęły w świecie, dysponowały instrumentami przymuszającymi innych do akceptacji i lepszego przestrzegania praw człowieka. Dopiero później następowała ich internalizacja: miejscowe elity intelektualne danego kraju były „zarażane” koncepcją praw człowieka.



W Polsce powstawały komitety helsińskie – no, ale u nas było łatwiej, bo zawsze byliśmy częścią cywilizacji zachodniej. A weźmy za przykład prawa człowieka w świecie islamu: na ich rzecz działają przede wszystkim intelektualiści islamscy, którzy kształcili się na Zachodzie. Generalnie rzecz biorąc, polityka pomaga w upowszechnianiu praw człowieka, choć oczywiście trzeba z tym uważać. Zarzut o upolitycznianie tematu podnoszą często ci, którzy tych praw po prostu nie chcą… Timothy Garthon Ash pisał kilka lat temu, że dla społeczeństw słabiej rozwiniętego Południa kiedy w przeszłości Zachód mówił „Chrystus”, myślał „bawełna”, a dziś mówiąc: „demokracja”, myśli: „ropa naftowa”. Niewątpliwie, coś w tym jest.

Wszystko jednak zmieniło się na początku obecnej dekady – w chwili, gdy zaczęła się wojna z terroryzmem.

Fakt, że z terroryzmem trzeba walczyć, nie ulega żadnej wątpliwości. Że trzeba walczyć bezwzględnie – też jest pewne. Natomiast podczas tej walki popełniono wiele błędów oraz, w celach ideologicznych, nadużyto samą koncepcję wojny z terroryzmem. Nie można, przykładowo, przedstawiać wojny w Iraku jako kampanii, której celem było obalenie tyrańskiego reżimu gwałcącego prawa człowieka, jeżeli w toku takiej wojny ginie kilkaset tysięcy ludzi, głównie cywilów. Takiej wojny nie można usprawiedliwić w żadnych kategoriach, a już na pewno nie w kategoriach praw człowieka czy upowszechniania demokracji!

Kiedy dzieje się coś takiego, tracimy mandat moralny, legitymację, na którą długo pracowaliśmy. Sposób, w jaki popieramy prawa człowieka, może delegitymizować naszą pozycję. Ostatnio zdarzyło się nam, niestety, kilkakrotnie „strzelić sobie w stopę”. W efekcie w polityce państw zachodnich dyskurs na rzecz praw człowieka wyraźnie w ostatnich latach osłabł. Po „złotej dekadzie” lat 90. mamy obecnie okres regresu i odwrotu od praw człowieka.

Czy widzi Pan możliwość zmiany tej sytuacji w związku z dojściem do władzy w Stanach Zjednoczonych Baracka Obamy? Jaka jest szansa na przyznanie się Amerykanów do ostatnich błędów popełnionych w imię walki o prawa człowieka?

Istnieje taka możliwość, choć z drugiej strony do tej pory w wypowiedziach Obamy nie dostrzegłem zbyt dużego zainteresowania prawami człowieka na świecie.

Ameryka jest krajem najbardziej zasłużonym w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w upowszechnianiu praw człowieka. Na obecnym sumieniu Ameryki ciąży jednak na przykład Guantanamo. To jest coś nie do zaakceptowania. Jeśli Obama zamknie ten obóz, Stany Zjednoczone odzyskają trochę z poprzedniej pozycji, choć nie musi to oznaczać, że znów będą się angażować pozytywnie, tak jak robili to prezydenci Carter, Reagan czy Clinton.

Nie widzę na to ochoty w amerykańskim establishmencie. Być może dlatego, że kraj jest skoncentrowany na sobie, przeżywa głęboki kryzys wewnętrzny – jest to też kryzys sumienia w związku z tym, co się stało: rewolucja neokonserwatywna i jej następstwa to był proces, którego znaczenia my w Polsce, zapatrzeni w Amerykę jak w „miasto na wzgórzu”, zupełnie nie doceniamy.

Kiedyś Richard Lee Armitage powiedział w wywiadzie dla jednej z polskich gazet, że Ameryka nieprędko stanie się siłą dobra, skoro po 11 września eksportowała głównie złość i nienawiść. Kto to mówił? Numer 2 w Pentagonie! To dowodzi, że w samym społeczeństwie amerykańskim mamy do czynienia z szeroką akceptacją dla polityki nieprzyzwoitości.



Pamiętam, jak wiosną 2002 roku pięćdziesięciu czołowych intelektualistów USA ogłosiło memoriał „What we are fighting for”. Była to odpowiedź na rosnącą krytykę wojny w Afganistanie na świecie. Oni nie rozumieli, że „słusznej wojny” nie można toczyć niesłusznymi środkami. Polemizowałem z tym memoriałem na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dopiero teraz Amerykanie zaczynają sobie zdawać sprawę, że zabrnęli za daleko.

Co jakiś czas docierają do nas informacje o nieskuteczności działań instytucji międzynarodowych w zapobieganiu łamania praw człowieka na świecie – w połowie listopada o bezczynność w obliczu ludobójstwa oskarżył ONZ rząd Kongo. Skąd wynika słabość tych instytucji i w jaki sposób należałoby zreformować ONZ, aby mogła nieść pomoc nie tylko post factum?

Organizacje międzynarodowe to są nasze instrumenty. Posługując się nimi, mamy do dyspozycji wiele możliwości – ale zwykle są one wyłącznie potencjalne. Gospodarzami ONZ jest prawie dwieście państw o odmiennych rodzajach wrażliwości i interesach. To jest targowisko, market place, na którym te wszystkie państwa próbują forsować własne interesy, idee i potrzeby – to scena nieustannych przetargów, zmagań i negocjacji.

Spójrzmy zresztą na dość homogeniczną Unię Europejską – jak długo tam dochodzi się do kompromisu! W nieprawdopodobnych bólach przyjęliśmy Traktat Konstytucyjny – jeśli chodzi o procedurę był to jednak najbardziej demokratycznie wynegocjowany traktat w historii dyplomacji. Ale i tak ostatecznie upadł. Co więc dopiero mówić o ONZ?

Choć nam, Zachodowi, zawsze się wydaje, że skoro czegoś chcemy, to chcemy dobrze, w rzeczywistości nie zawsze tak jest. Przez pewien czas po upadku żelaznej kurtyny zachowywaliśmy się, jakbyśmy ciągle śpiewali: „we are the champions”, „we are the world” – wydawało się nam, że uosabiamy intencje całej społeczności międzynarodowej, która może jest słaba, może niedomaga, ale my potrafimy ją niejako wyręczyć – chociażby w kwestii interwencji humanitarnej.

Lata 90. niektórzy nazywają wręcz „dekadą interwencji humanitarnej”…

Interwencja humanitarna była wtedy modnym tematem w życiu międzynarodowym. Doszło do kilku takich akcji, mniej lub bardziej udanych, podejmowanych w szczerych intencjach: za przykład niech posłuży amerykańska interwencja w Somalii, autoryzowana zresztą przez ONZ – Amerykanie nie mieli w Somalii żadnych interesów…

Potem jednak, ignorując Radę Bezpieczeństwa, postanowiliśmy sami interweniować w Kosowie w 1999 roku. I co z tego wyszło? W czasie spotkania ministrów obrony NATO, już kilka miesięcy po nalotach, jeden z uczestników powiedział: „nigdy więcej takiej interwencji humanitarnej” – i wszyscy się z nim zgodzili.



Może i naruszyliśmy wtedy reguły gry, ale z drugiej strony podnosi się wiele głosów, że dzięki tamtej interwencji udało się skutecznie zapobiec rozprzestrzenieniu się konfliktu serbsko-albańskiego na sąsiednie kraje bałkańskie.

Nie twierdzę, że nie należało interweniować w ogóle. Chodzi natomiast o sposób i motywację tamtej akcji. Z wojskowego punktu widzenia była to operacja źle przeprowadzona. Nie da się jej obronić. Zginęło wielu Serbów i Kosowian, a po trzech miesiącach bombardowań otrzymaliśmy dokładnie to, na co Serbowie i tak zgadzali się przed wojną. Miloszewić zaakceptował wszystkie postanowienia tzw. grupy kontaktowej z wyjątkiem dwóch ostatnich punktów. I w rezolucji 1244 Rady Bezpieczeństwa kończącej tę wojnę te dwa punkty się nie znalazły. Wojna była niepotrzebna.

Za interwencją w Kosowie nie stały wyłącznie szlachetne pobudki. Chcieliśmy po prostu ukarać Miloszewicia. Uznaliśmy, że to jest dobry moment, by odpłacić mu za lata 90. i różne nasze niepowodzenia. Chciano także przeforsować własną wizję ładu w tej części Europy. Mówię to z całą odpowiedzialnością, dlatego że przyglądałem się z bliska całemu procesowi decyzyjnemu. Jest taka maksyma: „if force is used to do justice, law will follow”. Tak jednak w tym przypadku nie było.

Kiedy zatem po wojnie w ONZ chcieliśmy doktrynę interwencji humanitarnej ubrać w szaty prawa międzynarodowego, cały świat powiedział: „mowy nie ma! – nie tak mają wyglądać interwencje humanitarne!”. Co więc uczyniono? Przedstawiciele Kanady wrócili do sprawy, zainspirowali powstanie międzynarodowej komisji, która nazwała interwencję humanitarną inaczej – zasadą „odpowiedzialności za ochronę” (responsibility to protect).

Świat nie chciał słyszeć terminu „interwencja humanitarna” i dlatego zastosowano ten arcyinteligentny wytrych językowy: w Dokumencie Końcowym ze szczytu ONZ z okazji sześćdziesięciolecia tej organizacji, w roku 2005, zapisano zasadę „odpowiedzialności za ochronę”. Problem w tym, że jak dotąd nie skorzystano z tej klauzuli, mimo że było już kilka okazji – choćby Darfur czy Kongo – w których Rada Bezpieczeństwa mogłaby się do niej odwołać i wysłać oddziały ONZ.

Czy wpływ na to ma fakt, że po 2001 roku i rozpoczęciu tak zwanej wojny z terroryzmem Stany Zjednoczone coraz częściej mówią o wojnie prewencyjnej i operacjach wyprzedzających?

Zdecydowanie tak. W Kosowie „strzeliliśmy sobie w stopę” w kwestii interwencji humanitarnej, a poprzez to, w jaki sposób prowadzimy wojny w Iraku i Afganistanie, upośledziliśmy się w kontekście zasady „odpowiedzialności za ochronę”. Wyraźnie przeceniamy zdolności siły militarnej do stabilizowania sytuacji czy budowy lepszego świata.

W przypadku obu konfliktów ignorujemy polityczny wymiar ich rozwiązywania. Sposób przeprowadzenia operacji irackiej to było fundamentalne pogwałcenie Karty Narodów Zjednoczonych. Do ONZ można mieć wiele pretensji, ale zawsze, kiedy coś nie wychodzi, szukanie winy należy zacząć od samego siebie: gdzie popełniliśmy błąd?



Trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć, że w ciągu kilku ostatnich lat Zachód stracił serce dla praw człowieka. Stało się tak za sprawą utraty znacznej części jego legitymizacji w tej dziedzinie wobec reszty świata; ale przestał się również nimi interesować, bo priorytetem stały się inne sprawy. To niepojęte, ale prawa człowieka niepostrzeżenie wyparowały z dyskursu politycznego świata zachodniego!

W kontekście praw człowieka próbowano usytuować igrzyska w Pekinie. Sam byłem temu przeciwny. Mamy pretensje do Chińczyków o Tybet. Ale gdyby rozbił Pan pojęcie demokracji na kilkanaście czynników i oddzielnie poddał je analizie, to okazałoby się, że Chińczycy cały czas robią postęp! Zdarzają się, niestety, takie sytuacje jak ostatnio w Tybecie. Ale czy podczas olimpiady w Salt Lake City w 2003 roku ktoś mówił, że nie należy jechać do Ameryki dlatego, że trwa wojna w Iraku? Nie bądźmy hipokrytami!

Milion min w magazynie

We wrześniu polska prasa cytowała ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który bronił użycia broni kasetowej przez Gruzję. Są to zasobniki zawierające mniejsze bomby, które, po uwolnieniu, rażą na dużym obszarze. Problemem jest też to, że niektóre z nich nie wybuchają, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla ludności cywilnej na długo po zakończeniu walk. Wypowiedź Sikorskiego, a także fakt, że Polska nie ratyfikowała jeszcze konwencji ottawskiej z 1997 roku o zakazie min przeciwpiechotnych i przechowuje tysiące takich min w wojskowych magazynach, bardzo zaniepokoiło obrońców praw człowieka nad Wisłą…

Po pierwsze, nie da się obronić koncepcji broni kasetowej. Ona naprawdę nie służy bezpieczeństwu. Jest par excellence niehumanitarna. W Gruzji do tej pory giną cywile, dzieci, bo ona czyha na swoje ofiary jeszcze długo po zakończeniu konfliktu. Jest tak, mimo że na Kaukazie posługiwano się urządzeniami tego rodzaju najnowszej generacji! Podobnie było po nalotach NATO na Jugosławię w 1999 roku.

Po drugie, jestem nieszczęśliwy, że Polska wypadła z grona krajów aktywnych w sprawie praw człowieka. Był taki czas w latach 90., kiedy nasza polityka zagraniczna była zainteresowana tymi sprawami, to było jeszcze pokłosie „Solidarności”, potrzeba kontynuacji, poczucie misji do wypełnienia. Byliśmy też pozytywnie odbierani – kiedy Polacy przemawiali, zabierali głos, nierzadko komentowano: „No tak, z Polski, bo tam była »Solidarność«”.

Potem staliśmy się, jak gdyby, światłem odbitym, a właściwie cieniem Ameryki. W dniu, w którym odbywała się inauguracja pierwszej sesji Rady Praw Człowieka z udziałem wielu ministrów z całego świata, polska minister spraw zagranicznych Anna Fotyga wybrała się do Waszyngtonu na spotkanie z amerykańskim ministrem – ministrem kraju, który głosował przeciwko powstaniu Rady Praw Człowieka.

To był sygnał, że jeśli chodzi o prawa człowieka, mamy już do czynienia z inną Polską.

Prawa człowieka zeszły w Polsce na drugi plan. Staniemy w obronie Tybetańczyków, ale głównie po to, żeby dołożyć Chińczykom, bo taki jest mainstream na Zachodzie. Ale już tam, gdzie trzeba zrobić coś konkretnego, a czasem nawet pójść „pod prąd”, jesteśmy nieobecni. Mam sygnały od moich kolegów z Europy, którzy w dalszym ciągu zajmują się prawami człowieka. Pytają: co się dzieje? Jeżdżą od was na konferencje ludzie, którzy nie otwierają w ogóle ust! Siedzą tylko cicho za tabliczką z napisem „Poland”.



To wszystko ma swój praktyczny wyraz w tym, o co Pan pyta: w naszym negatywnym stosunku do dwóch bardzo ważnych porozumień międzynarodowych, które zmierzają do ograniczenia czy wyeliminowania broni niehumanitarnej, broni niedyskryminacyjnej – takiej, która nie odróżnia cywilów od żołnierzy. Chodzi o konwencję ottawską o zakazie min przeciwpiechotnych i konwencję dublińską, która niedawno została przyjęta jako zwieńczenie procesu z Oslo zmierzającego do eliminacji broni kasetowej.

To, że Polska nie wykazuje najmniejszej gotowości modyfikacji swojego negatywnego stanowiska wobec tych dwóch ważnych instrumentów międzynarodowych, jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Nie ma operacyjnego uzasadnienia dla tych kategorii broni. Jeżeli z min przeciwpiechotnych zrezygnowała nawet Finlandia, która trzymała tę broń na wypadek próby ofensywy ze strony Rosji (a przy tym Finlandia nie jest członkiem NATO), to znaczy, że Finowie uznali, iż to jest już naprawdę niepotrzebne...

Jest to odzwierciedlenie słabszej wrażliwości Polski na kwestie moralne.

W to miejsce pojawił się język prymitywnej nierzadko Realpolitik oraz cynizmu w podejściu do praw człowieka. Pamiętam wypowiedź prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który widział nasz udział w wojnie w Iraku w tym, że pozycja Polski – powiedział to publicznie – zyskała na znaczeniu pośród najbardziej wpływowych grup na świecie… To nie tylko brak wrażliwości, to także brak wyobraźni: niektóre dziś popełnione błędy czy zaniechania wracają do nas i trzeba będzie za nie zapłacić. Nazywam to prymitywnym realizmem.

Fakt, że się upominamy o prawa Polaków na Białorusi, nie ma nic wspólnego z prawami człowieka – dbamy tu wyłącznie o polski interes narodowy. Tam, gdzie mowa o prawach człowieka, tam potrzeba postawy prawdziwie altruistycznej. Jeśli uda się z prawami człowieka pogodzić jakiś narodowy interes, to dobrze, ale to nie może być zasadniczym celem. Postęp w walce o prawa człowieka dokonał się dzięki polityce altruistycznej. Również Polskę powinno być na to stać. Warto być przyzwoitym także w polityce zagranicznej, bo to, długofalowo, zawsze się opłaca[2].

Czy wśród rozpoznawalnych w świecie postaci apelujących o poszanowanie dla praw człowieka są jacyś Polacy?

W latach 90. mieliśmy wielu dobrych ludzi. Zwłaszcza w ONZ i OBWE reprezentowali nas świetni specjaliści (Marek Antoni Nowicki, Marek Nowicki, Zdzisław Kędzia, Krzysztof Drzewicki, Roman Wieruszewski), nie brakowało też polityków, dla których prawa człowieka wiele znaczyły: wystarczy wspomnieć Tadeusza Mazowieckiego, Hannę Suchocką czy Bronisława Geremka.

Kiedy Krzysztof Skubiszewski obejmował urząd ministra spraw zagranicznych, stawiał na te kwestie duży nacisk. Legendą praw człowieka, walki o godność, wolność i sprawiedliwość był oczywiście Lech Wałęsa. I chyba można było wtedy mówić o „polskiej szkole praw człowieka”. Albo raczej: o grupie ludzi przekonanych, że prawa człowieka są ważne.

Dziś trudno wskazać polityka, który byłby zaangażowany w walkę o prawa człowieka. Bardziej interesuje nas bezpieczeństwo energetyczne lub system antyrakietowy. Nie ma, niestety, w Polsce osób, które z namysłem potrafiłyby upominać się o prawa człowieka lub choćby o samą przyzwoitość w polityce zagranicznej.

*****

ROMAN KUŹNIAR, prof. dr hab., wykładowca w Instytucie Stosunków Międzynarodowych UW
 




[2] Por. świetną pracę A. Bińczyk-Missali, Prawa człowieka w polskiej polityce zagranicznej po 1989 roku, Warszawa 2005.