Moc truchleje

Jerzy Surdykowski

publikacja 20.12.2008 21:03

W centrum tego świata – który choć na parę godzin objawia się nam w wigilię Bożego Narodzenia – jest kobieta. Żona, matka, babcia, siostra, narzeczona. Ona przynosi łagodność i nawet jeśli nie pojednanie, to przynajmniej jego złudę. Znak, 12/2008

Moc truchleje



Kiedy zbliża się Boże Narodzenie, wypada pisać zbożnie, podniośle, a przynajmniej koncyliacyjnie. Trudno o słodszy w swej poczciwości obrazek niż rodzina zgromadzona przy wigilijnym stole: sianko pod obrusem, pełna świecidełek choinka, opłatkowe życzenia, prezenty mające cieszyć bezinteresownością daru, a nie starannie zatartą ceną ze sklepu, tradycyjne potrawy, od wieków te same i od wieków tak samo wzruszające kolędy, wolne nakrycie pozostawione dla niespodziewanego gościa, nawet zwierzęta jakoby odzywające się w tę noc ludzkim głosem. Jakże z takiej okazji powracać do tego, co jątrzy, niepokoi albo nawet boli? Jak mówić o tym, co dzieli, kiedy jest to wieczór pojednania i dobrych życzeń?

A już na pewno nie wypada przy takiej okazji wspominać o przebrzydłej polityce. Zacna słodycz i zbożne ciepło. Jednakże już w samych dostojnych symbolach wigilijnych skryty jest ból, podszyte są one egzystencjalną trwogą, o której myśleć i której dostrzegać nie chcemy, a w świąteczny wieczór na pewno nie powinniśmy. Wcale nie dlatego, że świeżo wycięta i pięknie zielona choinka oznacza zniszczenie lasów i gwałt na świętej dzisiaj ekologii, przez co rozpowszechniają się obrzydliwe plastikowe imitacje.

Jest to jedna z tych nowomodnych bajęd, w które wypada wierzyć osobom mającym się za postępowe i proekologiczne; tymczasem gdyby z iglastych młodników nie wycinano zbędnych świerczków i jodełek, nigdy nie przekształciłyby się w prawdziwy las, bo drzewa stłamsiłaby ciasnota. Więcej napaskudzimy na świecie, rozkręcając produkcję plastików, a więc przynajmniej z powodu choinkowej tradycji możemy mieć czyste sumienie.

Ale to tylko początek: gdyby na przykład w trakcie wigilijnej wieczerzy rozległo się pukanie do drzwi i miejsce zwyczajowo pozostawione dla niespodziewanego gościa usiłował zająć ktoś obcy, niepewny, nieznajomy, odrażający? Cygan, czarnoskóry przybłęda, bezdomny, chory albo – strach pomyśleć – tirówka? Czy znieślibyśmy tę wyzywającą i w najwyższy sposób niestosowną obecność? Czy nie zostałyby przekroczone granice naszej tolerancji i miłosierdzia, choć je nakazał Ten, którego narodziny w tak miłej atmosferze usiłujemy we własnym gronie uczcić?

Albo gdyby rzeczywiście zwierzęta przemówiły choć na moment ludzkim głosem, ileż złych rzeczy o nas musiałyby powiedzieć, bo przecież kłamstwo i przemyślna obłuda z samej istoty są obce ich zwierzęcej naturze. Rozczula nas Dziecię tej nocy narodzone, jeszcze słodkie i bezbronne, jeszcze nieświadome losu i przeznaczenia; trudno znaleźć milsze i bardziej oczywiste uosobienie świątecznego ciepła.

Ale przecież jest ono Bogiem i już od chwili narodzin opowiada nam straszną i wzniosłą jednocześnie prawdę o pełnym cierpienia ludzkim losie rozpiętym między płaczem narodzin w ubogim żłobie a krzykiem męki i zwątpienia na krzyżu: „czemuś mnie opuścił?”. Bo to nie jest tylko wzniosła opowieść o Zbawicielu, to jest opowieść, którą Zbawiciel od chwili narodzin kieruje do nas i mówi o nas. Choć pewnie ponad nasze ludzkie siły, dlatego tak chętnie uciekamy w poczciwość świątecznego lukru.

Pójdziemy tym tropem. Dlatego nie będzie tu zbożnie, dostojnie i pojednawczo, lecz może w ostatecznym rachunku krzepiąco, choć niestosownie. Dlatego będzie tu nawet o polityce, i to w jej najbardziej odrażającej wersji.



Choinka w tropikach

Ileż w swym dość już długim życiu doświadczyłem mniej lub bardziej egzotycznych Wigilii poza krajem i krajowym tradycyjnym ciepełkiem. Pierwsza była – jeszcze w gierkowskich latach 70. – w Kua la Lumpur, stolicy Malezji, wtedy mieście dość płaskim, choć już nowoczesnym, doświadczającym pierwszych symptomów cudu gospodarczego południowoazjatyckich „tygrysów”. Kraj islamski, ale zgodnie z dobroduszną i trochę leniwą tradycją tego tropikalnego regionu tolerancyjny, pozwalający wszystkim – bez czepliwej zasadniczości – kultywować, jakie chcą tradycje lub wierzenia.

Ma na to wpływ liczna chińska mniejszość konfucjańska bądź buddyjska, obrotniejsza od nieruchawych Malajów zarówno w ciężkiej pracy, jak handlu i biznesie. Najbardziej szokująca dla Polaka w tym wielokulturowym azjatyckim tyglu była kompletna obojętność na bożonarodzeniową tradycję.

Sprowadzane gdzieś z północy choinki widoczne tylko w paru hotelach przyjmujących gości z dalekiego świata albo w prywatnych domach niezbyt licznych Europejczyków. Miejscowi nic nie mieli przeciw świętu białych ludzi; zagadnięci uśmiechali się – swoim zwyczajem – szeroko, ale nie pojmowali naszej tradycji ani też zbytnio ich ona nie interesowała.

Z osobliwości miasta zapamiętałem monumentalny pomnik zwycięstwa nad komunizmem wystawiony przez miejscowych władców dla upamiętnienia pokonania przez siły rządowe pustoszącej kraj na przełomie lat 40. i 50. lewackiej partyzantki, wspieranej na odległość przez Chiny, a na miejscu przez chińską biedotę. Zabłąkany przybysz z PRL-u, fotografowałem tę ogromną instalację jak zakazany owoc, wykazując przy tym kompletną ignorancję wobec powikłanych dziejów i tradycji miejscowych – zupełnie jak tamtejsi ludzie wobec naszych.

Zupełnie inaczej było z górą ćwierć wieku później w niedalekiej i równie egzotycznej Tajlandii. Przede wszystkim Bangkok – który zapamiętałem z mojej pierwszej podróży jako miasto parterowe, marne i zakurzone – stał się metropolią pełną światowego blichtru i strzelistych wieżowców. Tutaj już na długo przed świętami świecą się i zielenią przybrane pięknie choinki, w domach towarowych rozpoczyna się – zupełnie jak u nas, a wcześniej w USA – festiwal wyprzedaży, promocji i fikcyjnie obniżanych cen.

Choinki stawiają sobie w domach także buddyści, co im zupełnie nie przeszkadza w zapalaniu kadzidełek w świątyni i składaniu ofiar z owoców lub ryżu przed posążkami opiekuńczych duszków albo i samego pogodnie uśmiechniętego Oświeconego. Ten trochę tajemniczy uśmiech znamionuje nie tylko ducha buddyzmu, ale i stosunek do wszelkich innych religii lub tradycji.

– Ja też jestem chrześcijanką! – pochwaliła się parę dni przed świętami moja
miejscowa sekretarka zatrudniona w polskiej ambasadzie, pewnie dlatego, że zachodnia religia staje się modna w snobistycznych kręgach tutejszych jako wyraz
przynależności do kosmopolitycznej kultury.
– Ale jakiego wyznania? – spytałem niestosownie. – Katoliczką, protestantką?
– Nie wiem… – odparła stropiona Kum.



W tym krótkim dialogu mieści się cała prawda o uśmiechniętej Azji Południowo-Wschodniej w czasach globalizacji. I chyba – wbrew pozorom – jest to prawda krzepiąca. Bożonarodzeniowa i noworoczna tradycja rozpowszechniła się zwłaszcza wśród miejscowych Chińczyków, którym spodobały się prezenty pod choinką; więc choć hucznie obchodzony chiński Nowy Rok przypada kilka tygodni później (tajski Nowy Rok dopiero w kwietniu) obdarowują już wcześniej rodziców i starszych.

Pomyślałby kto, że katolickie Filipiny obchodzą Boże Narodzenie tak samo jak my. Nieprawda. Choinek tu prawie nie ma, zresztą za drogie byłoby ich sprowadzanie na ten archipelag, w Tajlandii przecież rosną w obfitości w górach na północy. Za to już na kilkanaście dni przed świętami wszystkie wyspy roją się od świateł papierowych lampionów: chińska umiejętność ich konstruowania zlała się z miejscową wersją katolicyzmu znacznie bardziej emocjonalną niż to, do czego przywykliśmy.

Jakież to wspaniałe światła, klejone pracowicie przez kobiety i dzieciaki albo kupowane w lokalnym sklepiku: pełne kolorów, wielopiętrowe, ogoniaste, ni to lampy, ni smoki, ni latawce. Pełna slumsów, dramatyczna w swych kontrastach, choć też strzelająca w niebo wieżowcami Manila przybiera w te noce inny, bajkowy i bardziej zachęcający kształt.

W Nowym Jorku największym problemem jest karp. Po prostu taka ryba, choć żyje tu i ówdzie w jeziorach lub nieczynnych kanałach, nie jest uważana za jadalną. Handlują nią tylko rosyjscy Żydzi w tej fascynującej „małej Odessie”, jaką jest dzielnica Brighton Beach w południowym Brooklynie. Nie inaczej z grzybami; wszystko prócz pieczarek uznano za trujące i obrzydliwe. Ale najważniejszy jest festiwal zakupów i tylko on jest traktowany naprawdę poważnie, bo stanowi najlepszą w roku okazję do pozbycia się zapasów i zapełnienia kasy.

Zaczyna się już w końcu listopada przed Dniem Dziękczynienia: to właśnie wtedy – a nie w Wigilię – amerykańskie rodziny na pamiątkę pierwszych osadników powinny zgromadzić się przy wspólnym stole i skonsumować pieczonego indyka, dziękując Bogu za mijający rok. Potem handlowy festiwal trwa przez żydowską Chanukę, którą zresztą przeciętny, wielkomiejski Amerykanin coraz mniej odróżnia od jakiegoś tam Christmas. W wielu domach chanukowy świecznik harmonijnie sąsiaduje w oknie z oświetloną choinką.

Święta mijają zresztą prawie niezauważone, nie ma tradycji postnej wigilii, wsuwa się befsztyk, w ostateczności łososia z grilla. Nasz drugi dzień świąt to – tak jak w większości krajów – zwykły dzień roboczy. Zaraz po Nowym Roku choinki lądują na ulicy, gdzie zajmują się nimi śmieciarze, w dużym procencie zresztą Polacy. Festiwal skończony, powraca normalne życie.

Świat woła o sens

Co skłania ludzi różnych krajów, ras, kultur, wierzeń i tradycji do szukania wspólnoty? Dlaczego tak chętnie przejmują cudzą tradycję gromadzenia się wśród bliskich, obdarowywania ich drobnym prezentem i dobrym słowem, wypełniają ją swoją treścią, wprowadzają do niej swoje duszki, bożków i zwyczaje?

Według nieprzejednanych, acz – moim zdaniem – powierzchownych krytyków, globalizacja jest eksplozją ponadnarodowej chciwości, sprowadza się do tuczenia bogatych, pauperyzacji biednych. Może tak też bywa, ale dzień Bożego Narodzenia w świecie tak różnych, ale w ostatecznym rachunku bliskich sobie ludzi pokazuje, że jest jeszcze coś więcej; nawet tam, gdzie nie wiedzą, jaki Bóg tego dnia się rodzi i po co.



Owszem, są okoliczności i miejsca, gdzie ludzie gromadzą się nie po to, aby być razem, dzielić się opłatkiem i życzliwością, spożyć wspólną wieczerzę. Owszem, nieraz gromadzą się, by wyciągać swoje plemienne totemy i potrząsać nimi przeciwko inaczej odzianym, inaczej wierzącym, inaczej ubierającym w słowa swoje – takie same u wszystkich narodów – nadzieje. W tych miejscach i z okazji takich zgromadzeń nie zostawia się wolnego krzesła i nakrycia dla niespodziewanego gościa, raczej szykuje się dlań kajdany albo i pałkę.

W takich miejscach nie wierzy się, by zwierzęta mówiły choć raz w roku ludzkim głosem; tam się je szlachtuje na ofiarę wiecznie głodnym wampirom zniszczenia. To nie nowina, że jesteśmy słabi i nieraz podli, ale choć raz w roku chcemy być lepsi. To jest zwycięstwo Boga, obojętnie, jak Go nazywamy i jakie narodziny są przedmiotem naszej wiary. To dowód naszej nieuniknionej i wiecznie odradzającej się tęsknoty za światem lepszym, sensowniejszym i przyjaznym. To wielkie – jak świat długi i szeroki – wołanie o sens.

W centrum tego świata – który choć na parę godzin objawia się nam w wigilię Bożego Narodzenia – jest kobieta. Żona, matka, babcia, siostra, narzeczona.

Ona przynosi łagodność i nawet jeśli nie pojednanie, to przynajmniej jego złudę. W centrum świata wojowników jest zdobywczy mężczyzna, obojętnie, czy uzbrojony w maczugę, karabin czy bankowy komputer. Dlatego instynktownie lgniemy do świata łagodności i pojednania, nawet wtedy gdy aroganckim słowem i takimż czynem deklarujemy przynależność do świata rywalizacji i przemocy.

Od legowiska meneli przez chłopską chatę po salony starej szlachty i szemranych nowobogackich. Wszędzie tam zstępuje nie tylko Duch Boży, ale i sens. Nie tylko u nas, gdzie ten wieczór i następujące po nim dni obrosły zwyczajem i tradycją, gdzie Bóg dla naszego przypomnienia co roku się rodzi, aby co roku zostać umęczony i umrzeć. Także w światach innych tradycji i innych kultur jest święta wrażliwość na to ciche wołanie.

Krew, smar historii?

Toczy się w dzisiejszej Polsce spór o jej korzenie i mit założycielski. Jest to spór fundamentalny nie tylko dlatego, że dotyczy podwalin, na których została usadowiona wolna Polska bez mała dwadzieścia lat temu, a zbliżająca się okrągła rocznica historycznych zmian z 1989 roku zachęca do rewizji mitów, dogmatów i utrwalonych prawd, które być może są tylko fałszywymi fetyszami. Także dlatego, że wyraża polityczne namiętności już od wielu lat obecne w naszym życiu i dlatego będzie się zaostrzał.

Jeśli mitem założycielskim Polski niepodległej jest Powstanie Warszawskie z jego wzniosłym bohaterstwem, ale i bezprzykładną masakrą osamotnionych obrońców stolicy, a jednocześnie jeśli Polska powstała po 1989 roku jest ufundowana na kłamstwie maskującym niegodną zmowę elit, esbecką manipulację i złodziejskie uwłaszczenie nomenklatury na narodowym majątku, to po pierwsze – dwadzieścia lat temu trzeba było walczyć, a nie rozmawiać, a po drugie – wszystko, co zrobiono przez ten czas, jest kalekie i dopiero odmieniona „IV Rzeczpospolita” mogłaby być godna niepodległości. Być może.

Tym bardziej że „III Rzeczpospolita” zaowocowała nie tylko silną złotówką, przyjęciem nas do NATO i Unii, ale także aferą Rywina, wyniesieniem generałów narzucających stan wojenny do roli „ludzi honoru” i mężów stanu. A co gorsza, coraz to się okazuje, że jej pomnikowe postaci miewały podejrzane kontakty z bezpieką. Więc może rzeczywiście wszystko jest do chrzanu i trzeba rozwalić fundamenty, a nie poprawiać dalej to chybotliwe i spartaczone gmaszysko?



Wsłuchajmy się jednak w ten sens, który zstępuje ku nam w dniach, kiedy ludzie zapalają światła na choinkach i gromadzą się przy wigilijnych stołach. To nie porażająco piękna w swym niszczycielskim bezmiarze masakra jak u Jarosława M. Rymkiewicza, to nie pompatyczna pyszałkowatość „genetycznego patriotyzmu” i dobrego urodzenia jak w Eseju o duszy polskiej Ryszarda Legutki, to wzywa nas kraina łagodności, w której nie chodzi o to, aby kogokolwiek pokonać i poniżyć, ale by usiąść razem, cieszyć się sobą i porozmawiać o tym, co łączy, albo, jak powiadał pewien niemodny dziś polityk: „jak Polak z Polakiem”.

W tej krainie rządzą nie wojownicy, ale kobiety z Matką Boską na czele; tu się nie wchodzi z bojowymi totemami, nawet jeśli ma to być bój na przeplucie. W tej krainie nie ma lepszych, tych, co dorastali na właściwych podwórkach i wynieśli z domu właściwe wartości – wszyscy są jednakowo godni tego samego ciepła i wspólnej akceptacji: menel, kmiotek, ocalały z historycznych nieszczęść arystokrata i szemrany nowobogacki, nawet tirówka.

W tej krainie jest miejsce nawet dla sędziwego generała Jaruzelskiego, choć nie znosi to mojej dlań odrazy jako polityka marnego, tchórzliwego, który nie sprostał największemu wyzwaniu swego życia, chociaż w ostatnim akcie historycznego dramatu potrafił zachować się przyzwoicie. Nie jest to bynajmniej bożonarodzeniowa złuda, która rozwieje się wraz z wyrzuceniem za okno odartej ze świecidełek choinki. To jest wybór, nie tylko moralny, ale i polityczny.

Przecież bez mała dwadzieścia lat temu zamiast krwawego spektaklu wybraliśmy spotkanie. Prawda, że bywamy podli, ale kierowani tym właśnie sensem w większości jakoś się dźwigamy, staramy się być lepsi, czasem nawet wznosimy się bardzo wysoko. Najlepszym przykładem jest Lech Wałęsa, niegdyś zahukany robol z zapadłej wsi wrzucony we wrzący tygiel stoczni, którego sprytni esbecy omotali, by przez chwilę był „Bolkiem”, który jednak urósł, zrzucił więzy, poprowadził naród do obalenia opresyjnego ustroju.

Dlatego mitem założycielskim wolnej Polski powinna na zawsze pozostać Solidarność, ale ta dawna, która poważnie traktowała słowa świętego Pawła: „jeden drugiemu ciężary noście”, a nie ta dzisiejsza, która rozpycha się o przywileje dla silniejszych i głośniej krzyczących, o apanaże dla związkowych macherów. Ale zaraz obok niej doszczętnie już zapomniany Październik 1956, pierwszy z politycznych kryzysów PRL-u, kiedy nie sięgnęliśmy – wzorem dawnych powstańców – po broń, wykazaliśmy umiarkowanie i zdolność osiągania tego, co w danych warunkach możliwe. Wobec takiej siły moc truchleje, jak powiada najpiękniejsza z kolęd. I jeszcze nieraz struchleje na pewno.

To prawda, że kompromis – z samej swej istoty zgniły i nieraz frustrujący – jest ceną za ewolucję. Tak jak ceną za rewolucję jest krew. Krew bywa smarem historii, nieraz przyśpiesza jej bieg znacznie radykalniej niż rokowania. Ale należy do innego świata niż Ten, który zstępuje do nas w blasku choinki. Przecież mogliśmy pójść inną drogą i wybrać inny mit założycielski, tak jak dawna Jugosławia; jakże piękną, straszną i wiekopomną mielibyśmy wtedy masakrę! Powstańców wypada czcić, palić znicze na ich grobach, ale nie wypada ich naśladować.

*****

JERZY SURDYKOWSKI, pisarz, publicysta, obieżyświat. Wydał m.in. powieść S.O.S i tom esejów filozoficznych Wołanie o sens.