Biedni sąsiedzi patrzą na getto

Konrad Oprzędek

publikacja 06.01.2009 22:07

W tym miejscu zdążyło już wyrosnąć nowe pokolenie. Wśród dzieci panuje ta sama reguła, co w świecie dorosłych: silni biją, a słabi są bici. Muszą się przystosowywać do warunków życia w slumsach. Ich słabość jest potępiana nawet przez ich słabych rodziców. Znak, 1/2009

Biedni sąsiedzi patrzą na getto



Mieszkania socjalne w Jaworniku jedni ironicznie nazywają Manhattanem, inni – slumsami, większość – po prostu piekłem.

Jawornik to wieś położona trzydzieści kilometrów na południe od Krakowa.

Tutaj, na terenie wielkości boiska sportowego, ogrodzonym pordzewiałą siatką, w gęstwinie drzew i krzaków skryte są cztery powojskowe baraki. Do tego getta, wypchniętego na ubocze gminy Myślenice, trafili ci, którzy nie chcieli lub nie umieli przestrzegać norm życia społecznego.

Żyją tu obok siebie: ofiary przemocy domowej i ci, których po kielichu świerzbi ręka; gorliwie wierzący i rozpustnicy; ludzie o wysokim poczuciu godności i najbardziej ordynarni prostacy; czytelnicy Dostojewskiego i Hugo oraz półanalfabeci. Reguły dyktują silniejsi, którzy w dzień albo odsypiają po nocnej libacji, albo rozchodzą się po okolicy, by zdobyć trochę grosza na wino. Wówczas słabi (a przynajmniej: ci z nich, którzy nie pracują) wychodzą przed baraki i nieśmiało przysiadają na ławeczkach.

Wieczorem zamykają się w mieszkaniach, włączają telewizory, czytają gazety lub rozwiązują krzyżówki, ale nie jest to czas spokoju – muszą być czujni i pamiętać, by stale mieć pod ręką telefon. Policja przyjeżdża tu nawet trzy razy w tygodniu.

Choć problem Jawornika nabrzmiewa w gminie od kilkunastu lat, dla mieszkańców okolicznych miejscowości właściwie nie istnieje. Opowiadać o nim to jakby po raz kolejny przypominać o wielu podobnych miejscach w Polsce, które stały się składowiskami „odpadów” z kolejnych lokalnych społeczności. Jaworniki albo są wypierane ze zbiorowej świadomości, albo po prostu nie budzą zainteresowania.

Ich obrazy ogląda się tylko z dystansu – gdy pokazują je reportażyści bądź filmowcy i gdy ten, kto je ogląda, nie musi czuć się oskarżony.

Kogo bieda dotyka, traci głos. Kto zaś ze swego głosu może i chce zrobić użytek, coraz częściej staje bezradny wobec problemu medialności ubóstwa. Im liczniejsze są opowieści o biedzie, tym mniej przekonują. Ciekawią dopóty, dopóki zaskakują; gdy zaś się powtarzają – już tylko nużą. Tymczasem przykład Jawornika pokazuje, że getta tworzą się także (a może: zwłaszcza) na poziomie języka. Dopóki znużenie nie pozwala ich zauważyć, dopóty nie można ich otworzyć.

Tak mi się życie poukładało

Pani Lucyna, rocznik 1932, wyjmuje z folii swoją pamiątkę – kawał pordzewiałej blachy, którą przed kilkoma laty oberwał od sąsiada jej mąż. „Tak się zamachnął, że mój ani nie zdążył się odwrócić. Patrz pan, takie są tu ludzie”.

Ta starsza kobieta przebywa w baraku już jedenaście lat. Ostatnio już tylko z córką – mąż niedawno zmarł. Wcześniej mieszkała w Myślenicach i pracowała w pobliskim zakładzie dla głuchoniemych. Po śmierci pierwszego męża okazało się, że dom, w którym żyła trzydzieści lat, został sprzedany przez wnuki po szwagierce.

Choć nie był jej własnością, sąd orzekł, że ma prawo w nim zostać. Nie została. Ksiądz namówił ją na coś innego: znalazł chałupę pod myślenicką cegielnią, w której miała odtąd mieszkać i być tłumaczem języka migowego. Wkrótce budynek okazał się zadłużony i trzeba było iść precz. Burmistrz przyznał pani Lucynie miejsce w Jaworniku. Tu do dziś trzyma w szufladzie klucz od pierwszego domu.



Na ścianach pokoju wiszą obrazy przedstawiające Chrystusa i księdza Popiełuszkę. Jednak do kościoła w niedzielę pani Lucyna nie chodzi. Kiedy podciąga obrus i pokazuje pod stołem nogę, staje się jasne dlaczego. Noga jest zdeformowana, pokryta jakąś naroślą. – To od spraw kobiecych – wyjaśnia. – Za młodu doktór mi powiedział, żebym urodziła dziecko, to krew się oczyści.

Widać się nie oczyściła, skoro pani Lucyna już od kilkunastu lat nie wychodzi o własnych siłach ze slumsów.

– W nocy spać nie mogę, bo myślę o tych pijokach, żeby ognia nie zaprószyli. O Jezusie Maryjo! Drą się, śpiwają, a tu człowiek po dziesiątej ściszo telewizor, żeby nikomu nie przeszkadzać. Jo nie wiem, czy doczekom jakiego jutra. Chyba na cmentarzu.

Takich ludzi, którzy trafili tutaj z zupełnie niezawinionych przez siebie powodów, jest sporo. Jedni z dnia na dzień stracili pracę, po czym nie zdołali znaleźć nowego źródła utrzymania. Drugim wystarczyło, że po śmierci jednego z bliskich usłyszeli od prawowitych spadkobierców: „nic już tu do ciebie nie należy”.

W tym miejscu są także matki z dziećmi, które uciekły przed przemocą domową, pogorzelcy, a nawet ofiary oszustów.

Gdy pierwszy raz wchodzili do baraków, przeżywali rozpacz. Pocieszali się, że wystarczy rok, najwyżej dwa, a zdołają stanąć na nogi. Dziś, po kilkunastu latach, są wciąż bezradni wobec faktu, że życie tak akurat im się poukładało. Byli jak inni, bo mieli dom. Teraz – dla swojej dawnej wspólnoty, w której oczach wciąż przeglądają się jak w lustrze – są na marginesie.

W Jaworniku wylądowali także ci, którzy przepili wszystko, co posiadali, albo którzy liczyli, że urzędnicy darują im opłaty za prąd, wodę i gaz. Akurat ci zazwyczaj dobrze sobie tutaj radzą: pięścią ustalają reguły, a przemoc sprawia, że wciąż są u siebie. Niektórzy deklarują wprost: „nie chcemy się stąd ruszać – chcemy pieniędzy”.

Jednych od drugich odróżnić nietrudno, ale dla sąsiadów jawornickiego getta wszyscy są jednakowi.

Szczury i mikrofalówka

Gąsiorkowa, kobieta po czterdziestce, gdy tylko się dowiaduje, że przyjechał ktoś z prasy, wychodzi przed barak, by wykrzyczeć swoją krzywdę. Prowadzi do wspólnej dla wszystkich mieszkańców budynku ubikacji.

Pokazuje ściany porośnięte grzybem, umywalki, które ciągle są zapychane albo resztkami z kuchni, albo fekaliami. Krzyczy, że kratki podłogowe, kurki i krany są kradzione i wywożone na złom. Wylewający się na korytarz smród każe wąchać, żeby zapamiętać. Jest zawiedziona, gdyż szczury, które zwykle wędrują po całym bloku, akurat teraz gdzieś się przyczaiły.

Po wejściu do mieszkania od razu kładzie na stole gruby plik dokumentów. Są to prośby o umorzenie bieżących płatności lub narosłego przez lata długu, kierowane do zarządcy mieszkań socjalnych, czyli Urzędu Miasta i Gminy Myślenice, oraz do burmistrza.

Podobne dokumenty przedstawia wielu tutejszych, bo też zdecydowana większość nie płaci czynszu. Ponoszenie kosztów za takie warunki życia jest dla nich oznaką frajerstwa, na które w tym miejscu pozwalają sobie prawie wyłącznie ludzie starsi. Oni nie godzą się z opinią, że skoro nie obowiązują tu reguły ze świata zewnętrznego, można odstąpić od wypełniania wyniesionego jeszcze z domu nakazu uczciwości. Są uczciwi, więc słabi.





 



Gąsiorkowa pokazuje wezwanie do zapłaty ponad 30 tysięcy złotych zadłużenia. „Policz se pan, 5 lat razy 420 złotych co miesiąc, dodać to wszystko, co oni dodają, i tyle wyjdzie”. Ma czworo dzieci i jest jednym z tych mieszkańców baraków, którzy stale korzystają ze wsparcia Ośrodka Pomocy Społecznej, PCK lub Kościoła.

Jeśli tego mało, to pozostają „chwilówki” (pożyczki od ręki). Jednak w swoim mieszkaniu Gąsiorkowa posiada dwa telewizory, wieżę, mikrofalówkę, drukarkę, wielką lodówkę oraz nowe meble.
Jej sąsiedzi pamiętają, że niedawno przyjechał samochód i panowie w żółtych koszulkach wynieśli z niego komplet garnków Zeptera. Opowiadają o tym szeptem, bo mąż Gąsiorkowej potrafi porządnie przyłożyć.

Gąsiorkowa nie pójdzie do pracy, bo nie chce zostawić córek samych w tym piekle. Gdy ją zapytać o wyposażenie mieszkania, krzyczy, że musiała zapewnić godne warunki dzieciom.

Do kogo ma żal? Jak wszyscy, do burmistrza.

Czego by chciała? Żeby przyjechała pani Jaworowicz z kamerą, tylko ona może pomóc.

Opowieść, która izoluje

W slumsach ludzie skarżą się, że na hasło „jestem z baraków”, zatrzaskują się drzwi pracodawców z okolicy. Z kolei mieszkańcy wsi twierdzą, że nieraz oferowali im pracę, po czym albo słyszeli śmiech, albo dziwili się, że nagle coś im zginęło. We wsi narasta zniecierpliwienie obecnością „tamtych”.

– Oni psują nam opinię. Siedzą pijani przy sklepie i wyzywają nas. Ja to najchętniej cały ten przybytek wysadziłabym w powietrze – mówi kobieta, która grilluje z rodziną pod domem.

Niełatwo to zaakceptować, ale też trudno się temu dziwić. Wystarczy w sobotni wieczór spędzić w slumsach godzinę, by zaznać poczucia zagrożenia, które sprzyja powstawaniu reakcji obronnej. Z drugiej strony, niepodobna nie zadać pytania, czy taka obrona w dłuższej perspektywie nie okaże się zbyt łatwa, a jej konsekwencje – niepokojące.

Opowieść o zdegenerowanych snuje się także po Myślenicach. Mieszkańcy miasta często przyznają, że owszem, niektórzy „tamci” są uczciwi i biedni, ale zaraz dodają, iż każdy jest kowalem własnego losu.

To właśnie za sprawą takiego przekonania problem getta w Jaworniku przez wiele lat pozostawał uśmierzony. Poważne jego rozpatrzenie wymagałoby zmierzenia się ze skrywanym w sobie lękiem przed oskarżeniem o obojętność i przed utratą „dobrego imienia”. Tymczasem część urzędników (w tym burmistrz) wciąż ubolewa, że można tam zainwestować każdą kwotę pieniędzy (pochodzących z podatków uczciwie zarabiających mieszkańców gminy), a i tak jest, jak jest.

Doktor Barbara Worek z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego:

– Jestem przeciwna temu, by wspierać tylko finansowo ludzi wykluczonych. W takich wypadkach najpierw potrzebna jest całościowa strategia, a następnie zaangażowanie różnych instytucji w jej realizację. Chodzi o to, by próbować tych ludzi aktywizować, na nowo integrować ze społecznościami, a nie pogłębiać ich izolację.

Jeśli polityka społeczna ma polegać na pozostawieniu tych ludzi samym sobie, to jej skutki mogą kiedyś okazać się groźne. Ogromne znaczenie mają tutaj lokalni decydenci, bo to od nich zależy, czy procesy wykluczenia społecznego, a także „gettoizacji”, będą się pogłębiały.



W Myślenicach powoli tworzy się nowoczesna infrastruktura społeczna (instytucje udzielające wsparcia, jednostki gromadzące wiedzę o narzędziach pomocy). Mieszkańcy baraków mają jednak nikłą świadomość, że mogą korzystać z pomocy innej niż finansowa. Zatem to, czy wspomniana infrastruktura posłuży w rozwiązaniu także problemu getta, czy zostanie wykorzystana tylko na rzecz słabszych członków wspólnot, w dużej mierze będzie zależało od urzędników i od tego, czy zdołają się zdystansować wobec szkodliwej opowieści.

Dziewczynka z malinami

Mieszkańcy baraków opowiadają o drastycznych przypadkach maltretowania zwierząt. Kiedyś dzieci psu zawiązały worek na głowie i wypuściły na drogę, by go samochód potrącił. Innym razem rozcięły kotu mordkę żyletką, po czym pomalowały go farbą. Wokół przywiązanego do budy psa nazbierano wiaderko kamieni.

W tym miejscu zdążyło już wyrosnąć nowe pokolenie. Wśród dzieci panuje ta sama reguła, co w świecie dorosłych: silni biją, a słabi są bici. Muszą się przystosowywać do warunków życia w slumsach. Ich słabość jest potępiana nawet przez ich słabych rodziców. – Ona zawsze taka nieporadna była – tak mówi na przykład pani Halina o swojej siedemnastoletniej córce i, zrezygnowana, macha ręką.

Magda terminuje u cukiernika, chciałaby się stąd wyrwać, bo zupełnie sobie w Jaworniku nie radzi. Nie umie zbudować swojej pozycji – jest piękna, ale wstydliwa; nie pije z rodzicami (jak inni) ani z rówieśnikami. Nie ma tutaj znajomych.

Kilka miesięcy temu córka sąsiadki złamała Magdzie nos – to córka tej samej sąsiadki, która kiedyś siekierą wyrąbała dziurę w drzwiach pani Haliny, a innym razem przyczaiła się na nią za futryną drzwi, po czym zaczęła ją dusić.

– Ja już nie wiem. Cztery lata tu mieszkamy i ciągle tylko policja, sądy. Tak się nie da żyć. Sąsiad grozi, że mnie załatwi. Jakże on może mnie jeszcze bardziej załatwić? – mówi matka Magdy.

Sąsiedzi pani Haliny nie otwierają drzwi. Na ławce przed barakiem siedzi szesnastoletnia dziewczynka z kubkiem malin utopionych w mleku. To ta, która pobiła Magdę. Dlaczego? – Obgadywała mnie, to spuściłam jej wp… – odpowiada spokojnie, sięgając łyżeczką po kolejną malinę.

W barakach nie lubią tych, którzy stale dzwonią po policję. Słabi znają zasady i część z nich woli jakoś przetrwać nocną libację, woli w ciszy przemknąć obok wyzywającego sąsiada, niż się narażać.

Pani Maria, lat 59, próbuje się bronić, toteż gdy powiesi pranie, znajdzie je zlane fusami. Ale to akurat jak na slumsy są niewinne złośliwości. Kiedyś dostała sztachetą, innym razem drzwi jej porąbano siekierą. Ciągle nie umie się przystosować.

Chciałaby się stąd jeszcze kiedyś wyrwać, ale ma świadomość, że wpadła w pułapkę. Jak inni przestała płacić czynsz, a dopóki komornik zabiera jej część renty, ona niczym nie różni się od pozostałych i niczego nowego nie dostanie.

Czy będzie lepiej? Pani Maria ma prawo wątpić. Urzędnicy twierdzą, że tak.
Wkrótce rozpoczną się pierwsze od dłuższego czasu poważniejsze remonty, na które przeznaczono 35 tysięcy złotych. Planowana jest budowa nowego baraku, może nawet uda się zacząć burzenie starych i stawianie nowych budynków – już bez szczurów i grzyba.

*****

KONRAD OPRZĘDEK, absolwent komparatystyki UJ.