Stulecie z Helmutem Schmidtem

Arkadiusz Stempin

publikacja 16.04.2009 21:02

Uważany za jedyną wyrocznię moralną i głównego komentatora życia politycznego nad Renem były kanclerz Helmut Schmidt skończył właśnie 90 lat. Jego biografia, jak żadna inna, pokazuje w kontekście globalnym historię Niemiec ostatniego stulecia. Znak, 3/2009

Stulecie z Helmutem Schmidtem



Republika Federalna wystawia jubilatowi pomnik uznania, choć ten łaja współczesnych polityków i „deprawuje” naród chroniczną konsumpcją papierosów w telewizji.

Piąty września 1977 – słoneczny, leniwy dzień, zwiastun nadchodzącego babiego lata. Życie w RFN wraca do zwykłego rytmu po niedawno zakończonych wakacjach, kiedy na jednej z ulic w Lindenthal, ekskluzywnej dzielnicy Kolonii, biały mercedes z piskiem opon zajeżdża drogę dwóm limuzynom. W tej samej chwili przechodząca właśnie przez jezdnię, spleciona w romantycznym uścisku para z dziecięcym wózkiem wyciąga broń i otwiera ogień w stronę limuzyn. Ponad sto kul śmiertelnie rani trzech pasażerów.

Tylko jeden, najbardziej prominentny, uchodzi z życiem: to Hans Martin Schleyer, członek zachodnioniemieckiego establishmentu najwyższej rangi – szef dwóch związków jednocześnie: przemysłowców oraz pracodawców. Jego curriculum vitae modelowo odpowiada wizerunkowi wroga terrorystów. Ten urodzony w 1915 roku Badeńczyk w wieku 16 lat wstąpił w szeregi Hitlerjugend, po czym ochoczo zamienił je na SS. W 1939 roku walnie przyczynił się do zglajchszaltowania Uniwersytetu Karola w Pradze. Po wojnie przeszedł do wielkiego biznesu i jako szef Mercedes-Benz wspiął się na szczyty przemysłowego establishmentu.

Porywaczami Schleyera są członkowie marksizującej grupy terrorystycznej RAF (Frakcja Czerwonej Armii), bękarta rewolucji kulturowej z 1968 roku. W chwili uprowadzenia pierwszego bossa RFN organizacja ma już na swoim koncie liczne porwania i mordy wysokich rangą funkcjonariuszy państwa. Celem RAF-u jest zdestabilizowanie i zdyskredytowanie porządku kapitalistycznego w Niemczech Zachodnich.

Spektakularne porwanie Schleyera ma wywrzeć presję na rządzie federalnym i zmusić go do zwolnienia z więzień odsiadujących wyroki innych terrorystów. By spotęgować nacisk, współdziałający z RAF-em palestyńscy terroryści uprowadzają w tych dniach w Mogadiszu samolot Lufthansy. Dziewięćdziesięciu jeden pasażerów staje się ich zakładnikami.

Kanclerz Helmut Schmidt staje przed nie lada dylematem: jeśli ulegnie szantażowi porywaczy, będzie to równoznaczne z wystawieniem im glejtu na przeprowadzenie kolejnych akcji terrorystycznych. Odrzucając ich żądania, ryzykuje życie pasażerów samolotu i Schleyera. Miesiąc po porwaniu fotografia przetrzymywanego i zmaltretowanego przez terrorystów przemysłowca obiega cały świat.

Naturalny i czysto ludzki odruch empatii wobec cierpiącego ma w zamierzeniu terrorystów zmusić rząd federalny do kapitulacji. Ale kanclerz pozostaje nieugięty, ujawniając przy okazji główny rys swojej politycznej osobowości. I wydaje dyspozycje odbicia zakładników w Mogadiszu. Nieugięty pozostaje także wobec siebie: zarządza, by w wypadku uprowadzenia jego samego nie uwalniać go z rąk terrorystów za cenę spełnienia ich żądań. Tymczasem udaje się przeprowadzona na lotnisku w Mogadiszu akcja odbicia pasażerów.

Nikt nie traci życia. Szef powołanego w Bonn sztabu kryzysowego Hans Jürgen Wischnewski natychmiast informuje Schmidta o sukcesie: „The work is done”. W oczach „stalowego kanclerza” pojawiają się łzy. Łzy powrócą też kilka dni później, kiedy do urzędu kanclerskiego dotrze wiadomość o znalezieniu ciała Schleyera. Schmidt bierze na siebie całą polityczną i moralną odpowiedzialność. Kilka dni później, 5 września, wygłasza telewizyjne przemówienie do narodu. Cała Republika Federalna zasiada przed telewizorem.

Mocno dotknięty tragedią kanclerz mówi: „Uratowaliśmy państwo”. I ma rację. Terrorystom została wytrącona z ręki broń. Straszak terroru stępiał. Po śmierci ojca nawet syn Schleyera uznał racje, którymi kierował się nieugięty wobec terrorystycznych żądań kanclerz. I wstąpił do służby państwowej.



Nieugiętość, profesjonalizm, konsekwencja działania. Wyświechtane semantycznie rzeczowniki, ale w istocie to kariatydy politycznej osobowości Schmidta, dzięki którym zafascynowany nim naród wystawia mu łuk triumfalny w pamięci zbiorowej. Nie papież Ratzinger, nie Günther Grass, nie legenda filozofii Habermas czy cesarz futbolu Beckenbauer, ale kanclerz Schmidt na emeryturze jest dla współczesnych Niemców jedynym autorytetem, któremu ufają.

Dziś, w wieku 90 lat, nadal pozostaje krytycznym i błyskotliwym komentatorem teraźniejszości, analitykiem przeszłości i wyrocznią orzekającą przyszłość. Niemcy wybaczają mu nawet, że jest też gorszącą dziatwę żywą reklamą rakotwórczego przemysłu tytoniowego i z nieugiętością w oczach narusza obowiązujący od roku w Niemczech zakaz palenia w miejscach publicznych. W niekończącym się korowodzie wywiadów telewizyjnych trudno go bowiem dostrzec spoza unoszących się na ekranie kłębów dymu z papierosów i hawajskich cygar. Wypala 80 sztuk dziennie.

Zwinny ongiś kanclerz porusza się o lasce, ma rozrusznik w sercu. Ale zachowuje niebywałą trzeźwość spojrzenia. Pochwała rzadko gości na jego ustach. Merkel musi sobie na nią dopiero zasłużyć. Podobnie jak Obama, który „nie dokonał na razie niczego niezwykłego”. Hilary Clinton? „Kłębowisko ambicji i niewiele więcej” – wyrokuje.

Kiedy jego arystotelowski przyjaciel, były prezydent Francji i równie jak on sędziwy Valery Giscard d’Estaing z okazji ostatnich urodzin przesłał mu za pośrednictwem kamery telewizyjnej życzenia łamanym niemieckim, jubilat skwitował gest lakonicznie i bez emfazy:
„Proszę się nie łudzić, on do dziś nie nauczył się niemieckiego. Tekst życzeń wykuł na blachę. Jak zawsze”.

Czy owa szorstkość i wyjątkowa niepodatność na egzaltację to rezultat rzeźbienia osobowości w młodych latach spędzonych w portowym Hamburgu? Schmidt skrzywiłby się na te słowa. „Proszę nie psychologizować!” – tradycyjnie trąbi w kierunku najtęższych głów dziennikarskich nad Renem, swoich redakcyjnych kolegów z najważniejszego w Niemczech tygodnika „Die Zeit”. Sam jednak przyznaje, że klimat i atmosfera otwartego Hamburga wycisnęły na nim silne piętno.

Miasto nigdy nie podlegało ani królowi, ani arcybiskupowi jak na przykład Monachium czy Berlin. Hamburga nie zdobią więc królewskie pałace ani strzeliste katedry. Obywatelscy mieszczanie wznosili tu natomiast opery, teatry i filharmonie, szpitale i fundacje, prześcigając się w dobroczynnych gestach na rzecz mniej zamożnych. Poczucie odpowiedzialności za całą społeczność do dziś pozostało niezmienną rysą hamburczyków.

Tę odpowiedzialność Schmidt czuł na swoich barkach przez całe życie. Jej spektakularny przykład to postawa Schmidta podczas wielkiej powodzi w Hamburgu w 1962 roku, kiedy potężna fala morska zalała miasto. W roli senatora-ministra spraw wewnętrznych (Hamburg do dziś ma status kraju związkowego z własnym rządem i parlamentem), z kaloszami na nogach, zanurzony po pas w wodzie, osobiście uczestniczył w ewakuacji współobywateli. Urodzona w Hamburgu Angela Merkel żywo wspomina, jak obecność senatora wśród ofiar powodzi tchnęła w nich zaufanie do rządzących. Czego więcej można żądać od polityka?

W 1974 roku, po wykryciu agenta Stasi w najbliższym otoczeniu kanclerza Willy’ego Brandta, szef rządu ustąpił ze stanowiska. Nikt nie sprzeciwił się, kiedy abdykujący kanclerz wyznaczył swojego następcę: „Helmut przejmie ten interes”. Schmidt posiadał już wtedy polityczne doświadczenie – w gabinecie Brandta był ministrem obrony i finansów. I interes „przejął”: piątym kanclerzem RFN został w chwili, gdy po zakręceniu przez kraje arabskie kurka z ropą Niemcom Zachodnim zagroził kryzys paliwowy, a w jego konsekwencji – ogólny kryzys gospodarczy: spadek PKB i, pierwszy raz po wojnie, wzrost bezrobocia.



Wprawdzie Schmidt nie rozwiązał tych problemów, ale dzięki swojemu profesjonalizmowi, stabilności poglądów i osobistej charyzmie dał Niemcom poczucie bezpieczeństwa: uwierzyli, że ich samochody nie będą stały w garażach, domy kupione na kredyt nie pójdą „pod młotek”, a oni sami nie staną w kolejkach do urzędów pracy.

Dopatrując się globalnych mechanizmów sterujących gospodarką światową, razem z francuskim prezydentem Giscardem d’Estaing Schmidt stał się jednocześnie „ojcem chrzestnym” światowych szczytów gospodarczych – wówczas jeszcze tylko sześciu najbogatszych krajów
świata: Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, RFN, Włoch i Japonii. Na forum tym nie podjęto wprawdzie żadnych zbawczych decyzji, ale regularne spotkania „rządu światowego” dały mieszkańcom wielu krajów poczucie, że politycy trzymają rękę na pulsie i kontrolują przebieg wydarzeń.

Swoją niezłomnością wobec prób „demontażu” państwa przez Frakcję Czerwonej Armii jeszcze bardziej wzmocnił zaufanie Niemców do siebie oraz ich identyfikację z państwem. Podejmując rękawicę rzuconą przez RAF, sprostał wyzwaniom, uzyskując jednocześnie szlify męża stanu, jakiego zawsze rodzą lata kryzysu. Stał się uosobieniem absolutnej godności i profesjonalizmu, pewności siebie graniczącej wręcz z arogancją.

Zamiast jednak mówić swoim wyborcom: „Kocham was”, wolał powiedzieć: „Zapewniam wam bezpieczeństwo”. Tym właśnie kierował się kanclerz Schmidt, opowiadając się w 1978 roku za rozmieszczeniem w Europie Zachodniej (głównie w Niemczech) 572 amerykańskich rakiet z głowicami nuklearnymi typu „Pershing II” (była to odpowiedź na wycelowanie w niemieckie miasta radzieckich rakiet „SS20”). Przeciwko tej decyzji okoniem stanęło jego własne SPD. „Stalowy kanclerz” nie przestraszył się jednak wewnątrzpartyjnej rewolty. „Kto cierpi na polityczne wizje, ten powinien pójść do lekarza”, burknął w stronę secesjonistów w partii.

Militarystą jednak nigdy nie był. Rozmieszczenie rakiet w Niemczech powiązał z rozpoczęciem strategicznych rokowań rozbrojeniowych między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Swój dystans do wyłącznie militarnych sposobów zapewniania bezpieczeństwa RFN wyraził też inaczej: w czasie parlamentarnej debaty nad rozmieszczeniem pershingów zrobił samolot z papieru, opatrzył go nazwą „Pershing II” i… rzucił w stronę ogłupiałych oponentów.

Przez większość swojego życia Schmidt kierował się dewizą „zarówno – jak” (a nie: „albo – albo”). Urodził się w 1918 roku, kiedy rewolta marynarzy w Kilonii strąciła w Berlinie z tronu cesarza Wilhelma. Dzięki ciężkiej pracy jego przybrany ojciec wykonał olbrzymi skok w hierarchii społecznej, zamieniając kufajkę robotnika stoczniowego na garnitur nauczyciela gimnazjum. Cnotę żelaznej dyscypliny wpajał synowi w ostateczności nawet za pomocą paska.

Za rodzinną czułość odpowiedzialna była matka. Wychowany apolitycznie Schmidt umawiał się na randki ze swoją przyszłą żoną w czasach, gdy Republika Weimarska zanurzała się w brunatnych oparach ideologii Hitlera. Ale tak jak większość nastolatków w Niemczech marzył o wstąpieniu do Hitlerjugend.

Wprawdzie zabronił mu tej przyjemności biologiczny ojciec (żydowskiego pochodzenia), ale syn i tak znalazł się w szeregach organizacji, kiedy wcielono do niej jego klub wioślarski. W 1937 otrzymał powołanie do służby wojskowej w Wehrmachcie. Nie podzielał ideologii Hitlera, ale wierzył wodzowi III Rzeszy, że to Polacy napadli na radiostację w Gliwicach, prowokując wybuch wojny. W 1941 roku walczył pod Moskwą. Coraz częściej drwił sobie jednak z Hitlera i jego paladynów.



Po wojnie, której końcówkę przeżył w brytyjskim obozie jenieckim, przeszedł, jak sam pisze, przez „szkołę nauki demokracji”. I całym sobą oddał się „bońskiej republice” Adenauera. „Nikt nie przekraczał wówczas politycznego Rubikonu, kierując się chęcią zrobienia kariery” – wspomina po latach. Swoją aktywność polityczną uzasadniał motywem zapobieżenia porwania się Niemiec na kolejne szaleństwo, chęcią utworzenia z RFN solidnej demokracji.

Dzisiaj dziewięćdziesięciolatek Schmidt sceptycznie wypowiada się o nowych generacjach polityków zakotwiczonych w mediokracji, w której ważny jest kolor krawata i nieustanny uśmiech. W latach, kiedy sam „tworzył politykę”, sięgał po pióro i z głębokim namysłem pisał polityczny list do Brandta. Jego następczyni w urzędzie kanclerskim „klepie maile i wystukuje SMS-y”. I nie pojmuje, co się wokół niej dzieje, jeśli w wydaniach internetowych niemieckich gazet po godzinie nie zmieniają się nagłówki relacji. Ale to właśnie tacy klepiący maile i SMS-y Niemcy w 2007 roku uznali Schmidta za „najmądrzejszego żyjącego Niemca” i „kanclerza wszech czasów”.

Czy nie popełnił błędów? Na pewno. Polakom utkwił szczególnie w pamięci jako ten, kto po wprowadzeniu stanu wojennego usprawiedliwiał krok Jaruzelskiego. Pojawienie się Solidarności doprowadziło do napięcia na linii Wschód–Zachód. Tymczasem forsowany przez rząd w Bonn „dialog wewnątrzniemiecki” na linii RFN–NRD mógł się toczyć wyłącznie w warunkach odprężenia między mocarstwami: Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim.

Dziś Schmidt, jako polityczna wyrocznia Niemiec, otwarcie głosi, że stosunki z najbliższymi sąsiadami, Polską i Francją, na najbliższe czterdzieści lat pozostaną dla Niemiec ważniejsze od relacji z Rosją czy Wielką Brytanią.

Sam również ponosił porażki. Największa przydarzyła się w 1982 roku, kiedy na skutek wyjścia partii FDP z koalicji rządowej i utworzenia nowej z opozycyjną wówczas CDU utracił fotel kanclerza na rzecz Helmuta Kohla.

Zawarte w 1942 roku małżeństwo z miłością jego życia, długonogą Hannelore Glaser (zwaną pieszczotliwie Loki), przetrwało do dziś. „Oczywiście, że późno wracał do domu”, wspomina teraz żona. „Raz nawet rzuciłam w niego ścierką do naczyń. Ale rodzina była dla niego oazą, gdzie ładował swoje akumulatory. Najczęściej też, kiedy o północy pojawiał się w domu, krzyczał od progu: »Zrób mi proszę kolację, a ja, byś nie zasnęła, trochę pohałasuję«. I siedział przy mocno rozstrojonym fortepianie, dopóki nie postawiłam na stole talerza z zupą”.

Dziewięćdziesiąte urodziny obchodził skromnie: razem z Loki i najbliższymi przyjaciółmi. Włączając cichcem nagrane na CD życzenia od swojego Giscarda, te, które były prezydent Francji „wykuł na blachę”.

*****

ARKADIUSZ STEMPIN , dr hab., historyk i politolog, wykładowca w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie.