Dlaczego Wschód?

Magdalena Bożyk

publikacja 16.04.2009 21:09

Co to znaczy „Wschód”? Najprościej rzecz ujmując, „Wschód” dla przeciętnego Polaka jest to teren rozciągający się za wschodnią granicą Polski, zamieszkiwany przez „rusków”. „Rusek” niekiedy okazuje się Ukraińcem, Białorusinem, Litwinem, Rosjaninem albo nawet Polakiem... Znak, 3/2009

Dlaczego Wschód?



Tutaj, na północy, właściwie byłym południu, które kiedyś
stanie się wschodem, aby może kiedyś być najbardziej
zachodnią częścią jakiejś nowej przestrzeni…

Dragan Velikić



1



W pociągu do Zielonej Góry siedzę w przedziale z kierowcą ciężarówki.

– Na Wschód? Kocham tam jeździć! Tam za pieniądze wszystko możesz! Na granicy czekasz? Płacisz, jedziesz. Kiedyś to jak ambasador jechałem! Inni w kolejce stali, a ja pasem dla VIP-ów. Policja łapie – płacisz, jedziesz. Wszystko można. I to jest normalne. Można się dogadać. Mam takiego znajomego. Urobiony jest. Handluje samochodami. Ma pracowników, wszystko samo hula. Ale nie usiedzi spokojnie, żeby czegoś nie skręcić.

– Jak to „skręcić”?

– No, wie pani…

Patrzy na mnie przez chwilę i uśmiecha się.

– No, skręcić…Te ich ciemne szyby. Rozlatującą się ładą taki jeździ, ale ciemne szyby ma. Wie pani, oni lubią się pokazać. Bywało, że dwa razy w tygodniu tam byłem. Teraz to nie ma po co. Jak jest Juszczenko, to nic się nie da zrobić. Wszyscy na niego narzekają. Poblokował, pozmieniał. Wszyscy są niezadowoleni. Dawniej było lepiej.

Co to znaczy „Wschód”? Najprościej rzecz ujmując, „Wschód” dla przeciętnego Polaka jest to teren rozciągający się za wschodnią granicą Polski, zamieszkiwany przez „rusków”. „Rusek” niekiedy okazuje się Ukraińcem, Białorusinem, Litwinem, Rosjaninem albo nawet Polakiem, ale przeważnie jest po prostu „ruskiem”. Wschód zlewa się w całość nie tylko poprzez jednolicie nazywaną ludność, reprezentującą dawniej Związek Radziecki, łączy go również kilka charakterystycznych cech: między innymi granice i pociągi.

Granice zdominowane są przez podróżnych szmuglerów. Niekiedy jest to główny zawód, niekiedy drugi obok na przykład nauczycielskiego, niekiedy jest to zajęcie dorywcze – skoro przekracza się granicę, można przy okazji przez nią coś przewieźć, a potem sprzedać z drobnym zyskiem.

Szmuglerzy zawodowcy znają nazwiska celników oraz dni, w których poszczególni z nich obejmują zmianę. Jeśli podróżują pociągiem, to zanim przekroczą granicę, wyrobionymi zwinnymi ruchami odkręcają ściany wagonu, następnie siedziska i podłogi, umieszczają w nich popakowane papierosy i alkohol, a po przywróceniu wagonowi jego pierwotnego wyglądu obwiązują się workami ze spirytusem i wkładają pończochy, w które ładują kolejne pudełka papierosów.

Kanty papierosowych pudełek zaokrąglają tak, aby pogrubione towarem ciała nie prowokowały swoimi zbyt równymi kształtami. Szmuglerzy okazyjni mają ze sobą po prostu trochę większy zapas alkoholu i papierosów, jeśli zapas jest większy, niż pozwala prawo, obdarowują nim pasażera sąsiada, który po przekroczeniu granicy oddaje towar.

W pociągach o pewnej porze dnia z siedzisk robią się półki, na których w pożyczonej pościeli układają się przebrane w piżamy lub dresy zmęczone ciała podróżnych, by przejechać dwieście kilometrów w ciągu dwunastu godzin.

 


 

2



Ciąg dalszy podróży. Przypomina mi się obrazek: jadę autobusem z Czerniowiec do Iwano-Frankowska. Wielkie wzgórza pokryte polami uprawnymi. Upał. Tłum ludzi w autobusie. Okna pozamykane. Autobus zatrzymuje się. Ludzie wsiadają. Ruszamy. Nagle ktoś woła, żeby jeszcze zaczekać, bo tam kobieta biegnie. Czekamy.

Po kilku sekundach nikogo nie ma. Po minucie nikogo nie ma. W końcu widzę na sąsiednim wzgórzu jakąś kobietę z nieodłącznymi torbami biegnącą w stronę autobusu. To na nią czekamy. Wszyscy milczą, nikt się nie buntuje, że tracimy czas. Jakby każdy czuł ciężar tych jej toreb, jakby go bolały jej nogi wykręcające się na żwirze, po którym biegnie, i jakby każdy współczuł jej doli, na pewno tragicznej historii, która spowodowała jej spóźnienie.

Na którymś z dłuższych przystanków przez autobus przechodzą żebracy. Najpierw matka z dzieckiem na rękach, potem ktoś z listem opisującym jego dzieje, potem młody mężczyzna o kulach, potem jeszcze ktoś niewidomy i jakiś mocno nietrzeźwy człowiek. Każdy dostaje jakieś pieniądze albo jedzenie, a dający nie jest osamotnionym naiwniakiem, frajerem.

Nędzy towarzyszy jakby wspólna niemoc – tych, którzy w niej żyją, i tych, którzy się jej przyglądają. Nie jest nieprawdopodobnym zjawiskiem, nie funkcjonuje gdzieś poza granicami miast, miasteczek, ale jest tu, obok najnowszych mercedesów, bmw, chryslerów, z którymi kontrast nikogo nie szokuje. Taka dola, taki Los. Nikt nic na to nie może poradzić, jak mówi refren jednej z piosenek: „… ja choroszaja, ja prigożaja, tol’ko dola takaja”.
 

3



Jadę dalej. Znów Ukraina. Mieszkamy u pani Broni, na wsi. Resztki po zjedzonym arbuzie od tygodnia leżą na stole, obsiadywane są przez coraz liczniejsze stado much. Któregoś południa do pani Broni przyjeżdża córka. Przyszła z koleżanką i z dwoma kolegami. Siedli wszyscy na schodach. Zachodziło słońce, więc zaśpiewali piosenkę na tę porę dnia. Na cztery głosy.

Tak śpiewali, że łzy zatkały nam gardła. Siedząc na schodach wychodzących na podwórko, patrzą przed siebie, na zachód, nie widząc niesprzątniętego z podwórka krowiego łajna, kurzych i psich kup, urządzili święto najczystszej muzyki. Do naszego wyjazdu śpiewali prawie nieustannie.

Chodziliśmy razem do sąsiednich wsi. Chodziliśmy po wielkim cmentarzu żydowskim, na którym wyrósł las i przez który (jak to często tutaj bywa) biegnie szosa; macewy wyglądały jak skały wyrastające spod zarośli, których były braćmi, po prostu kolejny ich gatunek.

A oni cały czas śpiewali. Pomiędzy jedną pieśnią a drugą opowiadali historie: część tych Żydów, co tu mieszkali, zapędzono do groty i zabetonowano. Innych rozstrzelano. Ci, co przeżyli, i ich dzieci mieszkali tutaj do niedawna. Ale teraz wyjechali do Izraela. Nikt na te groby nie przyjeżdża. I jeszcze inne historie opowiadali.



Był tam klub („kłub”). Z lat 70. Sala kinowa nawet była – dach już w połowie na nią spadł. Ale scena zachowała się jeszcze w dobrym stanie. Część krzeseł z widowni tutejsi bywalcy przenieśli na scenę. Zorganizowali stół i wielką głowę Lenina. Każdy wieczór siedzieliśmy tam. Śpiewy, historie, bimber w „polskich butelkach” (czyli plastikowych), poezja, bo oni recytują wiersze.

I Lenin, jedyny widz na widowni, oglądający to widowisko na scenie. Wszyscy razem: Polacy, Ukraińcy, Tadżyk, Rosjanka, Ukrainiec z Murmańska, który się obrażał, jak mu się zwracało uwagę, że mówi właściwie po rosyjsku, a nie po ukraińsku. Dominował Surdyk (mieszanka języka ukraińskiego z rosyjskim – twór językowy, którym posługuje się część mieszkańców Ukrainy), który był raz po raz oczyszczany: to nie po naszemu, to po rosyjsku! A jak to jest po naszemu?

W niedzielę msza w polskim kościele. Ksiądz mówi po polsku, ale my słabo rozumiemy ten polski. To kościół rzymskokatolicki i nikomu by do głowy nie przyszło, żeby się modlić po ukraińsku. Wszyscy więc na potrzeby mszy uczą się polskiego.

Oksana opowiadała, że na początku nie rozumieli wszystkich słów i na przykład zamiast „Hosanna na wysokości”, śpiewali „Oksana na wysokości”. Oksanę trochę to dziwiło, ale wszyscy tak śpiewali, to ona też. Albo zamiast „który siedzipo prawicy Ojca” – „który siedzi na trawicy Ojca” (na trawie). Dzisiaj już wszyscy mówią po polsku i modlą się po polsku, rozumiejąc wszystko.

Są tam młodzi Polacy starej daty. Pielęgnują polskie tradycje, dbają o język, niedziela jest dla nich świętem, a religia Objawieniem. Poprzez język babć, którym zwykle mówią tutejsi księża, poznają zupełnie nową sferę życia, niewchodzącą w konflikt z tym, w czym żyli.

Kolędują po wsi jako Did Moroz i Snieguroczka, śpiewają obydwie wersje kolędy Dobryj Weczir – tę wersję pozbawioną wymienianych w niej świąt religijnych i tę oryginalną – a Nowy Rok świętują co godzina, razem z kolejnymi krajami (dawnymi republikami Kraju Rad), skąd pochodzą współbiesiadnicy; czy z miejscami, w których nadal przebywają członkowie ich rodzin wywiezionych kilkadziesiąt lat temu.
 

4



Kiedy jestem tu, w kościele brakuje mi chóru, żeby się modlić, szukając głosu poprzez wsłuchiwanie się we współmodlących się i poprzez głęboki oddech mający wystarczyć na długą frazę, pod koniec której pada akcent prowadzący do następnej (bez ciągnącej nas na siłę linii organów). Ale tam szybko brakuje mi naszego języka i tutejszych porządków.
 

5



Dojeżdżam do Zielonej Góry. Włóczę się ze znajomym po okolicach. Płasko i pusto. Ruiny małego kościoła gotyckiego. Na wieży bocianie gniazdo. O mur poopierane niemieckie płyty nagrobne. Są też porozrzucane wokół kościoła. Leżą pod śniegiem. Kilka butelek – pustych albo porozbijanych, plastikowe kubki. Ktoś tu przychodzi się napić. Potem odwiedzamy tutejszych, zielonogórskich Polaków z Bukowiny.



Dzisiaj Bukowina rozdzielona jest pomiędzy Rumunię i Ukrainę. Stolicą ukraińskiej Bukowiny są Czerniowce, rumuńskiej – Suczawa. Bezpośrednio po II wojnie światowej część zamieszkujących tam Polaków powróciła do Polski podczas repatriacji w latach 1945–1947. Niektóre rodziny, na przykład górali czadeckich, „wracały” do Polski po 200 latach nieobecności.

– Już z tego piekła chcieliśmy wyjechać.

– Jakiego piekła?

– No bo piekło stale. To Rumuni przyszli, to ruski przyszli. Chcieliśmy żyć spokojnie.

Mąż dodaje:

– Było piekło ze względu na to, że było strasznie ciężko. W mieście – pół bidy: w mieście nie mogła się pojawić żadna banda banderowców czy coś takiego. Ale jak oni mieszkali do chwili wyjazdu na wiosce, to tam te banderowcy codziennie, co noc ich nachodzili. Nocowali. Gotowali sobie. Nie można ich było wypędzić z domu, bo albo podpalili, albo zniszczyli, pozabierali wszystko, albo rozstrzelali. Rano – cicho, nie ma nikogo.

Władysław Sosiński wyjechał w 1947 na wiosnę. Jego żona Maria – w 1946 jesienią. W Czerniowcach było biuro, gdzie rejestrowali tych, którzy chcieli wyjechać. Każdego powiadamiali, kiedy będzie podstawiony wagon. „Zabierać, co macie! Chcecie – możecie zostawić, podarować komuś. Wagon dostajecie”. Zabierano wszystko, co się dało, robiono zapasy na drogę. Resztę rozdawano tym, którzy zostają. A zostawały kobiety, których mężowie nie wrócili jeszcze z frontu, albo małżeństwa mieszane, albo chorzy.

Niektóre rodziny się przez to porozdzielały. Jechali pięć do siedmiu tygodni. Ci, którzy przyjechali wcześniej, witali nowo przybyłych jak tutejsi, chociaż mieszkali tu zaledwie pół roku, co najwyżej rok. Tutejsi, czyli Niemcy, jeszcze nie wszyscy poopuszczali swoje domy. Byli stopniowo wysiedlani – tak jak oni.

Opuszczane przez nich domy znajdowały od razu nowych mieszkańców. Jak tam, tak i tu. Tam polskie domy przez Ukraińców, tu niemieckie przez Polaków. Wagony, którymi przyjeżdżali, woziły cywili z jednej ojczyzny do drugiej i żołnierzy z jednego frontu na drugi. Jedynymi stałymi ich mieszkańcami były wszy. Od czasu do czasu były dłuższe przystanki z nie wiadomo jakich przyczyn. Oczekiwanie na bocznych torach. Dalszą jazdę umilał świeżo robiony w wagonach bimber.

Wszyscy, których odwiedziliśmy, jeżdżą tam, na Bukowinę. Większość przynajmniej raz w roku. Wszyscy, oprócz tego, że mają tam rodziny, znajomych (starsze pokolenie ma znajomych ze szkoły, młode pokolenie ma znajomych niezwiązanych z tamtą Bukowiną), jeżdżą, żeby tam popatrzeć. Jeden mężczyzna, najstarszy, z którym rozmawialiśmy, powiedział, że chciałby tam wrócić, że marzy o tym, żeby tam zamieszkać.

Pozostali jeżdżą tam, żeby pobyć. – Pojadę, odwiedzę Bukowinę, to rok tutaj wytrzymuję. Ludzie są gościnni, otwarci. Wolę tam jak na Zachód – mówi Edek, którego mama przyjechała w 1946 z Bukowiny jako repatriantka. Mówiła wtedy po rumuńsku, bo chodziła do rumuńskiej szkoły. Sąsiadami byli Rusini, czyli Ukraińcy. Dzisiaj jej miejscowość, Kuczurmik, jest na terenie Ukrainy (Kuczur Małyj). Jeździ tam często z synem.

Mówi: – Bo ja tam lubię popatrzeć. Kiedy Edek przyjechał tam pierwszy raz, to powiedzieli mu, czym najlepiej handlować. Potem zaczął z nimi handlować, jeździli też do Rumunii. Pomagali sobie. Oni jemu, on im. – Wczoraj w piekarni u nas mówili, że jadą na Ukrainę, to już chciałem z nimi jechać. Byłem tam z matką i jego [syna] też tam zawiozę. Żona nie chce. Była raz, ale ją te warunki higieniczne zniechęcają.



Wilhelm Skibiński (przyjechał z Bukowiny w 1946): – Jak przekraczali granicę, to ziemię polską całowali. Jako dziecko na to się patrzyłem, ale wtedy to nie rozróżniałem, teraz wiem, o co chodzi.

Maria Bryjak (pochodzi z rumuńskiej części Bukowiny, gdzie mieszkają górale czadeccy, przyjechała w 1946): – Brat ojca całe życie marzył, żeby jego kości spoczęły na polskiej ziemi. Zawsze mówił: Kochana Polsko! Ucałujcie moją kochaną Polskę! To były zawsze jego słowa przy pożegnaniu. Cały czas na jego ustach była Polska.
 

6



Wracam do Krakowa. Zastanawiam się nad tymi ziemiami – opuszczanymi, zamieszkiwanymi, zasiedlanymi, wysiedlanymi. Przypomina mi się Bukowina, wszystkie tereny, o których opowiadali Sosińscy, Bryjakowie, Froniowie, Wilhelm Skibiński. Górzyste, krwiste przestrzenie. Jadąc, patrzę na płaski pejzaż, z którym kojarzy mi się Białoruś.

Północna Białoruś. Prawie zupełnie pusta wieś staroobrzędowców. Wszyscy młodzi powyjeżdżali, niektórzy pozabierali ze sobą rodziców, babcie, dziadków, inni nie. Tierientiewicz mieszka sam, nad jeziorem. Ma jakieś zwierzęta, kobyłę, trochę pola. Zaprasza nas do siebie. Ma chyba ze sto lat. Częstuje mlekiem podanym w oblepionej brudem szklance. Mleko jest ciepłe, dobre. Szklanka obrzydliwa, ale Tierientiewicz chwali się, że ma świetny sposób: użyte naczynia chowa do lodówki. „I potem nie trzeba myć, bo wszystkie zarazki giną w lodówce”.

Opowiada nam, jak nad tym jeziorem front się przesuwał. Pewnego wieczoru po jednej stronie stacjonowali Niemcy, a po drugiej wojsko radzieckie. Niemcom tak się podobało, jak po drugiej stronie śpiewali radzieccy żołnierze, że posyłali im łódką skrzynki wódki, byleby tylko nie przestawali śpiewać. Znaleźliśmy tam mnóstwo łusek – z obydwu stron frontu.

Tierientiewicz był staroobrzędowcem, mówił po rosyjsku, mieszkał na Białorusi, chodził do polskiej szkoły, jego sąsiadki, równie wiekowe jak on, recytowały z pamięci polskie wierszyki o Warszawie, śpiewały polskie piosenki. Całe życie mieszkając w jednym miejscu, był obywatelem Polski, Związku Radzieckiego, Białorusi. O sobie mówił: ruski.

 

7



Dlaczego Wschód? Nawet kiedy jadę w przeciwną stronę – na Zachód.

Jestem w Krakowie. Idę na wesele znajomych. Wesele polsko-rosyjskie. Już drugie takie w naszej paczce. Panna młoda jest piękna. – Jak z tych rosyjskich baletów! Dama! – mówi pani w szatni na przyjęciu. Śpiewamy rosyjskie, ukraińskie i białoruskie piosenki, przy których wzruszamy się albo tańczymy.

Kilka też polskich, z których jedyną niepatriotyczną jest ta z refrenem „Hej, sokoły”… Wszystkie te piosenki mają swoje miejsce w scenariuszu wypracowanym przez całe nasze studia – kiedy byliśmy wpatrzeni we Wschód; przez wszystkie nasze tamte pijaństwa okraszone Nazwiskami, Granicami, Narodami. Dlaczego wpatrzone akurat we Wschód?



Rosyjski w szkole to był język oprawców, jedyna nieprzeczytana lektura w podstawówce to Timur i jego drużyna. O pozostałych językach, w których bawimy się, jeszcze kilka lat temu nie wiedzieliśmy, że istnieją. Ciekawe zresztą, czy Czesi, Słowacy, Niemcy bawią się po polsku. Przecież w rodzinie zawsze ktoś nienawidził „ruskich”, niektórzy przez nich nie wrócili do Polski po wojnie, bali się ich albo brzydzili się nimi.

Wszyscy, którzy razem tam jeździliśmy, zastanawialiśmy się nad tym naszym wschodnim fenomenem: dlaczego w pijanym widzie recytujemy Lermontowa, Achmatową, Brodskiego w twardym polskim rosyjskim?

Na pewno Wschód pozwalał nam na czułostkowość tak źle brzmiącą w naszym języku. Odkrywał przed nami czas przeszły – mityczną młodość naszych rodziców. Ledwo go pamiętamy. Właściwie kojarzy nam się z ciepłem wczesnego dzieciństwa i z niczym złym.

Jeździliśmy tam i zachłystywaliśmy się: produktami w sklepach, które pamiętaliśmy z dzieciństwa (albo które znaliśmy z opowieści starszego rodzeństwa i uważaliśmy za nasze własne wspomnienia); bohaterstwem naszych rówieśników, którzy zmagają się z władzami tak, jak zmagali się nasi rodzice; obecną jeszcze wszędzie szarością czy grubymi płatami farby olejnej na różnych elementach pejzażu miejskiego, na drzwiach wind, na ławkach – spomiędzy tych płatów wystawały warstwy: epoka niebieska, epoka żółta, epoka zielona itd.

Jak u nas dawniej na huśtawkach osiedlowych. Wtedy, kiedy tam jeździliśmy, panowała epoka błękitu. Czysty błękit na monumentalnym, wszędzie obecnym żelastwie, które kolejny raz było „jak nowe”. U nas wtedy zaczęły się przemiany, ciężar odpowiedzialności za każdy krok, wszystko w naszych rękach itd., itd. Tam można było się wyżalić, pomyśleć o wielkim losie, który nas doświadcza. Zamiast o naszym nierozsądku czy braku praktycznej wyobraźni, nieumiejętności planowania przyszłości.

Tam też spotykamy inny patriotyzm polski – nie nacjonalistyczny, rozkochany w sobie, butny, tylko raczej spokojny, który już tyle przeżył, że jest „wyłącznie” wartością, której można się trzymać, wyznacznikiem tożsamości w wielonarodowych państwach. Tam jakby wszystkie hałaśliwe patriotyzmy czy nacjonalizmy jeszcze nie obeschły, nieogrodzone cmentarze są bardziej obecne, a historie zakazane przez władze trwają w przekazie ustnym.

Mamy tylko problemy, kiedy czytamy gazety i kiedy Wschód nas zniesmacza, bulwersuje i wcale nie zaskakuje. Wydaje nam się, że czujemy wtedy to samo co ci z naszych rodzin, którzy poumierali gdzieś w Brazylii, we Włoszech czy w Anglii. Czytamy o Wschodzie, o nich: oni znowu (bo zawsze to są oni) nie przejęli się czyimś życiem, znowu pokazali siłę, znowu oszukali. Na szczęście Wschód się zmienia, przestaje być jednolity, zresztą może po prostu zaczynamy go widzieć inaczej?

*****

MAGDALENA BOŻYK , etnolog, antropolog kultury.