Miłość odsłania duszę

Rozmowa z prof. Zofią Rosińską

publikacja 15.03.2007 13:43

Braterstwo oznacza utożsamienie się z kimś drugim, więcej nawet – widzenie jego niebezpieczeństwa wyraźniej niż swojego, doznanie, że jego śmierć jest trudniejsza do przeżycia niż własna. Braterstwo jest łatwością przekraczania tych granic, które filozofowie głoszący samotność człowieka uznają za nieprzekraczalne. Zeszyty Karmelitańskie, 1/2007

Miłość odsłania duszę




Tomasz Stawiszyński: Pani Profesor, James Hillman, wybitny amerykański psycholog i filozof uważa, że ludzie często popełniają pewien szczególny błąd: poszukują w miłości jakiegoś spełnienia, bezpieczeństwa, szczęścia itp. – gdy tymczasem to ostatnie, co można w miłości znaleźć. Miłość, powiada, czyni człowieka bezbronnym, podatnym na zranienie. Istotą miłości jest cierpienie... Co Pani na to?

Zofia Rosińska: Panie Tomaszu, nie wiem, dlaczego wybiera pan do rozmowy ze mną najtrudniejsze tematy. Zaczynam tu coś podejrzewać. Budzi się we mnie nieufność.

Miłość tylko w kulturze masowej, a raczej należałoby powiedzieć: nisko masowej, w kulturze upadłej – jest czymś szybkim, łatwym i przyjemnym. O tym rozmawiać nie warto. Będzie się dziać zawsze, jakby samo, jakby bez naszego wysiłku, spontanicznie. Problem, z którym ja się borykam i który jest związany z tematem naszej rozmowy, polega na tym, jak to zrobić, aby spontaniczność przejawiała się na wyższym poziomie naszej egzystencji .

Nie znam Hillmana tak dobrze jak Pan, nie wiem zatem dokładnie, co on ma na myśli, mówiąc, że istotą miłości jest cierpienie, podatność na zra¬nienia, bezbronność. Nie wnikając jednakże głębiej w uzasadnienie takiego przekonania, powiedziałabym, że intuicja, iż miłość łączy się z cierpieniem, nie jest mi obca, natomiast nie wiem, czy cierpienie stanowi istotę miłości. Jeżeli jednak określamy miłość jako coś, co czyni nas wrażliwymi na zranienie i bezbronnymi, to mamy chyba na myśli domieszkę narcyzmu, czyli miłości własnej. Jeżeli potraktujemy Chrystusa jako wzorzec miłości (oddaje swoje życie dla drugiego), to w opisie jego męki i cierpienia nie widać bezbronności i tej podatności. Wydawać by się mogło, że to paradoks, ale Chrystus, idący na śmierć, jest mocny. Jeżeli czytamy – fakt, że do końca tego nie wiemy – o Korczaku czy o Kolbe, to także nie dostrzegamy tam tych cech. Ja bym powiedziała, że miłość czyni nas wewnętrznie mocnymi, co znaczy gotowymi również do cierpienia i zdolnymi do znoszenia cierpienia. I to cierpienie zwykle jest obecne.

Rzadko ostatnio przywoływany Jan Strzelecki w książce Próby świadectwa pisał: „Braterstwo oznacza utożsamienie się z kimś drugim, nieoddzielenie jego losu od swojego; więcej nawet – widzenie jego niebezpieczeństwa wyraźniej niż swojego, doznanie, że jego śmierć jest trudniejsza do przeżycia niż własna. Braterstwo jest łatwością przekraczania tych granic, które filozofowie głoszący samotność człowieka uznają za nieprzekraczalne… tkwiliśmy głęboko wewnątrz słowa „my”…, jeżeli jesteśmy w tym kręgu i jeśli jesteśmy głodni – …to wyciągamy rękę po chleb, aby chleb dać jemu. Swojego głodu boimy się nierównie mniej niż głodu drugiego człowieka”.

A w 15,9-17 rozdziale Ewangelii według św. Jana czytamy: „Największa miłość, na jaką człowiek może się w ogóle zdobyć, polega na tym, że ktoś oddaje swoje życie za swych przyjaciół”, a na końcu tegoż pojawia się nakaz: „Nakazuję wam to, żebyście się miłowali nawzajem”. Taki nakaz to nakaz bohaterstwa! A nie braku odporności na zranienia lub bezbronności. Inną jest sprawą, czy człowiek jest w stanie wypełnić taki nakaz. Przykłady są, ale niezmiernie rzadkie. Być może to „nasze ludzkie miłowanie” jest najczęściej „półmiłością”, łatwą do zranienia.



Mówiąc o miłości nie możemy pominąć jej pojmowania przedstawionego w Fajdrosie i Uczcie Platona. Miłość (Eros) jest tu rozumiana jako dążenie w określonym kierunku, dążenie do dobra, szczęścia i piękna. Mówi o niej Platon, że to „najpotężniejsza i najbardziej zwodnicza miłość”. „Ale jeśli czyjeś myśli i pragnienia są skierowane do pieniędzy, do gimnastyki czy do filozofii, wtedy się ani o miłości nie mówi, ani o miłośniku”. Pragnienie i dążenie do ideału nie ma charakteru spontanicznych poszukiwań opartych na próbach i błędach. Rozwija się w sposób uporządkowany. Jest kształtowane przez przewodnika. Odbywa się według pewnych etapów czy stopni. Rozpoczyna się od dostrzeżenia i kochania pięknego ciała, następny etap to dostrzeżenie, „że piękność jednego ciała i piękność innych ciał to niby jak siostry rodzone… i że we wszystkich ciałach jedna i ta sama piękność tkwi”, zaczyna zatem kochać wszystkie piękne ciała, aby następnie przejść do wyższego etapu, czyli do dostrzeżenia i pokochania piękna ukrytego w duszy. Jeżeli człowiek jest dobrze prowadzony czy kształtowany, to następnym etapem rozwoju miłości jest dostrzec piękno ukryte w czynach i prawach, od czynów przejdzie do nauk, wreszcie dążenie do prawdy staje się nienasycone. Aż wreszcie ukaże mu się piękno w całej swojej istocie. Piękno wieczne, niezmienne, „które nie powstaje ani nie ginie, nie rozwija się, ani nie więdnie…, żadna go zmiana nie dotyka”.

Takim ideałem jest też miłość przedstawiona w słynnym Hymnie o miłości z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian. „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem… wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”. I tu także miłość jest tym, co najważniejsze. Choćbyśmy mieli wszystkie cnoty i dary, a miłości byśmy nie mieli, to będziemy jak „cymbał brzmiący” lub „miedź brzęcząca”.

Innymi słowy, Starożytność, i ta biblijna, i ta grecka, przekazała nam rozumienie miłości jako najwyższego ideału i jako zakorzenionego w nas pragnienia tego ideału.

Hillman dodaje, że to właśnie w cierpieniu odnajdujemy duszę. Innymi słowy, prawdziwie głęboka, duchowa (w sensie: soul, a nie spirit) miłość – to miłość nieszczęśliwa. Przypomnijmy sobie najpiękniejszą poezję miłosną – ileż w niej jest rozpaczy!

To prawda, w poezji miłosnej jest rozpacz i szloch. Ale dlaczego? Czy powody cierpienia tkwią w samym fenomenie miłości, czy też są wywołane okolicznościami zewnętrznymi wobec samej miłości? Oto np. mój ulubiony Kawafis – Gdybym twą miłość miał: „Gdyby miłości blask rozgrzał me życie ciemne wtedy by pierwszą z łask były zbudzone we mnie błogosławione w duszy rapsodie niedaremne… Gdybym twą miłość miał wszystko by się zmieniło: kres byłby moim łzom, podła zwątpień zawiłość…”



W tym wypadku, choć wydawałoby się, że to dobry przykład na cierpienie związane z miłością, jest to raczej cierpienie z powodu braku miłości wzajemnej. W rzeczy samej, odsłania ona duszę Kawafisa w tym sensie, że mówi o jego najgłębszych pragnieniach i nadziei, że zaspokojenie tych pragnień spowodowałoby jego przemianę, oraz o niemożliwości ich zaspokojenia. Mówi o tęsknocie za metanoją (przemianą). Gdyby popatrzeć na ten wiersz z platońskiego punktu widzenia, to źródłem cierpienia byłoby zahamowanie rozwoju miłości. Nieważne są tu powody, bowiem może nimi być mezalians jak w wypadku Stefci i Waldemara, konflikt rodzin jak w przypadku Romea i Julii, przekroczenie przyrzeczenia jak w wypadku Tristana i Izoldy czy złożonej przysięgi jak w wypadku Heloizy i Abelarda, czy wreszcie tabu seksualne jak właśnie w wypadku Kawafisa. Swoją drogą, ciekawe, jak by rozwinęła się miłość tych par, gdyby udało im się połączyć. Nie chcę być sarkastyczna, ale czy nie znudziliby się sobą szybko? Chociaż najprawdopodobniej pojawiłyby się nowe komplikacje związane z tym, że żyjemy wśród innych, także atrakcyjnych, czyli pojawiłyby się zazdrość, niepewność, nieufność, podejrzliwość itd. W tym sensie Hillman ma rację, że miłość odsłania duszę, ponieważ uruchamia wszystko, do czego jest zdolna. Od zachwytu i podziwu wyrażonego na przykład w przepięknym wierszu Gałczyńskiego List jeńca: „…za cóż to taka zapłata, ten raj przy tobie tak błogi? Ty jesteś światłem świata i pieśnią mojej drogi” – do ofiarności, zazdrości i mściwości, które to emocje, jako powiązane z miłością, opisuje również Platon w Fajdrosie. Od uskrzydlania do głębokiej depresji.

Jako ideał, za którym tęsknimy, miłość jest niezmienna i wieczna lub dąży do wieczności i niezmienności, ale w codzienności – wyrażonej w poezji czy literaturze – ma charakter proteuszowy. Potrafi przybierać różne formy, a nawet przemienia się w swoje przeciwieństwa. Bardzo ciekawa jest uwaga Horkheimera, w której usprawiedliwia on zakaz, wydany w encyklice papie¬skiej używania sztucznych środków regulacji urodzin. „Miłość – pisze Horkheimer – opiera się na tęsknocie, na tęsknocie za ukochaną osobą. Nie jest ona wolna od seksualności. Im większa jest tęsknota za połączeniem z uko¬chanym człowiekiem, tym większa jest miłość. Gdy zatem znosi się tabu seksualności, gdy upada ograniczenie, które tęsknotę w dużym stopniu wytwarza, wówczas miłość traci swoją podstawę... Dziś Julia wyznałaby swojemu Romeo, że jeszcze szybko weźmie pigułkę i już może z nim iść. Tak. Pigułka uczyniła Romeo i Julię okazem muzealnym”.

A może miłość – taka, o jakiej tutaj mówimy, jako przedstawiciele cywilizacji zachodniej – to tylko specyficzny „produkt” naszej kultury?

Bardzo ciekawe byłoby przypatrzeć się, jak miłość jest rozumiana w innych kulturach. Nie robiłam tu badań porównawczych, nawet nie wiem, czy są takie przeprowadzane, jeżeli chodzi o miłość, ale podejrzewam, że nie musi aż tak bardzo różnić się od ujęcia zachodniego, które przecież nie jest jednolite.



W kulturze chrześcijańskiej miłość jest niezwykle ważna. „Bóg jest miłością!” – podkreślał na każdym kroku Jan Paweł II, „Kochaj i rób, co chcesz” zachęcał św. Augustyn. Z drugiej strony, Kościół obwarowuje miłość pewnymi ograniczeniami. Jak to więc jest z miłością – to siła pozytywna czy ambiwalentna? Dobra sama w sobie czy też wymagająca specjalnego uświęcenia?

Nie jestem teologiem i nie mogę wypowiadać się o tym, co ma już ugruntowane podstawy. Zwrócę tylko uwagę na to, że w samym Piśmie świętym są już zmniejszone wymogi. „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” nie jest już tym samym nakazem bohaterstwa, które przytoczyłam za Ewangelią Janową. Jest nakazem słabszym, a i tak trudnym do wypełnienia. Zresztą ten nakaz także jest interpretowany mocniej np. „Kochaj bliźniego swego, on jest taki jak ty”, co może sugerować, że odrębność indywiduum jest znoszona na korzyść wspólnoty. Ale to już oddala nas od tematu głównego.

„Kochaj i rób, co chcesz” oznacza w moim rozumieniu implicite zawarte przekonanie, że miłość nie pozwoli na zrobienie niczego, co jest złem. Zdaję sobie, oczywiście, sprawę, że moja odpowiedź jest pozornym chyba uniknięciem antynomii etycznej, w jaką jesteśmy uwikłani. Rozważmy bowiem sytuację eutanazji jako czynu dokonanego z miłości, ze współczucia wobec cierpienia ukochanej osoby. Antynomia polega na tym, że obowiązuje nas, jako wierzących z jednej strony prawo heteronomiczne, które nie pozwa¬la zabijać, a z drugiej strony Augustiańskie „kochaj i rób, co chcesz”. Czy zatem, zabijając z miłości, czynię zło, czy też miłość przemienia to zło w dobro? Usprawiedliwia je. Czyli nie czynię zła. Zostawmy zatem ten problem jako nierozstrzygnięty w naszej rozmowie, ponieważ znowu należy do najtrudniejszych i wymaga nowej przestrzeni dyskusyjnej.