O socjotechnice modlitwy

Marcin Jakimowicz

publikacja 02.06.2005 16:12

Tego wieczoru widziałem, że ludzie na scenie modlili się szczerze, nie udawali. Ale prowadząc często takie modlitwy istnieje zagrożenie, że "liderzy uwielbienia" (co za słowo?) poczują się "specami" od modlitwy. RUaH 29/2004

O socjotechnice modlitwy

Budzyński to gbur

Wielu nastawało na niego, żeby umilkł.
Lecz on jeszcze głośniej wołał (Mk 10, 48)


Duży koncert chrześcijański. Tłum faluje pod sceną. Na niej zespół prowadzi modlitwę wielbienia. Ręce w górze. Łagodne dźwięki w tle, subtelna gra świateł. Lekki dym nad głowami. Płyną słowa chwały. Przechodzę obok sceny. Wpadam na zamyślonego Budzego. Idzie jak czołg ze spuszczoną głową. Zapytany o coś, rzuca od niechcenia: "Nie chce mi się nawet o tym gadać. Bo wiesz, jeśli chodzi o mnie, to ja już nie mam żadnych złudzeń". Macha od niechcenia ręką i znika za rogiem. Gbur. Ze sceny słyszę słowa chwały, pastelowe pasaże. Wdycham delikatny zapach dymu.

Jak bardzo słowa Budzyńskiego kontrastowały z tym, co działo się na scenie! Były gwałtem zadanym tej sielankowej atmosferze. Pulsują w mych uszach do dziś. Coś we mnie zburzyły. Do dziś (a minęło już kilka miesięcy!) nie dają mi spokoju. Dlaczego? Bo mówią mi coś ważnego o doświadczeniu Boga.

Michael Jackson śpiewa o Osetii

Tłum pod sceną. Ręce w górze. Łagodne dźwięki, subtelna gra świateł... "Wiesz, Marcin, gdyby teraz na scenę wszedł Michael Jackson i zaczął śpiewać rzewną balladę o biednych dzieciach z Osetii też polałyby się łzy, a ręce same zafalowały w geście solidarności" - rzucił ironicznie kumpel. Początkowo się obruszyłem. Ale czułem, że ma rację.

Dobro trzeba robić dobrze, to jasne. Tego wieczoru widziałem, że ludzie na scenie modlili się szczerze, nie udawali. Ale prowadząc często takie modlitwy istnieje zagrożenie, że "liderzy uwielbienia" (co za słowo?) poczują się "specami" od modlitwy. Zapomną, że mają być jak bezradne dzieci. A św. Augustyn mówił, że cokolwiek mówi się o Bogu już Nim nie jest. Zawsze jest większy, jest inny. Kto mi zapewni, że na profesjonalnie przygotowany koncert uwielbieniowy zstąpi Pan? Socjotechnika nie zastąpi spotkania z żywym Bogiem.

Zejść by zjeść

Ilekroć słyszę o "warsztatach wielbienia" czuję niepokój. Widzę przed oczami zadowolone twarze prowadzących, sypiących z rękawa przykładami. Uśmiechają się, czują się tak, jakby złapali Pana Boga za nogi. Jakby mieli z Nim za chwilę, tuż po skończonych warsztatach zjeść smaczną kolację. Zapominają, że Zacheusz by zjeść kolację musiał zejść z drzewa. Stanąć twardo na ziemi. Nie dopasowywać sobie szczudeł. Pan "do grzesznika poszedł w gościnę".

Nie twierdzę, że warsztaty wielbienia są złe. Sam często przeżywałem podobne chwile i dziękuję za nie Bogu. Wiem jednak jedno: Pana Boga nie da się nabrać na żadne techniczne sztuczki, puste gesty. On bada serce. Jedynie modlitwa wypływająca z serca jest dla niego perłą. A w czasie "warsztatów uwielbieniowych" łatwo zapomnieć o Nim, poddać się jedynie nastrojowi chwili. Człowiek czuje się jak w przedsionku nieba, a potem zderza się z twardą, brutalną rzeczywistością, w której jak twierdzi "nie ma Boga". Problem w tym, że On tam jest. Szczególnie tam.

Czy na warsztatach modlitewnych można nauczyć się modlić? Jasne, choć przecież nikt tego nie zagwarantuje. Biblia opisuje sytuacje, w której ludzie modlili się dobrze: zostali wysłuchani. A przecież "styl" ich modlitwy kompletnie nie pasuje do naszych doświadczeń. O jakiej modlitwie myślę?

O jęku siedzącego przy drodze żebraka Bartymeusza. "Słysząc, że przechodzi obok Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał". Został wysłuchany.

"Jezusie, synu Dawida ulituj się nade mną" - krzyczała kobieta kananejska, mimo, że uczniowie prosili Jezusa: "Odpraw ją, bo krzyczy za nami!". Wyobrażam sobie, co tam się działo. Kobieta narobiła niezłego zamieszania, skoro wyprowadziła z równowagi samych uczniów. Została wysłuchana.

"Pamiętaj o mnie" - jęczał umierający łotr. Został wysłuchany.

Abraham, gdy Pan zawierał z nim przymierze, czuł że umiera. "Ogarnęła go wielka ciemność". Każda komórka jego ciała rozsypywała się przed obliczem Pana Zastępów. Był rozdarty, a jednak został wysłuchany.

Gdy Jeremiasz stanął oko w oko ze Słowem Bożym zawołał: "Niech będzie przeklęty dzień, w którym się urodziłem! Dzień, w którym porodziła mnie matka moja, niech nie będzie błogosławiony! Niech będzie przeklęty człowiek, który powiadomił ojca mojego: Urodził ci się syn, chłopiec! sprawiając mu wielką radość. Po co wyszedłem z łona matki? Czy żeby oglądać nędzę i utrapienie i dokonać dni moich wśród hańby?"

Łaska Boża jest tak potężna, że stojący w jej obliczu człowiek ślepnie i może jedynie wołać za Hiobem: "Odwróć Twój wzrok, niech trochę rozjaśnię oblicze!" (Hi 10,20).

"Odwróć Twój wzrok, niech trochę rozjaśnię oblicze..." Paradoks. Krzyk Piotra: "Odejdź ode mnie, Panie" nie jest teatralnym gestem, świetnie zagraną rolą w dramacie. Fale jeziora niosły szczery do bólu krzyk przerażonego rybaka pamiętającego, że. "nikt nie może zobaczyć Boga i pozostać przy życiu". A samo życie Jezusa? Narodziny w stajni, wizyty pierwszych gości: pastuchów i magów, śmierć na hańbiącym krzyżu poza miastem. Na zwykłym wysypisku śmieci. Żadnej sielanki. Dla większości zgorszenie. Profanum. A jednak On swą obecnością potrafił uświęcić te miejsca! Stajenka jest święta, Golgota jest święta, święty jest krzyż. Święci pasterze. Sacrum wdziera się tam, gdzie inni zamykają z zawstydzeniem oczy.

Nie możemy spotkania z żywym, płonącym z tęsknoty Bogiem uzależniać od nastroju, który przygotują na scenie muzycy! On może przyjść, ale nie musi. A kilka razy widziałem, jak prowadzący takie koncerty byli niemal pewni, że swymi postawami, słowami, dźwiękami "sprowadzą" Boga na ziemię. Jest pokorny. Schodzi na nasze wołanie. Lituje się nad nami. Ale przyjdzie, kiedy chce... I jak chce.

Świetnie pisze o tym trapista o. Michał Zioło: "Chodzi o bardzo popularną w cysterskim myśleniu Paschę Pana, Jego Przejście. Był to moment bardzo przez mnichów oczekiwany i sumiennie przygotowywany, choć czas i miejsce nawiedzenia znane były tylko Jezusowi. Istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje cysterskich mnichów swoją mistyczną, rozpalającą serce obecnością w najbardziej zwykłych miejscach: w drewutni przy rąbaniu drzewa, w stajni, na pastwisku przy pilnowaniu wołów..."

Przyjdzie jak chce. Ostatnio Jan Budziaszek opowiadał mi o tym, jak Pan Bóg go zaskoczył: "Pamiętam, że po kilku latach organizowania u mnie w domu pierwszosobotnich różańców, wściekłem się i powiedziałem: "Koniec, mam dość!" Chodziłem po znajomych, po duszpasterstwach, kościołach i zachęcałem: "Przyjdźcie do mnie na różaniec". Przychodziły trzy, cztery osoby. Miałem dość. Będąc kiedyś w Częstochowie na trasie ze Skaldami, przez tydzień chodziłem na szóstą rano na odsłonięcie obrazu i błagałem: "Zwolnij mnie. Nie chcę już niczego organizować!" i usłyszałem w sercu: "Jeszcze jeden, jedyny raz..." Nie ruszyłem palcem, nikogo nie zawiadomiłem, nie wykonałem żadnego telefonu. "Nie powiem, że jestem w Krakowie, to może nikt nie przyjdzie?" - cieszyłem się w duchu. Nadeszła sobota. Od rana urywały się telefony, żona nie podnosiła już nawet słuchawki. Wieczorem na modlitwę przyszło do mnie aż... czterdzieści siedem osób. Przez kilka godzin staliśmy stłoczeni w pokoju i modliliśmy się, a potem zauważyłem, że pod moim oknem marznie dwóch chłopców. Otwieram okno, a oni mówią: "Czy możemy jeszcze trochę postać?" (śmiech). Teraz wiem, że to Jego dzieło, a nie moje.

"Już dawno zrozumiałem, że to, co po ludzku rzecz biorąc jest mocne, imponujące, przekonujące, fascynujące wcale nie musi być takim dla Boga - dodaje Adam Szewczyk - Im bardziej jesteśmy przekonani, że Boga w czymś nie ma, tym bardziej prawdopodobne, że On tam jest. Patrz: nędzna stajenka, krzyż hańby".

"Nie chce mi się nawet gadać. Bo wiesz, jeśli chodzi o mnie, to nie mam już żadnych złudzeń" - rzucił Tomek "Gbur" Budzyński. Nie pamiętam już dziś słów ani melodii pieśni uwielbienia, która płynęła ze sceny. Nie pamiętam delikatnego zapachu dymu. Pamiętam słowa Tomka. Była to jakaś część prawdy o tym, co wtedy przeżywał. A tylko prawda wyzwala.

W słynnym traktacie "Noc ciemna" Jan od Krzyża pisze: "Bóg jest podobny do ognia, do którego wrzuca się drewno. Jeśli drewno było mokre, pod wpływem ognia staje się czarne, ciemne i brzydkie, oraz wydziela swąd. W miarę jednak osuszania ogień coraz bardziej ogarnia je płomieniem i usuwa zeń wszystkie ciemne i brzydkie przypadłości, które są jego przeciwieństwem. W końcu, ogarnąwszy je od zewnątrz, rozpala je, zamienia w siebie, czyni je tak pięknym jak on sam".

Żar płonącego z tęsknoty za człowiekiem Boga. Płomień, o którym wołał Jezus: "Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął!". Płomień wypalający boleśnie resztki starego człowieka. Spala wszystko to, co zbędne. Dusza sama staje się płomieniem. Zaczyna płonąć miłością. "Połóż mnie jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański" - wołał autor Pieśni nad Pieśniami.

Jedynie szczere, poddane Bogu modlitwy mogą zapalić innych. Inaczej będą wymądrzaniem się, moralizowaniem. Będą rzewną piosenką Michaela Jacksona, który może ładnie zaśpiewa i wzruszy, ale potem za kulisami, z rękami w kieszeniach będzie się wykłócał o grube pieniądze. Ludzie postoją jeszcze przez chwilkę ze wzniesionymi rękami. A później wrócą do domów i "wsiąkną w szarą codzienność". Nie zauważą, że właśnie tu tuż przy nich stoi anioł Pana. Wysłannik Boga, który "nie zdrzemnie się ani nie zaśnie". Nie spuści z nich oka.