Nie tylko Kilimandżaro

Izabela Górnicka-Zdziech

publikacja 05.01.2009 23:22

Sześć dni wspinali się na afrykańską górę, walcząc z własną słabością i ograniczeniami. Zmagali się z bólem mięśni, brakiem tlenu, pyłem wulkanu. Dziewięć niepełnosprawnych osób szło razem, ale jednocześnie każda z nich zdobywała własny szczyt. Magazyn Familia, 1/2009

Nie tylko Kilimandżaro



Kiedy kompletowałam do tej wyprawy grupę osób niepełnosprawnych, wskazałam tych, którzy według mnie mają w sobie nieprawdopodobną siłę. Mimo trudnej sytuacji zdrowotnej, wszyscy już swoje Kilimandżara zdobywali. Pomyślałam, że dojdą, bo są pełni wiary w siebie i radości, dawno odbili się od cierpienia, załamania mają za sobą. Nikt z nich nie odmówił. Wszyscy chcieli iść.

To był ich świadomy wybór” – opowiada, nie kryjąc wzruszenia, Anna Dymna, prezes Fundacji „Mimo Wszystko”, organizatora projektu Kilimandżaro 2008. W ten sposób dziewięciu niepełnosprawnych, którzy wcześniej się nie znali, razem zmierzyło się z afrykańską górą. Wielu z nich tę wyprawę zadedykowało swoim rodzinom.

Wózek w buszu

Przeciwności mnożyły się przed nimi od samego początku. Najpierw okazało się, że samolot, którym mieli lecieć do Amsterdamu, nie wystartuje na czas, a jego opóźnienie mogło spowodować, że uczestnicy wyprawy nie zdążą na kolejny lot, z Amsterdamu do Kenii. Na szczęście się udało i po 9 godzinach wylądowali w Nairobi. Jednak nie był to koniec trudności.

Pierwszego dnia wspinaczki wyruszyli autobusem do Parku Narodowego. Po drodze pojazd zawadził o kabel. Z dachu spadły wózki alpejskie Angeliki Chrapkiewicz i Piotra Truszkowskiego oraz rower Jarosława Roli. „Rower mocno się nie uszkodził, jeden wózek udało nam się naprawić, ale drugi nie nadawał się już do użytku – wspomina Łukasz Żelechowski. – Jednak Opatrzność Boża czuwała nad nami, w buszu znaleźliśmy doskonały, nieużywany wózek. To było niesamowite”.

Zaczęli atakować szczyt o godzinie 15.00. Podłoże wulkaniczne okazało się bardzo trudne do przejścia. Najciężej było pokonać ten odcinek osobom poruszającym się o kulach. Krzysztof Głombowicz przeszedł mały kryzys, walcząc z zapadającymi się co krok kulami. Mimo to szedł dalej, aż dotarł do obozu.

Sprawdził się rower Jarosława Roli. „Nie miałam świadomości, że przez wiele godzin będziemy wędrować w tufie wulkanicznym, czyli rodzaju piasku wulkanicznego, który unosi się wszędzie wokół. Przeszkadza w oddychaniu, ma się go pełno w ustach, na skórze, w butach, na spodniach, wszędzie. To nieprzyjemne, a dodatkowo brodzenie w tej pylącej nawierzchni niezwykle utrudnia marsz” – opowiada Katarzyna Rogowiec.

„Od początku trudne okazało się dla mnie radzenie sobie z przyziemnymi rzeczami, takimi jak choćby toaleta, którą była zwykła dziura w ziemi” – przyznaje Angelika Chrapkiewicz. Miejscowi przewodnicy starali się podsycać śpiewem dobre nastroje uczestników. Zaczęli od piosenki o Kilimandżaro.

Ostatecznie o godzinie 20.00 uczestnicy dotarli w komplecie do Marangu Gate-Mandara Hut na wysokości 2700 m n.p.m. Pierwsze zmagania były już za nimi. Kładąc się spać, mieli przed oczyma twarze bliskich. Łukasz Żelechowski tęsknił za żoną i córeczką, którym dedykował tę wyprawę.

Góry weryfikują wszystko

Z każdym następnym metrem wspinaczka była trudniejsza. Drugiego dnia maszerowali od 5.30. Zmęczenie zaczynało się dawać we znaki wszystkim. Kolejny odcinek drogi między 2700 a 3700 m n.p.m. uczestnicy wyprawy rozpoczęli od podziału na grupy.

W pierwszej znalazł się Krzysztof Gardaś z Łukaszem Żelechowskim i Jackiem Grzędzielewskim, dyrektorem firmy sponsorującej wyprawę, który stał się „oczami” Łukasza. Krzysztof Głombowicz został z tyłu. Poważnie obtarł nogę i każdy krok sprawiał mu ból.





„Wyprawa na pewnej wysokości przestaje być grupą ludzi. Nie wędruje się razem. Idzie się samotnie. Góry weryfikują wszystko. Z każdą kolejną wysokością zmniejsza się wrażliwość na drugiego człowieka – taką refleksją dzieli się z nami po powrocie z wyprawy Katarzyna Rogowiec i dodaje: – Jeżeli ma się cel do osiągnięcia, w tym przypadku wejście na sam szczyt, Uhuru Peak (5895 m n.p.m.), przestaje się myśleć o innych, skupia się bardziej na sobie.

Z drugiej strony widzi się trud drugiego człowieka, który nie daje ci spokoju. Gdy miałam do wyboru poprosić niewidomego Łukasza Żelechowskiego, byśmy się zatrzymali i by jego przewodnik podał mi herbatę, lub iść dalej spragniona, wybrałam to drugie. Nie poprosiłam, bo wydawało mi się, że to może spowodować, że Łukasz nie wejdzie. Był już tak zmęczony, że ta przerwa wytrąciłaby go z rytmu.

Herbatę miałam we własnym plecaku, ale nie mogłam się sama rozpiąć ani zdjąć kurtki. Czułam się ubezwłasnowolniona, upokorzona własnym ograniczeniem”. Innego zdania jest Angelika Chrapkiewicz: „Ja miałam kogoś, kto był moimi nogami, nie odczuwałam, tak jak Kasia, że każdy idzie sam. Musiałam myśleć, skupić się, by ten ktoś się nie poślizgnął.

Dla mnie nie była to tylko moja osobista droga, ale praca zespołowa, związana z tragarzami i przypisanym do mnie ratownikiem z GOPR-u, Bogdanem Bednarzem, który w szczytowym momencie niósł mnie w specjalnym nosidle”. Na tym odcinku dwóch sprawnych uczestników wyprawy złapało wirusa. Pojawiła się gorączka. Mieli problemy z żołądkiem, odwodnili się i osłabli. Kilimandżaro jest wyzwaniem dla każdego, niezależnie od stopnia sprawności.

Choroba wysokościowa

Konieczny był dzień przerwy w wędrówce. Odpoczynek w Horombo Hut na wysokości 3720 m n.p.m. okazał się niezbędny. Musieli nabrać sił. Wraz z wysokością robiło się coraz zimniej. „Ogromnym problemem podczas tej wspinaczki była dla mnie niska temperatura. Ponieważ się nie ruszam, od razu marznę.

Próbowaliśmy to rozwiązać maściami, ciepłym ubraniem” – opisuje swoje zmagania Angelika Chrapkiewicz. Niektórym dawały się już we znaki objawy choroby wysokogórskiej: było im niedobrze, bolały ich głowy. „Nie wiem, czy to, że razem z nimi chorowałam na chorobę wysokogórską, im coś pomogło, ale ponieważ jestem aktorką, zawsze wchodzę w drugiego człowieka, aby lepiej go zrozumieć, stawiam się w jego sytuacji. Wtedy znalazłam się w strasznej” – dzisiaj Anna Dymna wspomina to z uśmiechem.

Coraz bardziej doskwierała im tęsknota. „Byliśmy weseli o każdej porze, nawet w chwilach trudnych, rozładowywaliśmy minorową atmosferę zawsze, ale o tęsknocie za bliskimi nie można było zapomnieć, o tych osobach, dla których się szło” – zapewnia Łukasz Żelechowski. Czwartego dnia wędrówki wyruszyli o siódmej rano. Piękny wschód słońca wydał im się dobrą wróżbą.

Celem było podejście do schroniska Kibo Hut na wysokości 4703 m n.p.m. „Technicznie ten odcinek nie był trudny, raczej łagodny i przyjemny, ale ciężko się oddychało w rozrzedzonym powietrzu – relacjonuje Łukasz Żelechowski. – Doszliśmy na godzinę 14.00, a o 24.00 mieliśmy atakować szczyt. Trzeba się było przespać. Wszyscy zasnęli w śpiworach, a ja leżę i czuję, jak zaczyna brakować mi powietrza, coraz trudniej oddycham. Wziąłem aspirynę, poczułem się lepiej, przespałem się i zbudziłem o świcie.







Dali nam obiad, co postawiło mnie trochę na nogi. Potem położyłem się znowu. Obudziłem się o 21.00 i poczułem, że wszystko miałem lodowate: nogi, stopy, palce. Krążenie zaczęło mi odmawiać posłuszeństwa, trząsłem się z zimna. Włożyłem na siebie wszystko, co miałem: polar, goreteks, spodnie, kurtkę, czapkę, rękawiczki i nadal było mi strasznie zimno.

Wszyscy dalej spali, a ja pomyślałem, że jak za chwilę nie wejdę na szczyt, to później nie dam rady. Ale kiedy wstałem i się przeszedłem, tak aby nikogo nie obudzić, jakoś dotrwałem do 23.00. Wtedy razem z innymi napiłem się herbaty, zjadłem ciasteczko i o 24.00 wyruszyliśmy. Mieliśmy przed sobą około 8 godzin wędrówki”.

Obiecali sobie, że będą się nawzajem motywować. Mimo zmęczenia, które wywoływało nieporozumienia w grupie, nadal trzymali się razem. Angelika Chrapkiewicz, jak obiecała, nie raz była czyimiś rękami i oczami, Katarzyna Rogowiec – nogami, Jan Mela wspierał innych optymizmem. Krzysztofowie, choć o kulach, nadawali marszowi odpowiedni rytm. Z każdą godziną sił im ubywało.

Chwila na szczycie

Zimno, choroba wysokościowa, rozrzedzone powietrze i wysiłek robiły swoje. A jednak wszyscy trwali w postanowieniu, że dotrą na szczyt.

„Ostatni odcinek wędrowaliśmy po żużlu wulkanicznym potężną stromizną do góry. Tu trzy kroki stanowiły taki wysiłek, jakby biegło się w maratonie, tak rozrzedzone było powietrze. Walka z kamieniami i pyłem była mordercza, ale wiedziałem, że idę na szczyt dla mojej małżonki i córeczki, i że one czekają na mnie tam, na dole.

Powiedziałem sobie: «Boże, słuchaj, choćby mnie mieli na barkach wnieść, to ja tę górę zdobędę». Kiedy doszedłem do 5600 m, pojawiło się zwątpienie. Przede mną były ogromne głazy. Mój pomocnik nie wiedział, jak mnie przez te kamienie przeprowadzić. «Ja też nie wiem, ale nie poddam się tak łatwo!» – zapowiedziałem.

Wreszcie jeden z czarnych przewodników doprowadził mnie, asekurując, nad grań krateru Gillman’s Point (5685 m n.p.m.). Okrążaliśmy go przez prawie dwie godziny, by dojść do Uhuru Peak, czyli najwyższego punktu Kilimandżaro. Trzeba było iść raz w górę, raz w dół. Szedłem z największym trudem, problemy z oddychaniem bardzo dawały mi się we znaki. Pilnowałem się, by oddychać głęboko i równo, ale przypominało to raczej łapanie powietrza, jakby się było rybą wyciągniętą z wody.

Od pięciu tysięcy metrów człowiek się nie poci, nie czuje zgrzania ani zmęczenia, skupia się tylko na tym, by oddychać. Po kilku krokach dostaje się zadyszki, a jak się usiądzie i napije ciepłej herbaty, wszystko się wyrównuje, ale na chwilę. Nie wiem, jak to zniosłem. A kiedy dotarłem na szczyt, zacząłem się zastanawiać, że co z tego, że wszedłem, skoro jeszcze większa golgota czeka mnie przy zejściu.

Schodziłem pomału z czarnym przewodnikiem. Kiedy wreszcie poczułem normalne powietrze i podłoże, emocje we mnie puściły i popłakałem się, mimo że jestem twardy chłop” – przyznaje Łukasz Żelechowski. Krzysztof Gardaś potwierdza relację Łukasza: „Na szczycie nie było nawet czasu, aby pomyśleć o rodzinie. To krótka chwila. Spojrzenie wokół. Zdjęcia dla sponsorów. Nie można tracić energii, bo przed tobą jest jeszcze trudniejsze zejście. Im szybciej człowiek zejdzie, tym więcej ma energii. Ta wysokość wyniszcza organizm”.





Tego im nikt nie odbierze

Po powrocie do Polski opowiadają o ostatnim punkcie wyprawy zdawkowo. „Nie wiem, do czego to porównać, bo jeszcze nie miałam czasu ani sposobności, żeby wszystko przemyśleć. Było bardzo trudno. Czuję się wyczerpana” – to pierwsze słowa Katarzyny Rogowiec.

„Jestem rozdygotana w środku, nie dociera do mnie jeszcze, że rzeczywiście tam byliśmy i to wszystko przeszliśmy. Wszyscy mamy takie wrażenie. Kiedy wracaliśmy z góry, nie mogliśmy sobie przypomnieć wejścia. Kamienie i trasa wydawały nam się nieznajome – opowiada Angelika Chrapkiewicz. – Najgorzej wspominam zejście. Moi tragarze nie zwracali już takiej uwagi jak przy wchodzeniu.

Schodzili szybko, właściwie biegli i każdy kamień odbijał mi się na żebrach przez ponad osiem godzin bez przerwy. Kiedy wróciłam, miałam ciemno przed oczami”. Podobne odczucia towarzyszyły Łukaszowi Żelechowskiemu: „Zejście było okropne. Do bazy Kibo na wysokości 4700 m n.p.m. musiało mnie prowadzić trzech Murzynów. Bez sił osuwałem się na kolana i wołałem: «Słuchajcie, gdzież jest to Kibo? Zanieście mnie, błagam!»” – Łukasz odtwarza tamte chwile.

„Zdobycie samego szczytu wygląda tak, że gdy już się tam wejdzie, człowiek czuje się jakby był pijany, boli go głowa, jest mu niedobrze i chce się spać. To nie jest chwila wielkiego zwycięstwa i radości, raczej dziwne, okropne uczucie, o którym uczestnicy wyprawy nie umieją teraz opowiadać. Są tak zmęczeni, że nie chcą nawet myśleć, że tam byli. Przeżyli coś całkowicie im nieznanego. Jednak na przyszłość da im to nieprawdopodobną siłę. Za rok, dwa zrozumieją, że to stanowi wartość. Nikt nie odbierze im tego, że tam byli” – tłumaczy reakcje uczestników Anna Dymna.

Siła na przyszłość

Każdy z uczestników zdobył swoje Kilimandżaro. Katarzyna Rogowiec, Piotr Pogon, Jan Mela, Krzysztof Gardaś i Łukasz Żelechowski dotarli na sam szczyt – na wysokość 5895 m n.p.m. Pozostali uczestnicy – czyli Angelika Chrapkiewicz-Gądek, Jarosław Rola i Piotr Truszkowski, poruszający się na wózkach, oraz Krzysztof Głombowicz wspinający się o kulach – doszli na wysokość 5200 m n.p.m. Są pierwszymi osobami w historii, którym z taką niepełnosprawnością udało się dotrzeć aż tak wysoko.

Dla ich rodzin to też wielka chwila. „Tato, wielkie gratulacje dla ciebie i wszystkich, którzy zdobyli szczyt!!!” – już w czasie drogi docierały do nich SMS-y od bliskich. Rodziny trzymały kciuki i kibicowały. Teraz, po powrocie, jest czas na łzy wzruszenia i radości. Oprócz wspinaczki na szczyt uczestnicy opowiadają o safari, spotkaniach ze słoniami i z żyrafami, wizycie u wiceprezydenta Kenii i u masajskich wojowników Morani.

Wspomnieniami z Afryki będą żyli przez kolejne dni, samą wyprawą – lata. „Znowu sobie coś udowodniłem, pokazałem innym, że jeszcze na coś mnie stać” – mówi z satysfakcją Krzysztof Gardaś. „Każdy wspinał się z innego powodu.

Jedni marzyli o przygodzie, inni chcieli zdobyć szczyt. Nie przypisywałbym tej wyprawie wielkiej ideologii, ale jeśli dzięki temu, że tam poszliśmy, choć jedna osoba będzie chciała zrobić coś więcej, niż do tej pory robiła (dla niektórych niepełnosprawnych będzie to choćby wyjście z domu), to myślę, że było warto” – te słowa Jarosława Roli najlepiej podsumowują sens całej wyprawy.







Przed członkami szybko pojawiają się nowe cele. „Chciałbym zrobić coś dla innych, bo dotąd robiłem dla siebie. W drodze na Kilimandżaro poznaliśmy niepełnosprawnego nauczyciela z Kenii, który próbował z nami wejść. Nie udało mu się, nadwyrężył nogę. Opowiedział nam o swoim marzeniu. Uczy dzieci w szkole dla niepełnosprawnych.

Chciałby stworzyć wśród nich drużynę koszykarzy, która będzie rywalizować i próbować zdobywać miejsca na arenie międzynarodowej, ale brak sprzętu: wózków, koszy, piłek. Chcemy mu pomóc. Dzięki temu można by też wrócić do Afryki i zdobyć Mount Kenię, ale to jeszcze cel odległy” – zastanawia się Krzysztof Gardaś.

„Posiadłem w tej chwili wiedzę i doświadczenie, które spowodują, że mam nadzieję w niedalekiej przyszłości spróbować jeszcze raz, mimo wszystko, wjechać na sam szczyt Kilimandżaro. Prawdopodobnie ponownie zorganizuję, teraz już samodzielną, kolejną wyprawę” – mówi z przekonaniem Jarosław Rola.

Wybrańcy losu – członkowie wyprawy

Piotr Truszkowski (na wózku)po porażeniu prądem stracił obie nogi. Jest wielokrotnym srebrnym i brązowym medalistą mistrzostw Polski w lekkiej atletyce oraz mistrzostw Polski w siatkówce na siedząco. Lubi sporty ekstremalne.

Angelika Chrapkiewicz (na wózku) od 3. roku życia cierpi na dystrofię mięśniową. Porusza się na wózku. Skończyła Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej Instytutu Spraw Publicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz studia podyplomowe na wydziale dziennikarstwa. Z zamiłowania jest płetwonurkiem.

Łukasz Żelechowski nie widzi od urodzenia. Pasjonuje się jazdą na rowerze typu tandem, krótkofalarstwem, pływaniem i wspinaczką. Ukończył szkołę muzyczną I stopnia. Gra na pianinie i bandurze.

Katarzyna Rogowiec jako 3-letnie dziecko straciła obie ręce. Wielokrotna medalistka mistrzostw świata i mistrzyni świata w biathlonie. Na paraolimpiadzie w Turynie w 2006 roku zwyciężyła w biegach narciarskich na 15 km techniką klasyczną i na 5 km techniką dowolną.

Krzysztof Głombowicz zachorował w dzieciństwie na chorobę Heinego-Medina. Korzysta z kul i aparatu ortopedycznego. Ponad 20 lat uprawiał różne dyscypliny sportu, m.in. podnoszenie ciężarów, strzelectwo, lekkoatletykę i pływanie.

Jan Mela porażony prądem w wieku 14 lat, stracił lewe podudzie i prawe przedramię. Jest najmłodszym w historii zdobywcą bieguna północnego i południowego. Studiuje realizację filmową w Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania.

Jarosław Rola porusza się na wózku. Wielokrotny mistrz Polski w narciarstwie alpejskim. Projektuje i konstruuje sprzęt sportowy dla osób niepełnosprawnych. W 2006 roku jako pierwszy niepełnosprawny dotarł na szczyt Śnieżki na zaprojektowanym przez siebie rowerze napędzanym siłą rąk.

Piotr Pogon, koordynator projektu. Mimo że jest pacjentem Instytutu Onkologii (m.in. resekcja płuca), pływa i startuje w biegach długodystansowych.

Krzysztof Gardaś w wieku 21 lat doznał uszkodzenia kręgosłupa w wypadku motocyklowym. Korzysta tylko z kul, mimo że lekarze orzekli, że resztę życia spędzi na wózku. Jako niepełnosprawny zdobył kilka szczytów wchodzących w skład Korony Ziemi: Mont Blanc, Aconcaguę, Kilimandżaro i Elbrus.