Misja nadziei

Izabela Górnicka-Zdziech

publikacja 12.03.2009 15:06

Dzieci ulicy mają brudne buzie, są spocone i zmęczone. Nie chodzą do szkoły. Pracują, aby pomóc rodzicom utrzymać młodsze rodzeństwo. Śpią w kartonach albo studzienkach ciepłowniczych, gdzie często giną zalane wrzątkiem z pękających rur. Ich oczy tracą z czasem błysk wiary w to, że kiedyś będzie lepiej Magazyn Familia, 3/2009

Misja nadziei



Myją samochody, czyszczą buty, żebrzą. Dwa miliony dzieci na świecie żyje na ulicach. W krajach afrykańskich, takich jak Uganda, są uprowadzane i wcielane do partyzanckiej armii. Stają się ofiarami i oprawcami. Do opuszczonych przez wszystkich dzieci docierają młodzi polscy wolontariusze.

„Praca wolontariusza z dziećmi ulicy otwiera oczy na nieznaną dotąd rzeczywistość. Dlaczego nieznaną? Bo dla świata temat wojny w Ugandzie, problem dzieci żołnierzy oraz dzieci ulicy zdaje się dzisiaj nie istnieć. Wolontariat to nie sposób na zagospodarowanie kilku miesięcy życia.

Wolontariat jest przestrzenią, wktórej człowiek ze wszystkim, co go stanowi, ułomnościami i talentami, zaczyna realizować siebie. Misja staje się jego życiem” – opowiada Małgorzata Łokaj, która pod koniec czerwca 2008 roku wyjechała do Namugongo w Ugandzie jako wolontariusz Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco oraz Wolontariatu Polska Pomoc.

Fenomen naszych czasów

Na ulicy byłem od 5. roku życia. Dokładnie nie pamiętam, ile lat. Dziesięć, może jedenaście. Z tego czasu pamiętam cierpienie, pamiętam twarze dzieci i ich problemy, ogromne problemy. One były zabijane na ulicy. Niektóre zostawały złodziejami, piły alkohol. Nie mieliśmy gdzie spać. Kiedy w nocy było zimno, czasem paliłem papierosy lub zażywałem narkotyki. Piłem też benzynę. To mi pomagało nie odczuwać tak bardzo zimna… Ivan, 16 lat, wychowanek salezjańskiej placówki CALM (Children And Life Mission) w Namugongo.

W 2002 roku z inicjatywy księdza Stanisława Rafałko, dyrektora Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego, powstał w Warszawie Międzynarodowy Wolontariat Don Bosco (MWDB). Był odpowiedzią młodych ludzi na wezwanie Jana Pawła II: „Wolontariat, ten wspaniały fenomen naszych czasów, powinien być żywy pośród was […] żaden młody człowiek, będący w waszym wieku, jeśli nie poświęci – w takiej czy innej formie – jakiejś cząstki swego czasu na służbę innym, nie może nazwać siebie chrześcijaninem”.

MWDB skupia ludzi młodych, którzy chcą nieść pomoc, poświęcać swój czas służbie biednym i potrzebującym na całym świecie. Do tej pory na misje długoterminowe, czyli na okres minimum jednego roku, wyjechało z Polski 60 wolontariuszy, a w samym tylko 2008 roku 19 wolontariuszy wyruszyło do Ugandy, Peru, Mongolii, Zambii, Zimbabwe, Azerbejdżanu oraz Palestyny. W ubiegłe wakacje 32 wolontariuszy organizowało czas odpoczynku dzieciom i młodzieży w Albanii, Mongolii, Ugandzie, na Ukrainie i na Węgrzech.

W 2008 roku ośmiu wolontariuszy wyjechało w ramach czterech projektów finansowanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. „Chcielibyśmy, aby program polskiej pomocy zagranicznej rozwijał się, stwarzając kolejnym zainteresowanym możliwość pracy w krajach, które są znacznie uboższe niż Polska” – mówi Agata Czaplińska z Departamentu Współpracy
Rozwojowej MSZ.

Wolontariusze, którzy są wysyłani z ramienia Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego, najczęściej pracują w szkołach i ośrodkach dla dzieci ulicy. Jak potwierdzają salezjanie, zainteresowanie pracą wolontariusza misyjnego jest ogromne.





Wystarczy być

Dzieci powiedziały mi: „Jesteś nowy? Musisz nauczyć się naszych zasad. Jeśli masz pokój w sercu, tutaj nie ma dla niego miejsca. Jeśli masz miłość, wyrzuć ją z siebie, bo tutaj nikt cię nie będzie kochał. Nic dobrego nie spotka cię na ulicy. Musisz żyć według jej zasad”. Patrick, 16 lat, wychowanek salezjańskiej placówki CALM (Children And Life Mission) w Namugongo.

„Misyjna codzienność na placówce w Namugongo to bycie z chłopakami. Przedpołudnia spędzone na przygotowywaniu zajęć, popołudnia na ich realizacji: wspólne rysowanie, gry logiczne, zabawy sportowe, pomoc w nauce, rozmowy… Weekendy jeszcze bardziej pracowite, bo w całości poświęcone chłopcom” – wspomina wolontariuszka Małgorzata Łokaj.

W zeszłym roku salezjańska placówka CALM realizowała tam projekt „Edukacja międzykulturowa z elementami socjoterapii, sztuki i sportu”. CALM to dom dla około 130 chłopców w wieku od 6 do 17 lat. Na okres wakacji przyjeżdża tam jeszcze 30 chłopaków. CALM to przystań dla sierot naturalnych i społecznych – dla dzieci, które do tej pory wychowywała ulica.

Socjoterapia chłopców polega na zwyczajnym spędzaniu z nimi czasu, zarówno na lekcjach, zabawie, jak i pracy. Realizacji projektu służyły m.in. zajęcia taneczne, tworzenie gazetki ściennej z pracami plastycznymi polskich uczniów oraz ich listami do afrykańskich kolegów, założenie i prowadzenie czytelni, a także spotkania i rozmowy o życiu w Ugandzie i w Polsce, o podobieństwach i różnicach sytuacji dzieci i młodzieży.

Małgorzata Łokaj pracowała z chłopcami, którzy przeżyli na ulicach wiele lat. „Codzienna walka o życie nie pozostaje bez wpływu na psychikę dziecka. Nie znając doświadczeń dzieci ulicy, łatwo je zranić: niektórych niezauważeniem, innych nadmiarem zainteresowania. Otwartość na innych, radość życia to cechy, które pierwsze zostają dostrzeżone w chłopakach z misji.

Jednak stworzenie prawdziwej więzi z nimi, tak ważnej dla skuteczności prowadzonych zajęć, to kwestia długich tygodni. Wielu najmłodszych chłopców żyło w świecie wytworzonym przez siebie. To było najbardziej widoczne, gdy z przekonaniem mówili o swoich rodzicach i prosili o zorganizowanie spotkania z nimi, choć oni już dawno nie żyli” – dzieli się swoimi spostrzeżeniami wolontariuszka.

Łaska powołania

Tak się bałam. Próbowałam uciec, ale było ich tylu wokół nas, że nie było żadnego sposobu ucieczki. Bałam się, że mnie zabiją. Słyszałam, że biorą małe dzieci do Sudanu i wymieniają je na broń. Myślałam więc, że to spotka także mnie. Janet z Ugandy (źródło: www.unicef.pl).

Monika Winiarska spędziła półtora roku w salezjańskim ośrodku dla chłopców w Peru. To miejsce, gdzie przebywa 100 chłopców w wieku od 13 do 23 lat. „W 2003 roku ukończyłam Wydział Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu w Białymstoku i zastanawiałam się nad tym, co mam robić w życiu. Czy podjąć pracę naukową, czy zająć się praktyką? – opowiada. – Jednak praktyka w Polsce wydawała mi się mało interesująca, szukałam miejsca za granicą, gdzie mogłabym pomagać ludziom.

W Internecie znalazłam strony salezjańskie i informacje o wolontariacie. Zgłosiłam się, pojechałam na spotkanie i tak rozpoczęła się moja przygoda z wolontariatem. Raz w miesiącu uczestniczyłam w spotkaniach przygotowujących w ośrodku salezjańskim. Były one nastawione na kilka aspektów: formację ludzką, duchową i salezjańską”. Przyznaje, że rodzina była przeciwna jej pierwszym dwóm wyjazdom. Przy trzecim przestała się dziwić i lepiej go przyjęła.





„To zrozumiałe, że odczuwali lęk przed obcą rzeczywistością – tłumaczy bliskich Monika. – Ja też nie wiedziałam, jak będzie na miejscu. Pojawiło się zagadnienie zaufania ośrodkowi salezjańskiemu, ale przede wszystkim zaufania Panu Bogu, ponieważ w istocie robi się to dla Niego, a nie z innych małostkowych ambicji”. I dodaje: „Wolontariat to kwestia powołania i łaski, która jest dana człowiekowi.

Bez tego nie można pomagać i nie da się pokonać trudności, jakie związane są z tak trudną pracą i jej warunkami. Niektórzy podziwiają mnie za to, że wyjechałam, a ja podziwiam ich pracę w kraju. Każdy ma swoją drogę, a to była jedna z moich ścieżek”.

Wolontariuszka po powrocie do Polski nie mogła się odnaleźć. Tęskniła za dziećmi, szczególnie za swoim peruwiańskim chrześniakiem, Saturino Casa Castilio, wróciła więc do Peru na kolejne trzy miesiące. Potem pojechała jeszcze na miesięczny projekt misyjny do Ugandy. Chcąc podzielić się zdobytym podczas wyjazdów doświadczeniem, Monika Winiarska napisała książkę Serce dla Peru. Obecnie udziela się, pracując w kraju na rzecz polskich dzieci ulicy. Opracowywała także założenia programu polskiej pomocy zagranicznej realizowanego przez MSZ.

30 różnych historii

Mieszkałem na ulicy 3 lata, w studzience ciepłowniczej z innymi chłopakami. Często zmienialiśmy studzienki, kryjąc się przed policją. Nikt z nas nie chciał trafić do sierocińca. W ciągu dnia szukaliśmy jedzenia, wieczorem wracaliśmy do „domu”. Najwięcej uzbieraliśmy na śmietnikach i na bazarze spożywczym, wśród przeterminowanej żywności wyrzuconej przez sprzedawców. Soyolo, 19 lat, wychowanek salezjańskiej placówki Salvio Home w Mongolii.

Ośrodek Salvio Home w Mongolii skupia około 30 chłopców w wieku od 7 do 19 lat, choć niekiedy przebywają tam i dwudziestolatkowie. W tym miejscu rok spędziła wolontariuszka Izabela Paszke. Dziś pokazuje swoich wychowanków na zdjęciach, ocierając łzy wzruszenia. Ośrodek Salvio Home powstał na prośbę mongolskiego rządu, który potrzebował wsparcia.

Sytuacja w Mongolii od czasu upadku komunizmu jest bardzo trudna. Po roku 1989 rząd mongolski stanął przed problemami alkoholizmu, bezrobocia, przemocy w rodzinie oraz dzieci ulicy. Ośrodek salezjański zapewnia dzieciom, które wcześniej żyły na ulicy, opiekę materialną, ale też wychowawczą i edukacyjną. Chłopcy chodzą do szkoły Don Bosco, prowadzonej przez salezjanów. Kiedy ją kończą, salezjanie pomagają im nie tylko znaleźć pracę, ale też zaopatrują ich w niezbędne dobra materialne, np. tradycyjny mongolski dom – namiot zwany jurtą.

„Oprócz wspierania chłopców i pomagania im w nauce, wspólnie z nimi przygotowywałam posiłki i sprzątałam – opowiada Izabela Paszke. – Z własnej inicjatywy utworzyłam przedszkole oraz teatr. Zajmowałam się pierwszą pomocą. Kiedyś policja skierowała do nas sześcioletniego chłopca, którego mama biła pogrzebaczem, a potem wyrzuciła na ulicę. Opatrywałam mu rany na całym ciele, również na głowie…”.





Takich przypadków jest mnóstwo. Każde z tych dzieci ma własną historię. Wolontariuszka z przejęciem opowiada o kolejnych chłopcach. Unro w tym roku ukończył szkołę, uzyskał dyplom, obecnie pracuje w polskiej firmie budowlanej. Odnalazł matkę, co było jego marzeniem, i wie, że ma brata, który również mieszka na ulicy. Unro chce połączyć rodzinę, zabrać brata do domu. Ma wielkie plany, uczy się angielskiego.

Lekcja miłości i pokory

Ludzie nazywają nas ściekowymi dziećmi, omijają nas. Nasza jurta spłonęła, kiedy miałem 7 lat. Ojciec zaczął pić, mama odeszła, zostałem z ojcem. Poznał jakichś typków i pił z nimi. Często był tak pijany, że przewracał się na ulicy. Byłem zbyt mały, żeby go podnieść. Pewnego razu, kiedy znowu upadł pijany, pomyślałem sobie: „Nie mogę tak żyć”. Uciekłem. Wędrowałem ulicami, zbierałem jedzenie po śmietnikach, żebrałem na ulicy. Czasem nie mogłem znaleźć jedzenia nawet przez kilka dni. Zemdlałem. Nauczyłem się, że nie jest dobrze leżeć głodnym, bo można tak umrzeć. Lepiej iść, iść… Dolgion, 15 lat, wychowanek salezjańskiej placówki Salvio Home w Mongolii.

Dzieci ulicy mają brudne buzie, są spocone i zmęczone. Nie chodzą do szkoły. Pracują, aby pomóc rodzicom utrzymać młodsze rodzeństwo. Śpią w kartonach albo studzienkach ciepłowniczych, gdzie często giną zalane wrzątkiem z pękających rur. Ich oczy tracą z czasem błysk wiary w to, że kiedyś będzie lepiej. Nie ma dla nich miłości. Zamiast niej oddychają klejem, aby zapomnieć o głodzie, opuszczeniu i samotności. Doświadczają wszystkiego: głodu, pragnienia, przemocy, wojen, sieroctwa, chorób. To im jadą z pomocą wolontariusze. Jadą i sami wracają odmienieni.

„Gdyby nie miłość do tych dzieci, pewnie nie starczyłoby mi sił do pracy – mówi Izabela Paszke. – Trudno jest być wolontariuszem, choćby w tak prostych sytuacjach, kiedy np. trzeba wstać wcześnie rano po uprzednio ciężkim dniu, aby przygotować śniadanie, a na zewnątrz temperatura 40 stopni C. Ale warto! Za uśmiech, za nadzieję, która rozbłyska w ich oczach. Praca na misji jest ciężka, ale jest w tym jakaś nadzieja. Problemy nakładają się na siebie, a potem znienacka spada pomoc. W końcu, gdyby było inaczej, bez problemów i trosk, to czy byłoby tu miejsce na misję?”.

Małgorzata Łokaj przyznaje, że trzy miesiące spędzone w dziećmi ulicy nauczyły ją wiele o sobie i o drugim człowieku. Przede wszystkim doznała najważniejszego, czyli bycia z drugim i dla drugiego, ale także pokory wobec cierpienia. Otrzymała szansę doświadczenia prawdy o tym, że nie jest ważne, ile się posiada, w jakiej części świata się żyje, jakim językiem się mówi i jaki ma się kolor skóry.

„To, co najważniejsze, kryje się w słowie: człowiek” – zapewnia wolontariuszka. Twierdzi, że wrócić z misji, która opiekuje się chłopcami ulicy, to znaczy zaangażować się w innym miejscu na rzecz tych znanych i nieznanych dzieci, o których świat współczesny może nigdy nie usłyszeć, jeśli świadkowie – właśnie wolontariusze – będą milczeć. „Nie jest łatwo żyć w Europie, zapominając o tym, jak żyją mieszkańcy Afryki, jak żyją dzieci ulicy w Ugandzie.

Jaka to rzeczywistość? Która jest bardziej realna: nasza czy ich? Po doświadczeniach pracy z dziećmi ulicy już nikt nigdy nie wraca do rzeczywistości sprzed wyjazdu” – mówi z przekonaniem wolontariuszka, której marzeniem jest powrót do Ugandy oraz przywiezienie stamtąd do Polski przedstawicieli chłopców z ośrodka misyjnego.