Rzucano kłody pod nogi

Rozmowa z sędzią Bogusławem Nizieńskim, byłym Rzecznikiem Interesu Publicznego

publikacja 06.06.2005 19:39

Były przypadki, że ktoś został zarejestrowany, ale z takich czy innych względów nie podjął współpracy. Kiedy nazwisko takiej osoby pojawi się w Internecie jako: tajny współpracownik, pojawi się problem, czy on nim był, czy tylko podpisał zobowiązanie do współpracy, ale jej nie podjął. Powściągliwość i Praca, 2/2005

Rzucano kłody pod nogi



Panie Sędzio! Zakończył Pan trwającą sześć lat kadencję Rzecznika Interesu Publicznego. Czas na podsumowania. Ja pragnąłbym jednak zapytać o nadzieje, jakie Pan miał, obejmując to stanowisko.

Nadzieje były ogromne. Wydawało się, że uda się prześledzić losy wielu osobowych źródeł informacji, a przede wszystkim ujawnić tych, którzy w swoich oświadczeniach lustracyjnych nie ujawnili prawdy o sobie, o swoich związkach ze służbami specjalnymi PRL. Nie w pełni się to udało, dlatego że nie znaliśmy sytuacji, która się wytworzyła po 4 czerwca 1989 r, poprzez dopuszczenie do masowego niszczenia teczek personalnych i teczek pracy tajnych współpracowników. Przecież dopiero 30 stycznia 1990 r., ówczesny minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak, wydał zarządzenie zakazujące niszczenia jakichkolwiek materiałów pozostałych po byłej Służbie Bezpieczeństwa. Przez ten czas, to jest przez prawie siedem miesięcy, w sposób masowy niszczono te materiały, więc jakże potem można było ustalić, kto był - spośród osób pełniących funkcje publiczne - na usługach SB? Nie mieliśmy wyobraźni, nie wiedzieliśmy, że te zniszczenia są tak ogromne...

Możemy je oszacować?

W niektórych Wojewódzkich Urzędach Spraw Wewnętrznych, zwłaszcza w tych małych, niemal 90 proc. materiałów archiwalno-operacyjnych zostało zniszczonych. Przynajmniej taki stan rzeczy wynika z raportów o zniszczeniu materiałów. Oprócz tego były przypadki wynoszenia materiałów. Bo jeżeli nie ma w wykazie niszczonych teczek personalnych materiałów, których szukaliśmy, i nie było ich w archiwach po SB, to znaczy, że je wyniesiono. Na szczepcie były też jednostki, takie Wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych, w których potraktowano poważnie zarządzenie gen. Kiszczaka o zakazie niszczenia jakichkolwiek dokumentów. Dzięki temu udało się je odzyskać z worów, w których były już złożone teczki personalne i teczki pracy, przeznaczonych do zniszczenia.


Można więc powiedzieć, że praca Rzecznika Interesu Publicznego była działaniem prawie detektywistycznym...

Na pewno była to praca poszukiwawcza. Trzeba było szukać - i tak jest nadal - czy zachował się jakiś materiał dotyczący osoby, która Rzecznika Interesu Publicznego interesowała. Czasami udawało się znaleźć jakieś odpisy czy wyciągi z doniesień agenturalnych w innych teczkach: w teczkach założonych na tzw. figurantów spraw operacyjnego rozpracowania. To znaczy, że tajny współpracownik w swoim doniesieniu agenturalnym uwzględnił kilka osób, obciążył je swoim doniesieniem, a wyciągi z tego doniesienia zostały rozprowadzone do tych teczek, w których występowali ci tzw. figuranci, czyli osoby, na które zbierano materiały. Można się więc było posiłkować takim materiałem, jeżeli był on na przykład kserowany, albo też sporządził taki wyciąg były funkcjonariusz SB.W takiej sytuacji przesłuchiwaliśmy tego funkcjonariusza, aby opowiedział, w jaki sposób on uzyskał doniesienie agenturalne, dlaczego sporządził wyciąg z tego doniesienia i gdzie ten wyciąg ostatecznie trafił. To jest bardzo złożone poszukiwanie, ale nasi pracownicy nauczyli się jak postępować w takich sytuacjach.

Ustaliliśmy, że na koniec roku 2004 mieliśmy 588 osób, które były na stanowiskach lustracyjnych, wcześniej lub aktualnie, ale co do których zachowały się tylko: rejestracja prowadzona przez organy bezpieczeństwa państwa, rejestracja w dzienniku rejestracyjnym, albo w dzienniku koordynacyjnym, albo w dzienniku archiwalnym. Natomiast nie zachowała się teczka pracy, czy teczka personalna takiej osoby. Sąd Najwyższy stwierdził, że sama rejestracja nie może być dostatecznym dowodem czyjejś tajnej współpracy, ponieważ szereg osób zostało zarejestrowanych w ewidencji operacyjnej organów bezpieczeństwa państwa, chociaż faktycznie nie były one tajnymi współpracownikami, W związku z tym musimy szukać innych dowodów, aniżeli sama rejestracja. Niekiedy to się udaje, ale w zdecydowanej ilości wypadków nie ma szans na odnalezienie jeszcze innych dowodów poza rejestracją. Najważniejszym z nich jest teczka personalna lub teczka pracy tajnego współpracownika. Ale, jeżeli tego rodzaju teczki już nie ma, to sytuacja dowodowa bardzo się komplikuje.

Najtrudniejszymi - zdaje się - były te wszystkie sprawy lustracyjne, które Pan prowadził, a które dotyczyły prominentnych osób ze świata polityki...

Te osoby mają już określony stosunek do lustracji i od samego początku były jej przeciwne - pewnie, domyślając się że mogły się zachować materiały, które je kompromitowały. A takie materiały w niektórych jednostkach służb specjalnych się zachowały! Wojskowe służby specjalne dbały o to, żeby zachowały się wszystkie teczki personalne i teczki pracy współpracowników tajnych różnych kategorii, którzy współpracowali z Zarządem II, to znaczy wywiadowczym, Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Te akta są w idealnym porządku. Natomiast gorzej jest, gdy chodzi o teczki osobowych źródeł informacji, a przede wszystkim tajnych współpracowników, którzy pracowali na rzecz Wojskowej Służby Wewnętrznej...

Czyli wojskowego kontrwywiadu?

Tak. Tam zatrzymywano do końca teczki personalne tajnych współpracowników, natomiast ich teczki pracy, jeżeli nie przedstawiały szczególnej wartości operacyjnej, były niszczone. Stąd procesy lustracyjne, obejmujące osobowe źródła informacji kontrwywiadu wojskowego, były już bardziej skomplikowane. Trzeba było ustalać świadków, którzy - według zapisów w teczce personalnej-prowadzili dane źródło. Trzeba ich było przesłuchiwać, aby uzyskać pewność, że dana osoba była faktycznie źródłem informacji kontrwywiadu.


Natomiast najgorzej wygląda sprawa w Służbie Bezpieczeństwa. Jak już mówiłem, dopuszczono do masowego niszczenia materiałów operacyjnych, które pozostały po Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.


Panie Sędzio, czy zgodziłby się Pan z ostatnio lansowaną tezą, że trzeba ogłosić nazwiska tych wszystkich, którzy współpracowali ze służbami specjalnymi PRL?

Czy oni współpracowali, to w świetle wyroku Trybunału Konstytucyjnego musiałby sprawdzić sąd. Bowiem Trybunał Konstytucyjny uznawał tajną współprace, tylko przy spełnieniu pięciu podstawowych przesłanek - a mianowicie: zobowiązanie do współpracy, które się zachowało i musiało zostać zmaterializowane, to znaczy, że osoba, która zobowiązała się do tajnej współpracy, musiała przekazywać informacje funkcjonariuszowi czy funkcjonariuszom SB. Te informacje, jak wypowiedział się w tej materii Sąd Najwyższy, musiały być pomocne i przydatne organowi bezpieczeństwa państwa. Dopiero wtedy można mówić o zmaterializowaniu współpracy, która była zrealizowana. Natomiast, jeżeli się myśli o tym - tak jak w modelu czeskim - żeby wprowadzić do Internetu nazwiska tajnych współpracowników czy też funkcjonariuszy służb specjalnych, no to będzie to nie całkiem jasne do końca. Były bowiem przypadki, że ktoś został zarejestrowany, ale z takich czy innych względów nie podjął współpracy. Kiedy nazwisko takiej osoby pojawi się w Internecie jako: tajny współpracownik, pojawi się problem, czy on nim był, czy tylko podpisał zobowiązanie do współpracy, ale jej nie podjął.

Pokazano mi w jednej z delegatur byłego Urzędu Ochrony Państwa właśnie taki przypadek, gdzie członek Komisji Zakładowej Solidarności stanął przed problemem - zgodzić się na współprace, czy zostać internowanym? Wybrał to pierwsze: podpisał zobowiązanie o współpracy. W tym zobowiązaniu obrał konkretny pseudonim, ale w jego teczce pracy nie ma żadnych dokumentów, które miał wytworzyć. Są tylko notatki funkcjonariusza, który miał tego - w cudzysłowie - tajnego współpracownika na swoim kontakcie, w których stwierdza, że nie można nawiązać z nim żadnego kontaktu. Efekt był taki, że po półtora roku rozwiązano tę współpracę, a ta - w rozumieniu Trybunału Konstytucyjnego - współpracą nie była. Ten człowiek, który podpisał tylko zobowiązanie do współpracy i przyjął pseudonim, nie przekazał bezpiece ani jednej informacji...

Czyli można się było wykręcić z uścisków SB?

Można. A rzeczony działacz Zakładowej Solidarności zrobił to bardzo sprytnie, bo nie dał się nigdy złapać na kontakt - ukrywał się. Teraz pojawia się problem, ponieważ on w zasobie archiwalnym figuruje jako tajny współpracownik. W SB przecież nikt się nie wdawał w to, czy współpraca zaistniała czy też nie. Jeżeli teraz ktoś taki trafi do Internetu, to pojawi poważny problem, również natury moralnej. Trzeba więc wyraźnie zaznaczyć, że w tym materiale operacyjno-archiwalnym nie ma nic, poza jego zobowiązaniem do współpracy. Nie przekazał esbecji żadnych informacji. Żeby to było jasne. Bo bardzo łatwo można skrzywdzić Bogu ducha winnych ludzi.

Dokładnie nie wiem, jak wygląda projekt nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, jak również czy pozostanie nadal Biuro Rzecznika Interesu Publicznego, czy Rzecznik Interesu Publicznego będzie nadal działał. Wiem tylko, jak wygląda lustracja w Internecie po czesku: tam się wpisuje przy imieniu i nazwisku danej osoby oraz przy dacie urodzenia kategorię, w jakiej źródło funkcjonowało.

Nie wiem, jak to sobie wyobrażają te osoby, które w tej chwili dążą do nowelizacji ustawy. Byłoby dobrze, jak sądzę, gdyby wszystkich, którzy mają teraz swoje teczki personalne i teczki pracy i są dowody na to, że przekazywali informacje - żeby ich ujawnić. Tylko, z kolei pojawia się niebezpieczeństwo, że te osoby będą twierdzić, iż doniesienia agenturalne im przypisywane nie pochodzą z ich ręki. Mamy przecież szereg procesów lustracyjnych, w których cała linia obrony osobowego źródła informacji jest oparta na twierdzeniu, że: to nie z jego ręki, że to jest falsyfikat. Konieczna jest wtedy potrzeba skorzystania z usług biegłego z zakresu grafometrii. To specjalista musi powiedzieć czy doniesienie agenturalne, czy też zobowiązanie do współpracy, pochodzi z ręki danej osoby. To jest bardzo uciążliwe postępowanie dowodowe...


Na początku naszej rozmowy stwierdził Pan, te rozpoczynając pracę Rzecznika Interesu Publicznego, był pełen nadziei. A w jakim nastroju żegna się Pan z tym urzędem?

Muszę przyznać, że nie udało się wszystkiego zrealizować - było to ponad nasze siły. Było wiele zakrętów w naszej pracy. W szczególności przy nowelizowaniu ustawy lustracyjnej, które zaczęło się jesienią roku 2001. To zahamowało pracę Sądu Lustracyjnego. Przez siedem miesięcy trzeba było czekać, aby Trybunał Konstytucyjny, w wyroku z 28 maja 2003 r, orzekł, że nowela do ustawy lustracyjnej - która wyłączała z pojęcia tajnego współpracownika tych, którzy świadczyli swoje usługi w zakresie wywiadu, kontrwywiadu i ochrony granic - jest niekonstytucyjna i trzeba wrócić do pierwotnej wersji. W tym zakresie dwukrotnie czyniono zabiegi, aby lustrację podważyć, żeby rzucić jej kłody pod nogi. W wyniku tego Sąd Lustracyjny musiał zaprzestać prowadzenia szeregu procesów, zawieszając postępowanie lustracyjne.

Ale wciąż są środowiska, nazwijmy je opiniotwórcze, które za wszelką cenę chcą lustrację ukrócić...

Mnie się wydaje, że - na szczęście - po wydaniu wyroku przez Trybunał Konstytucyjny, ci, którzy zmieniali czy chcieli zmienić ustawę lustracyjną, niejako się uspokoili. Zrozumieli, że przecież nie można za wszelką cenę dążyć do zmiany ustawy, jeśli ta zmiana się nie utrzyma w procesie przed Trybunałem Konstytucyjnym. Od wspomnianego wyroku, który wszedł w życie 4 czerwca 2003 r. już nie zaobserwowałem prób zmieniania ustawy lustracyjnej. Tyle, że ona wciąż, niestety, napotyka na trudności spowodowane karygodnym dopuszczeniem do zniszczenia tysięcy teczek personalnych i teczek pracy agentury organów bezpieczeństwa PRL.

Panie Sędzio, jak Pan stwierdził, rzucano kłody pod nogi, ale były w Pańskiej służbie dla Polski również i sukcesy. Który Pan uważa za największy?

Myślę, że czeka Pan, żebym powiedział, że takim zwycięstwem jest wykazanie przez Sąd Lustracyjny, że niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne złożył były marszałek Sejmu. To był bardzo trudny proces. Dwukrotnie sąd pierwszej instancji rozpoznawał sprawę pana Józefa Oleksego i dwukrotnie Sąd Apelacyjny w Warszawie stwierdził, że pan Oleksy złożył niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne. Raz sąd odwoławczy uchylił pierwszy wyrok i nakazał sądowi pierwszej instancji - przy ponownym rozpoznawaniu sprawy - okazać szczególną wnikliwość w kwestii następującej: czy Agenturalny Wywiad Operacyjny był ogniwem operacyjnym Zarządu II Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego w rozumieniu artykułu 4 ustęp 1 ustawy lustracyjnej.


Na tym sąd skoncentrował całą swoją pracę przy ponownym rozpoznawaniu sprawy. Natomiast Rzecznik Interesu Publicznego musiał dostarczyć sądowi materiał, z którego by wynikało, że ta formacja była ogniwem operacyjnym Zarządu II. Temu celowi służyło 27 teczek personalnych czy teczek pracy wywiadowców AWO, którzy na rzecz tego wywiadu pracowali w tych samych latach, kiedy zarejestrowany był w tym charakterze pan marszałek Sejmu Józef Oleksy. Chodziło o to, żeby przekonać Sąd, że to było ogniwo operacyjne, które zdobywało wiedzę poprzez swoich wywiadowców w czasie ich pobytów zagranicą, oczywiście w krajach zachodniej Europy, a więc tych, które były w tzw. zainteresowaniu operacyjnym wojskowych służb wywiadowczych PRL. Dlatego ten proces był tak trudny.

Poza tym pan Józef Oleksy nie należał do tzw. łagodnych lustrowanych. Starał się - a do tego miał pełne prawo - bronić przed zarzutem, który został mu postawiony. To był proces, który wniósł wiele do sprawy oczyszczenia naszego życia publicznego i przyniósł duży sukces. Musimy mieć jednak na uwadze, że to dopiero połowa drogi. Od tego wyroku służy odwołanie, które pan Oleksy już zapowiedział. A w razie, gdyby ten wyrok, który zapadł, został utrzymany w mocy przez sąd odwoławczy, to panu Oleksemu - tak jak każdemu lustrowanemu - służy prawo do złożenia kasacji do Sądu Najwyższego. Jak widać droga jest jeszcze długa i daleka, i nie wiadomo, jak się zakończy.

-Za Panem sześć nadzwyczaj pracowitych lat. Odchodzi Pan w stan spoczynku?

Na wypoczynek? Ostatnio złapałem się na tym, że kiedy szedłem pieszo przez centrum Warszawy, to właściwie nie poznałem mojego miasta! Jeździłem z domu do pracy i z pracy do domu. Tyle było mojego kontaktu ze stolicą, z jej życiem. Właściwie teraz nie umiem się znaleźć w tym mieście. Muszę więc trochę odpocząć i pomyśleć, co robić dalej. Tym bardziej, że w tej chwili jeszcze jestem, tak jak i pan Sędzia Krzysztof Kauba, w okresie przekazywania moich agend następcom.

Dziękując za wszystko, co zrobił Pan do dobra Polski, proszę również przyjąć serdeczne Bóg zapłać od redakcji i całego środowiska Powściągliwości i Pracy.

Rozmawiał Paweł Smogorzewski