Mówić nie tylko do rzeczy

ks. Andrzej Draguła

publikacja 19.06.2007 17:36

Na pytanie dziennikarza, czy księża biskupi różnią się w poglądach na temat kształtu lustracji duchownych, jeden z biskupów odpowiedział mniej więcej tak: „Biskupi z wielką troską pochylili się nad tą głęboką raną Kościoła". Uff! List, 6/2007

Mówić nie tylko do rzeczy




Kościół w Polsce zmienia się na naszych oczach. Dosyć jednolity kolos, jakim był Kościół powojenny, ulega rozwarstwieniu. Ujawniają się różne tendencje w postrzeganiu jego roli wobec świata i wzajemnych relacji między nimi. Mówi się o Kościele otwartym i zamkniętym, tradycyjnym i progresywnym. Polacy przestają się „rodzić" katolikami, a religię odziedziczoną zastępuje (bądź nie) religia z wyboru. Młode pokolenie - przynajmniej częściowo - wzrasta w kulturze, w której coraz mniej jest odniesień do chrześcijaństwa. To socjologiczno-teologiczne rozwarstwienie objawia się także w zróżnicowanym języku, którym posługuje się Kościół nie tylko w opisie aktualnej rzeczywistości, ale także w głoszeniu Ewangelii wierzącym i niewierzącym

Nie ma dzisiaj jednego kościelnego języka w Polsce. Wszystko zależy od tego, kto i do kogo mówi. Inny jest język biskupów, inny młodzieży gimnazjalnej, a jeszcze inny katolickiego publicysty. Czy mamy więc do czynienia z pomieszaniem, czy rozmnożeniem kościelnych języków?


Od banału do konkretu


Zacznijmy od mowy oficjalnej. Z tą - jak się zdaje - jest najgorzej. Styl urzędowo-uroczysty, który jest właściwy dla oficjalnych dokumentów czy komunikatów, przedostaje się także do żywego słowa. Na pytanie dziennikarza, czy księża biskupi różnią się w poglądach na temat kształtu lustracji duchownych, jeden z biskupów odpowiedział mniej więcej tak: „Biskupi z wielką troską pochylili się nad tą głęboką raną Kościoła". Uff! Na temat stylu listów pasterskich i wypowiedzi episkopalnych wylano już morze atramentu. Zarzucano im niezrozumiałość, hermetyczność i nieadekwatność do rzeczywistości. Krótko mówiąc, zwyczajni - by nie powiedzieć: normalni - ludzie tak nie mówią. Nie używają takich słów i takiego stylu. Mówią po ludzku, a nie po biskupiemu. Aby nie było niejasności i stronniczości, warto dodać, że wielu księży ten styl również uważa za własny.

Czy rzeczywiście nie można normalniej? Czy zawsze musi być: przybywać, pochylać się i miłować zamiast: przychodzić, zastanowić się i kochać? Posługiwanie się tak odrębnym, niecodziennym kodem językowym wzmacnia u ludzi przekonanie, że religia i Kościół to sfery wyizolowane z codzienności, a w związku z tym niedostępne. Nie chodzi tutaj nawet o teologiczny żargon, który z podręczników i traktatów przedostaje się na ambonę. Chodzi o coś, co staje się poświęconym banałem, teologiczno-językowym wytrychem, świętym sloganem, który – choć sam w sobie niby poprawny – ostatecznie staje się treściowo pusty. Przyznaję, że z niejakim drżeniem oczekuję zawsze kazań majowych moich młodszych adeptów kaznodziejstwa, którzy jak refren powtarzać będą, iż trzeba „całe swoje życie zawierzyć Maryi”. Niby prawda, ale co to tak konkretnie znaczy? Jak to w życiu zrealizować? Nie wiem. I nie wiem, czy wiedzą to ci, którzy do tego wzywają. Bezpieczniej jest bowiem uciec w święte hasło niż zagłębić się w życiowy konkret.





Obawy przed naruszeniem świętości i dogmatu nie ma nowe pokolenie użytkowników języka religijnego. Eksperyment „Dobrej czytanki”, czyli slangowej wersji Ewangelii według św. Jana, choć powstały w środowisku Kościoła pentakostalnego, ma swoich licznych zwolenników także w Kościele katolickim. O tym i innych eksperymentach językowych jak na przykład: „Maryja, która wymięka na słowa Anioła”, zdania są – oczywiście – podzielone. Trzeba jednak pamiętać, że język religijny to także język osobistego przebywania z Bogiem, czyli modlitwy, a tam człowiek ma przecież prawo wyrażać siebie jak najlepiej, tzn. najuczciwiej. Trudno więc zżymać się na o. Wojciecha Jędrzejewskiego OP, podpowiadającego młodym ludziom modlitwy, w których pojawiają się wyrażenia typu: „gnić w miejscu”, „osadzać babcie w kościele”, „internetowy syf i szmerek po paru browarach”. Trzeba przyznać, że jest to język „mięsisty” i konkretny, tak jak konkretne jest życie młodego człowieka, które też przecież nadaje się, by je zawierzyć (sic!) Bogu.


Dialog i połajanka


Wróćmy do bardziej oficjalnych wersji kościelnego gadania, zwłaszcza do tej najbardziej rozpowszechnionej, jaką jest język coniedzielnych kazań i homilii. Na ćwiczeniach z homiletyki studenci mieli dokończyć zdanie z hipotetycznej homilii pogrzebowej: „Śmierć N.N. jest dla nas…”. I tu padały różne dopowiedzenia: nauczką, pouczeniem, lekcją, przestrogą, przypomnieniem, pytaniem. Wspólna dyskusja doprowadziła do konkluzji, że od wyrażenia: „śmierć ta jest dla nas przestrogą” do pytania „czy śmierć ta nie mogłaby stać się dla nas pytaniem?” rozciąga się cały ocean znaczeń.

Przepowiadanie oparte na dydaktyzmie i połajance rodzi w słuchaczach co najwyżej opór i pokusę ucieczki ze świątyni. W świecie demokratycznym i liberalnym Ewangelia przepowiadania jako moralizatorski nakaz bez uzasadnienia nie ma chyba zbyt wiele szans na dotarcie do krańców ziemi. Słowo słyszalne to takie, w którym dominuje perspektywa propozycji, wolnego wyboru i dialogu. Marek Zając cytował niegdyś w „Polityce” słowa ks. Jacka Prusaka SJ, który stwierdził, że mamy w Polsce Kościół nauczający, a nie słuchający. Rozumiem, że ta diagnoza dotyczy wszystkich, którzy stają na ambonie, tak księży, jak i biskupów. Nauczanie i słuchanie tylko z pozoru stoją wobec siebie w sprzeczności. Kościół posoborowy zarzucił sztywny podział na Kościół nauczający i nauczany, rządzący i rządzony, aktywny i pasywny. Wszyscy – choć w różny sposób – partycypujemy w posłudze rządzenia i nauczania. Żeby jednak dobrze nauczać, trzeba dobrze słuchać. Wie o tym każdy dobry nauczyciel, dobry wychowawca i dobry kaznodzieja. I każdy dobry menedżer. Jeśli w nauczaniu zabraknie słuchania, zacznie się pouczanie, albo – co gorsza – połajanka. Pokusa łajania nie jest nam księżom wcale taka obca. Zna ją każdy, kto wchodzi na ambonę. Co gorsza, wielu łaje z przekonaniem, że o to właśnie w kapłaństwie i kaznodziejstwie chodzi.





Dowód z Jana Pawła II


Swoim studentom zalecam, by w swoim przyszłym kaznodziejstwie unikali, a przynajmniej nie nadużywali, tzw. dowodu z Jana Pawła II. Im bowiem większa świętość, tym trudniejsza do naśladowania. Dzisiaj jednak do tego dowodu chciałbym się sam odwołać. Podczas X Światowego Dnia Młodych w Manili przemówienie Papieża wielokrotnie przerywano oklaskami. Ojciec Święty zinterpretował je jako „dobry znak", znak, że jego słuchacze myślą i są zdolni do refleksji. „Podziwiam tę refleksję - mówił. - Podziwiam łaskę Chrystusa, która się kryje w tej refleksji i w tych oklaskach". Dla Jana Pawła II oklaski były formą dialogu: „A więc Papież nie tylko wygłasza przemówienie, ale prowadzi dialog. Mówi i słucha. Słucha, co wy mówicie. I może ważniejsze jest, co wy mówicie, co mówicie tymi oklaskami".

Ludzie do nas, księży, mówią niekoniecznie oklaskami, czasami wymownym milczeniem, a coraz częściej słowami buntu i krytyki. Niekoniecznie muszą to być - jak zwykliśmy to najczęściej interpretować - słowa wrogów Kościoła i Pana Boga. Przeciwnie, mogą to być słowa wypływające z miłości. Tego, co mówią ludzie, trzeba słuchać i to słuchać uważnie. By mówić potem nie tylko do rzeczy, ale i do ludzi.



***

ks. Andrzej Draguła, kapłan diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, dr teologii, zajmuje się zagadnieniami z pogranicza homiletyki, teologii ewangelizacji, teologii mediów i teologii kultury. Publikuje m.in. na łamach: „Znaku", „Więzi", „Tygodnika Powszechnego".