Był rozczochrany: czy promieniował Boskością?

Ks. Grzegorz Strzelczyk

publikacja 23.11.2007 11:32

Jeśli Chrystus jest Bogiem, to czy pozostaje w Nim jeszcze miejsce na zwykłe człowieczeństwo, od przestrzenno-czasowych ograniczeń poczynając, przez podatność na zmęczenie, pragnienie czy głód, na niestałości emocjonalnej i nieustannym wystawieniu na pokusy kończąc? List, 11/2007

Był rozczochrany: czy promieniował Boskością?




Jeśli Chrystus jest Bogiem, to czy pozostaje w Nim jeszcze miejsce na zwykłe człowieczeństwo, a w szczególności na jego niezbyt lubiane własności - od przestrzenno-czasowych ograniczeń poczynając, przez podatność na zmęczenie, pragnienie czy głód, na niestałości emocjonalnej i nieustannym wystawieniu na pokusy kończąc?

Nietrudno się zorientować, że stajemy tu wobec kwestii o podstawowym znaczeniu dla naszej wiary. Pytamy bowiem, kim właściwie był Jezus z Nazaretu: Bogiem przebranym za człowieka, udającym tylko, że dzieli nasz los, symulującym słabości, ignorancję, cierpienie i śmierć, byśmy Go za wcześnie nie rozpoznali i dzięki temu „mieli za swojego"? Czy też Synem Bożym, który istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi (Flp 2, 6-7) aż po śmierć na krzyżu? Intuicyjnie wyczuwamy, że Bóg odnosi się do nas na serio, a więc że gdy stał się człowiekiem, to stał się nim naprawdę. Taka też jest wiara Kościoła. Sobór Chalcedoński (451 r.) stwierdził, że Chrystus jest i Bogiem, i człowiekiem, przy czym obie natury zachowują pełnię swoich właściwości. I nie chodzi o żaden rodzaj fuzji między naturami (z takiego zmieszania wyszłoby bowiem coś trzeciego: bosko-ludzka hybryda, na wzór półbogów znanych z greckiej mitologii). Każda z nich pozostaje we wcieleniu nietknięta, a ich spoiwem jest jedność Osoby. To Syn Boży, druga Osoba Trójcy, stał się (i pozostaje) człowiekiem - Jezusem z Nazaretu, nie przestając być tym, Kim był: Bogiem.


Skąd On to ma?


Oczywiście, przyjęcie takiego rozwiązania prowadzi do paradoksalnych wniosków, które łatwo uznać za absurdalne, np. że Chrystus jednocześnie umierał na krzyżu i… podtrzymywał cały świat w istnieniu. Zarzuty, że chrześcijańska interpretacja tożsamości Chrystusa jest nonsensowna pojawiały się od samego początku Kościoła. Tertulian, chrześcijański teologz III w., pisał z właściwą sobie gwałtownością, że jest to pewne właśnie dlatego, że jest niemożliwe (por. De carne ChristiV, 1-5)! Paradoks niekoniecznie oznacza sprzeczność. Połączenie bóstwa i człowieczeństwa niekoniecznie musi pociągać za sobą koniec prawdziwego człowieczeństwa. Zwłaszcza że - a o tym często zapominamy - człowieczeństwo i bóstwo przynależą do różnych porządków i działają niejako na różnych płaszczyznach. Bóg nie jest „częścią" materialnego świata! Człowiek- przeciwnie. Oba - bóstwo i człowieczeństwo - mogą oczywiście na świat oddziaływać, ale będzie się to dokonywać na dwa różne sposoby. Dochodzimy tu do sedna sprawy. Wcielony Syn Boży, który jest Bogiem i człowiekiem, może działać w świecie zarówno na sposób boski, jak i ludzki, przy czym oba sposoby nie znoszą się nawzajem ani nie konkurują ze sobą. Przeciwnie - współdziałają.

Weźmy prosty przykład z Ewangelii Marka (2,1-12). Oto do Jezusa przynoszą paralityka - czterech znajomych spuszcza go przez dach. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Synu, odpuszczają ci się twoje grzechy (Łk 5, 20). Reakcja obecnych jest natychmiastowa: „Czemu On tak mówi? On bluźni. Któż może odpuszczać grzechy, oprócz jednego Boga?". Widzą bowiem, że ten, kto wypowiada te słowa jest człowiekiem, słyszą ludzkie słowa. Odpuszczenie grzechów to zaś Boża i tylko Boża sprawa! Jezus, wobec ich wątpliwości, stawia kropkę nad i uzdrawiając paralityka. Na to zdumieli się wszyscy (Łk 5, 25). Zdumienie świadków jest uzasadnione: oto ktoś, kto jest bez wątpienia człowiekiem, czyni coś, co jest właściwe tylko Bogu! Tak rodziło się pytanie: Kimże On jest? (Łk 5, 21), na które chrześcijanie do dzisiaj odpowiadają: „prawdziwie człowiekiem i prawdziwie Bogiem".





Jeśli współczesnym Jezusa tak trudno było uwierzyć w prawdziwość Jego misji, to właśnie dlatego, że mieli absolutną pewność co do tego, że jest On człowiekiem. Wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: „Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce! Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry?". I powątpiewali o Nim (Mk 6, 2-3). Starsi mieszkańcy Nazaretu pamiętali zapewne, jak uczył się chodzić, młodsi - jak bawili się z Nim w chowanego. Trudno się dziwić, że bliscy, gdy usłyszeli o Jego działalności, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: „Odszedł od zmysłów" (Mk 3, 21).


Rozczochrany Jezus


Warto pamiętać, że uczniowie piszą o Chrystusie z perspektywy doświadczenia spotkań ze Zmartwychwstałym. Pascha wprowadziła ich głębiej w tajemnicę tożsamości Chrystusa i pozwoliła lepiej zrozumieć, kim jest i co było sednem Jego nauczania. Przekonała, że w Nim prawdziwie Bóg jednał ze sobą świat (por. 2 Kor 5, 19). Dlatego starali się tak opisywać działalność Jezusa, aby było jasne, że Chrystus Zbawiciel, doświadczany w Kościele w Duchu Świętym i Jezus nauczający przed Paschą to jedna i ta sama osoba. Toteż akcent kładli zwykle na moc Boga działającą w Jezusie (zwłaszcza w Ewangelii Jana, która rozpoczyna się od otwartego stwierdzenia boskości Chrystusa). Jednak nawet taka reinterpretacja jasno mówi o zwykłości Jego człowieczeństwa, co wyraża się przez wzmianki o wystawieniu na pokusy, o emocjach i ich przejawach oraz o słabości ciała.

Ewangelie Mateusza i Łukasza zawierają osobną scenę kuszenia tuż przed rozpoczęciem publicznej działalności, przy czym Łukasz pisze, że wtedy diabeł odstąpił od Niego aż do czasu, którym, zgodnie z logiką tej Ewangelii, jest najprawdopodobniej męka. W treści kuszeń (podporządkowanie materii, władza, wykorzystanie Boga do własnych celów) symbolicznie zawierają się wszystkie możliwe pokusy, na jakie człowiek może być narażony. Nie chodziło zatem o stwierdzenie, że Jezus był kuszony właśnie tyle razy, ale raczej o wskazanie, że żadna z najpoważniejszych pokus nie została mu oszczędzona i zapewne, podobnie jak my, musiał się z nimi zmagać przez całe życie, aż po ostatnie chwile. Scena z Ogrójca, z dramatyczną walką o wytrwanie przy woli Ojca, świadczy o tym aż nadto dobitnie.

Ta sama scena przynosi nam świadectwo o intensywności Jezusowych emocji. Nawet jeśli wzmianka o krwawym pocie jest późniejszym dodatkiem (brak jej w najstarszych rękopisach), to i tak obraz jest poruszający - targające Nim lęk i smutek przeplatały się z rozczarowaniem postawą uczniów, z ufnością Ojcu i determinacją, by wytrwać… Do tego obrazu dodać trzeba Jezusa zagniewanego, „robiącego porządek" na dziedzińcu Świątyni, czy też wzruszonego aż do łez przed grobem Łazarza i na myśl o zburzeniu Jerozolimy. Wszystkie narracje ewangeliczne mówią o tym, że Jezus współczuł ludziom, których spotykał. Zdolność do empatii była najprawdopodobniej jedną z najbardziej charakterystycznych cech Jego osobowości.





Trzeci wątek - realność Chrystusowego ciała - najdobitniej ujawnia się w scenach Pasji. Nie dają one żadnego powodu, by wątpić w realność Jego fizycznego cierpienia i śmierci. Przeciwnie, to w nich właśnie, a dokładniej w wierności Ojcu na przekór okropnościom męki, ujawniła się wielkość człowieczeństwa Jezusa. I nawet jeśli ewangeliści poza opisami paschalnymi nieczęsto mówią o związanych z ciałem niedomaganiach Jezusa (Janowa wzmianka o zmęczeniu jest tutaj wyjątkiem - por. J 4, 6), to nie ma podstaw, by sądzić, że były mu oszczędzone. Marzł w zimie i pocił się w skwarze. Rano wstawał rozczochrany i wymiętoszony, jak wszyscy. Po długim wysiłku dostawał zadyszki. Jeśli chodził po wodzie, to dzięki Bożej mocy, a nie szczególnym własnościom stóp.


Niczego byśmy nie zauważyli?


Dziś, z perspektywy kilkunastu wieków, w ciągu których chrześcijanie jasno wyznają i czczą Boga w Jezusie, może się nam wydawać dziwne, że współcześni Jezusowi nie potrafili w Nim rozpoznać Boga. Jak to? Żyli obok Niego przez lata i się nie zorientowali? Niczego nie zauważyli? Taki sposób myślenia zdradza, że ciągle mamy problem z realistycznym pojmowaniem człowieczeństwa Jezusa. Jeśli było ono prawdziwe, to na co dzień nie „świeciło" boskością. Tam, gdzie przechodził Jezus, nie wytryskały źródła najczystszej wody, nie zakwitały kwiaty i nie rozchodził się najwspanialszy zapach. Kiedy był zmęczony drogą (por. J 4, 6) nie podfruwał, żeby nieco sobie ulżyć. Nie sprawiał, że w warsztacie stolarskim ciężkie bale drewna same się przesuwały… Niestety naszym wyobrażeniom o Jezusie przed zmartwychwstaniem bardzo szkodzą pewne pobożnościowe uproszczenia, które w istocie prowadzą do mitologizacji Jego postaci i odzierają Go z realnego człowieczeństwa. To zaś ma bardzo poważne skutki dla naszej wiary. Jak bowiem naśladować takiego półboskiego Jezusa, który niemal nie dotyka ziemi?

Sądzę, że warto pogodzić się z myślą, że gdyby Jezus z okresu „życia ukrytego" został przeniesiony w nasze czasy i zamieszkał w jednym z mieszkań naszego bloku albo w domu na naszej ulicy, to prawdopodobnie nie zwrócilibyśmy na Niego szczególnej uwagi. Być może nawet spoglądalibyśmy nań z odrobiną politowania skrywającego zazdrość, którym nieraz obdarzamy uczciwych i niezwykle uczynnych ludzi - bo nigdy nie mają dla siebie czasu i nie dorobią się przez to fortuny….. Jeździlibyśmy z Nim windą, autobusem, spotykali Go w sklepie i… nic by się pewnie nie działo. A na pierwszą wieść o tym, że zaczął głosić kazania i uzdrawiać, stuknęlibyśmy się w czoło i zapytali: „Zwariował chłopak, czy co?". Dopiero przezwyciężenie tej pierwszej reakcji, połączenie treści nauczania i znaków ze stylem życia, mogłoby nas wprowadzić na drogę wiary.





Mijalibyśmy Jezusa, nie zauważając Jego boskości, nie dlatego, że „spadła" nań dopiero tuż przed rozpoczęciem publicznej działalności albo w chwili zmartwychwstania, ale dlatego, że boskość po prostu nie mieści się w naszym zmysłowym doświadczeniu. Przecież zawsze i wszędzie, także tutaj i teraz, JEST obecny, a - przyznajmy - uświadamiamy to sobie raczej nieczęsto. Dopóki On „ogranicza się" do zwykłej aktywności, polegającej z jednej strony na podtrzymywaniu świata w istnieniu, z drugiej - na działaniu w sercach ludzi, ignorujemy Go, chyba zresztą z prostego przyzwyczajenia do nieustannej obecności. Baczniejszą uwagę zwracamy na Niego dopiero wtedy, gdy wydarzy się coś wykraczającego poza „normę" wyznaczoną tym przyzwyczajeniem. Innymi słowy, dostrzegamy jedynie skutki Jego działania. W czasach Chrystusa było podobnie. Dopóki dorastał posłuszny rodzicom w Nazarecie, dopóki zarabiał na życie prostym rzemiosłem, nikt Go o boskość nie podejrzewał… Dopiero publiczna działalność, nauczanie i niezwykłe dzieła, a wreszcie powstanie z martwych pozwoliły podejrzewać, że „oto tu jest coś więcej" (por. Mt 12, 42). Owo „więcej" przyszło na świat nie na przekór człowieczeństwu, ale w nim.



***

Ks. dr Grzegorz Strzelczyk, teolog, adiunkt w Zakładzie Teologii Dogmatycznej Uniwersytetu Śląskiego. Wydał „Teraz Jezus. Na tropach żywej chrystologii", Warszawa 2007. Jeden z autorów podręcznika „Dogmatyka", Warszawa 2005.