Ani Trydent ani Watykan?

Redakcja LISTU rozmawia z o. Tomaszem Kwietniem OP, dominikaninem i liturgistą

publikacja 22.01.2009 22:58

Przy ołtarzu mam być prezbiterem celebrującym Mszę, a nie Tomaszem Kwietniem. Moją osobowość zachowam sobie na kazanie. Moim zadaniem jest celebrowanie powściągliwie i zgodnie z rytuałem, wprowadzanie ludzi w misterium Chrystusa, a nie kombinowanie i pokazywanie wszystkim, jakim świetnym jestem facetem. List, 1/2009

Ani Trydent ani Watykan?



Ojcze, czy w Kościele po decyzji Benedykta XVI o przywróceniu liturgii trydenckiej powstał nowy ryt Mszy?

Papież uważa, że nie. W liście do biskupów, dołączonym do motu proprio Summorum pontificum, wyraźnie zaznacza, że w jednym rycie rzymskim istnieją dwie formy sprawowania liturgii, innymi słowy: istnieje forma zwyczajna sprawowania Mszy (posoborowa, „watykańska") i nadzwyczajna (przedsoborowa, „trydencka").

Za tą argumentacją przemawia łacińskość tej liturgii, ta sama euchologia, czyli modlitwy liturgiczne, oraz możliwość wymiany tekstów (w rycie trydenckim można używać- liczniejszych niż w mszale Piusa V - prefacji z mszału Pawła VI). wzajemna wymienność wskazywałaby na to, że to jeden ryt o dwóch formach wyrazu, ale wszystko zależy od tego, na co położymy nacisk, definiując ryt. Jeśli weźmiemy pod uwagę sam ceremoniał, różnice będą bardzo widoczne.

Wierni i duszpasterze traktują te dwie formy jako dwa różne ryty. Zauważają bowiem nie tyle te same modlitwy, co ciszę w trakcie odmawiania Kanonu, łacinę, odwróconego „plecami do ludzi" księdza, specyficzne szaty liturgiczne... Oczywiście również w rycie watykańskim mogę odprawiać liturgię w sposób orientowany (tak celebruje się Mszę chociażby przy ołtarzu Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze).

Mogę też odprawić Mszę watykańską po łacinie i w starych szatach liturgicznych. W czasie liturgii Pawła VI muszę jednak odmówić głośno Kanon - na całe szczęście. Ale nawet jeśli odprawiając Eucharystię w formie zwyczajnej skorzystam z tych wszystkich tradycyjnych możliwości, to różnice między obiema Mszami wciąż będą łatwo zauważalne.

Czy ryt trydencki jest zatem czymś podobnym np. do rytu zairskiego? Pełni podobną rolę?

Na pewno nie. Ryt zairski to bardzo interesujące zagadnienie. Mszał zairski zatytułowany jest: „Mszał rzymski dla diecezji Zairu". Ale co w nim jest z mszału rzymskiego? Niewiele. Różni je od siebie euchologia, teksty, rytuał, strój - niemal wszystko to, co rzuca się w oczy od razu.

Skąd zatem nazwa „mszał rzymski"?

Jak twierdzi jeden z profesorów rzymskiego Instytutu Liturgicznego, specjalista od inkulturacji, to efekt kurialnej mentalności, troski o to, by nie tworzyć nowych rytów wewnątrz jednego rzymskiego Kościoła. W historii chrześcijaństwa inkulturacja powodowała powstawanie Kościołów sui iuris (łac. „na swoim prawie").

Kościoły wschodnie inkulturowały się, zachowując osobną liturgię, a nawet strukturę hierarchiczną. W przypadku Zairu (i nie tylko, ten mszał przyjął się szerzej w Afryce) mamy z jednej strony rzymską strukturę hierarchiczną, a z drugiej świadomość, że forma wyrazu wiary, jaką jest liturgia, musi się zmieniać w zależności od kultury i miejsca, inaczej wiary tej nie będzie wyrażać. Z jednej strony czynnik kanoniczny, a z drugiej „ludzko-teologiczny". To połączenie spowodowało powstanie takiej ciekawostki jak „Mszał rzymski dla diecezji Zairu".

Trzeba pamiętać, że w każdym kraju mszał ma podobnie sformułowany tytuł. W Polsce istnieje „Mszał rzymski dla diecezji polskich", w Anglii „dla diecezji angielskich", w Niemczech „dla niemieckich" itd. Problem w tym, że „Mszał rzymski dla diecezji angielskich", „włoskich" czy „polskich" to tłumaczenia tego samego łacińskiego tekstu, w przypadku Zairu o takim tłumaczeniu nie mogło być mowy. To zupełnie inny tekst i rytuał.






Rzymskie modlitwy i wezwania są krótkie, tymczasem w Afryce krótko mówi się chyba tylko wtedy, gdy chce się kogoś obrazić. Do Boga trzeba mówić długo i kwieciście. Jeśli zatem chcemy przetłumaczyć prostą kolektę rzymską na język tego ludu - w sensie mentalnym i emocjonalnym - to należy ją tak „rozwarstwić", aby wydobyć z niej wszystkie niuanse, a potem podać w pięknej ozdobnej formie.

Afrykańska oracja jest długa na pół strony, w liturgii rzymskiej ma długość jednego zdania. Czy to zatem nadal mszał rzymski? Moim zdaniem nie. Nie spełnia bowiem jego podstawowego warunku, jakim jest zwięzłość - mówię w tym momencie jako liturgista, a nie jako kanonista. Zwięzłość, precyzja wyrażania to jest jedna z charakterystycznych cech tego, co nazywa się geniuszem rzymskiej liturgii. W mszale zairskim nie ma zwięzłości i nie może jej być. Samo ofiarowanie darów trwa długo, jest rozbudowane, ma własne, inne modlitwy. Ryt pokuty i znak pokoju są po liturgii słowa a przed modlitwą eucharystyczną, całkiem inaczej niż w klasycznym rycie rzymskim.

Podobnie jest z gestem. W Zairze taniec jest bardzo ważnym elementem liturgicznym, a ryt rzymski nie zna właściwie żadnych form tanecznych poza procesją, która zresztą pochodzi z Francji, z tradycji gallikańskiej. Tradycyjna rzymska liturgia to przeniesiony do kościoła rytuał świeckiej bazyliki cesarskiej.

Bazylika (gr. basilikos oikos, dom królewski) to sala audiencyjna, w której ktoś przewodniczy zgromadzeniu z wysokości tronu i wygłasza mowy. W sferze gestu dzieje się bardzo niewiele, wszyscy stoją i słuchają. Najstarszy opis rytuału klasycznej Mszy rzymskiej, pochodzący z VII w. tzw. Ordo Romanus primus, pokazuje bardzo statyczną liturgię.

Dopiero z czasem pojawiły się zapożyczenia ze wspomnianej liturgii gallikańskiej, a także z Hiszpanii. Z tych różnych elementów w XIII w. powstał swoisty amalgamat, mszał kurii rzymskiej, na podstawie którego przeprowadzono później reformę trydencką, ujednolicającą pewne zwyczaje.

A mówi się przecież, że „Msza trydencka jest odwieczna".

To nieprawda. Nie ma czegoś takiego jak „odwieczna Msza". W sensie ścisłym oznaczałoby to, że w ten sposób Mszę sprawowali Apostołowie, a to nieprawda. Niewiele wiemy w historii liturgii na pewno, ale to akurat wiemy. Oczywiście obrońcy tytułu „Msza wszech czasów" nie będą mówili, że tak zawsze odprawiano Mszę, ale że przechowuje ona wszystkie najbardziej tradycyjne i najważniejsze jej treści. To jednak też nieprawda. Jedne przechowuje, jak np. wymiar ofiary przebłagalnej, ale innych już nie.

Jakich nie przechowuje?

Wymiaru uczty albo ofiary dziękczynnej (hebr. zebah todah), a jest to według najnowszych badań podstawowa postać liturgii eucharystycznej. Człowiek, który doświadczył niebezpieczeństwa śmierci, ale jej uniknął, szedł do Świątyni i składał w ofierze przeznaczone do tego zwierzę. Następnie spożywał je podczas biesiady z przyjaciółmi czy krewnymi. W czasie uczty, dziękując za uratowanie życia, wygłaszał błogosławieństwo Boga.

Istotną rolę w tym rytuale odgrywały również dwa inne elementy: użycie chleba kwaszonego - a nie przaśnego, jak w większości ofiar żydowskich, np. paschalnej - i wina, nazywanego „kielichem błogosławieństwa". To właśnie pierwotna postać, pierwowzór chrześcijańskiej Eucharystii - nie sama ofiara ani nie sama uczta, ale zebranie tych elementów w jedną formę. Zwolennikiem tej teorii był m.in. kard. Joseph Ratzinger.






Eucharystia rozumiana w kontekście todah ukazuje nam Chrystusa wyzwolonego od śmierci; nie przez jej uniknięcie, ale przez zmartwychwstanie. Ojciec wybawił Syna od śmierci nie dlatego że nie pozwolił Mu umrzeć, ale dlatego, że Go wskrzesił do nowego życia w nieśmiertelności. Syn zatem gromadzi swoich przyjaciół i rodzinę, czyli Kościół, na todah - ofierze dziękczynienia. W czasie jej trwania ma miejsce błogosławieństwo Boga za zmartwychwstanie i dokonuje się ofiara z Baranka Bożego, zabitego za nasze grzechy, używa się chleba i wina.

Do VI . wszędzie, a do IX . na Zachodzie podczas Eucharystii, tak jak w todah, używano chleba kwaszonego, a nie przaśnego. Na Wschodzie zwyczaj ten przetrwał do dzisiaj. W Mszy trydenckiej wymiar ofiary dziękczynnej jest mało widoczny. Akcentuje się w niej aspekt hierarchiczny i ofiarny. Oczywiście nie należy ich negować, ale trzeba pamiętać także o innych wymiarach.

Tradycjonaliści powiedzą z kolei, że w Mszy Pawła VI wymiaru ofiary...

Ani jedna, ani druga Msza nie wyczerpuje wszystkich wymiarów. W Mszy watykańskiej nie zapomniano jednak o pojęciu ofiary. Ona jest obecna w każdym tekście modlitwy eucharystycznej. Problem w tym, jak rozumiemy ofiarę eucharystyczną, czym ona dla nas jest. Pełnym dostojeństwa i tajemniczości rytuałem? Na tym poziomie ta Msza rzeczywiście nie spełnia wymagań ofiary. Ofiara jest darem z czegoś, z Kogoś.

W Mszy jest to ofiara Chrystusa, uobecniona sakramentalnie w liturgii, i jest ona obecna zarówno we Mszy watykańskiej, jak i trydenckiej. Może być składana w bardzo różny sposób i niekoniecznie musi być rytuałem pełnym tajemniczości. To nie jest wyznacznik jakości ofiary i kultu, patrząc z perspektywy biblijnej.

Stary Testament znał różne formy kultu i ofiary, znał kult świątynny, ale znał też kult synagogalny, który polegał przede wszystkim na modlitwie uwielbienia i czytaniu Słowa. Znał też kult domowy, polegający na wspólnym religijnym posiłku (szabas czy Pascha), czy w końcu kult, o który cały czas chodziło prorokom - kult serca. To też jest ofiara, tyle że duchowa, człowieka, który oddaje się całkowicie Bogu.

Łacińska sentencja lex orandi- lex credendi mówi: jaka modlitwa, taka wiara. Czy można powiedzieć, że za rytami trydenckim i watykańskim idą dwie różne teologie?

Myślę, że mamy tu raczej do czynienia z dwoma duchowymi i intelektualnymi postawami wobec wiary. Pierwsza, związana z liturgią trydencką, wyraża się w przekonaniu, że wszystko jest jasne i wszystko zostało już rozstrzygnięte raz na zawsze. Druga, związana z liturgią watykańską, to postawa osoby, która ciągle zmaga się z wiarą, poszukuje odpowiedzi.

Zauważyłem już dość dawno temu, że wśród zwolenników liturgii trydenckiej dominują prawnicy, inżynierowie i historycy. Co łączy tych ludzi?

Zarówno prawnik, jak i inżynier potrzebują klarownych pojęć, jasnych kryteriów: tu jest tak, a tu tak, to można, a tego już nie. Jeśli chodzi o historyków, ważną rolę odegrać może zamiłowanie do przeszłości. Natomiast większość humanistów, filozofów, poetów albo nie będzie się angażować w ten spór, albo będzie miało pewien dystans do starego rytu, ponieważ zdaje sobie sprawę, że rzeczywistość jest dużo bardziej zniuansowana. Niektórzy artyści też mogą ulec fascynacji rytem trydenckim, gdyż watykański, w jego realizacji, a nie - co ważne - w założeniu, jest dość często byle jaki.








Na szczęście nie wszędzie.

Dlatego jeśli porównujemy ze sobą te dwie formy rytualne, musimy robić to uczciwie, tzn. albo na poziomie przepisów i rubryk, albo na poziomie realizacji rytu w praktyce Kościoła.

W Polsce wspólnot tradycjonalistycznych jest bardzo mało, a co za tym idzie - są bardzo dobrze zorganizowane, liturgia jest w nich sprawowana z wielką dbałością. Jeśli chcielibyśmy porównywać, jak realizowane są obie formy rytualne, to powinniśmy zestawić ze sobą miejsca o podobnym zaangażowaniu liturgicznym. Takie porównanie będzie uczciwe. Najczęściej jednak porównuje się własną wzorcową wspólnotę z taką, w której pojawia się wiele zaniedbań.

Tradycjonaliści często ukazują Mszę Pawła VI coś niezwykle podatnego na nadużycia.

Zapominają przy tym, że nadużycia były także obecne w starej Mszy. Nie były jednak tak widoczne. Można było nie dostrzec bylejakości księdza, bo mówił po łacinie i przeważnie po cichu. Teraz, jeśli ksiądz robi głupstwa, widzi to cały kościół.

Wcześniej, jeśli coś mamrotał i niechlujnie odmawiał Kanon rzymski, robiąc przy tym bezładne krzyżyki nad kielichem i pateną, to nikt tego nie spostrzegł, nawet ministrant, który stał za jego plecami. Ksiądz przed soborem nie odprawiał Mszy lepiej. Odprawiał ją tak jak dziś - jeden starannie, inny niechlujnie.

Myślę, że powinniśmy dokonać tu pewnego uściślenia. Mówię: „po soborze", nowa liturgia nie jest jednak dziełem ostatniego soboru, ale komisji, która powstała i działała po jego zakończeniu. To jest największa wada tej liturgii. Ryt watykański nie został stworzony przez żywy Kościół, ale przez ekspertów, jest zatem w dużej mierze teoretycznym projektem, który życie dosyć brutalnie zweryfikowało.

Papież przywrócił liturgię trydencką m.in. z troski o zachowanie jedności w Kościele. Jeśli jednak za obiema liturgiami idą odmienne wizje świata, to tej jedności może mimo wszystko zabraknąć...

Benedykt XVI stara się akcentować pozytywy. Z całą pewnością, przygotowany za biurkiem, współczesny ryt watykański nie spełnia duchowych i emocjonalnych potrzeb żywego Kościoła. On wymaga wyraźnych korekt. To widać jasno w tym choćby, że rzadko gdzie jest on sprawowany ściśle tak, jak został zapisany w mszale.

Księża mają tendencję do jego uzupełniania, wzbogacania i zmieniania. Co jakiś czas powstaje też nowa edycja mszału - obecnie mamy trzecią, a już są do niej korekty (pojawiły się np. nowe formy rozesłania). Oznacza to, że ta reforma liturgiczna nie została skończona, ona ciągle trwa.

Osobiście jestem przekonany, że obie formy rytualne nawzajem siebie potrzebują. Trydencka jest sztywna, ludzkie emocje się w niej nie mieszczą albo mieszczą się w sposób bardzo ograniczony. Promuje również pewną formę bycia księdzem, która wydaje mi się szkodliwa; zarówno dla kapłana, jak i dla tych, którzy się z nim stykają.






Co to za forma?

Szlachetnego altruisty, który nie stąpa po ziemi i na każdym kroku - żeby być sobą - podkreśla swoją inność. To jest wizja księdza z dawnego podręcznika dobrego wychowania dla księży pod tytułem Urbanitas sacerdotalis: „kapłan nie może spać w pociągu, ponieważ, śpiąc z otwartymi ustami, głupio wygląda". Mentalność tę ukazuje pewna anegdota. Siostra katechetka zapytana przez małe dzieci o to, czy ksiądz robi siusiu, odpowiedziała: „Tak, ale mniej i rzadziej niż inni". W ten sposób, chcąc podkreślić odmienność jego powołania, robi się z księdza dziwoląga.

Rytuał trydencki powinien stać się bardziej swobodny. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Nie chodzi mi o swobodę typu przaśnej Mszy przy stoliku turystycznym albo na dnie kajaka - czego nie znoszę (przecież można w braku ołtarza odprawić Mszę na o wiele godniejszym miejscu, którym są ludzkie ręce - są na to liczne przykłady w historii). Przypatrzmy się rytom wschodnim, równie autentycznym i wiekowym. Jest w nich o wiele więcej wolności, mimo iż są bardzo hieratyczne.

A czego potrzebuje ryt watykański?

Większej ścisłości. Na szczęście jest jej coraz więcej - wystarczy porównać edycje łacińskiego mszału: pierwszą, drugą i trzecią. Widoczna jest wyraźna tendencja do dookreślania pewnych rzeczy, np. sposobu okadzania ołtarza, ruchów celebransa. Coraz więcej jest opisów konkretnych gestów. Księża otrzymują jasne wskazówki, jak mają postępować.

Czasami dobrze jest uchronić kapłana przed zbytnim ekscentryzmem, bo on musi pamiętać, że podczas Mszy ma pomagać ludziom się modlić, a nie eksponować własne kapłańskie ego. Mikołaj Gogol w swoim komentarzu do liturgii pisał, że ksiądz, zakładając szaty kapłańskie, oddziela się w ten sposób od ludu, ale przede wszystkim od samego siebie.

Przy ołtarzu mam być prezbiterem celebrującym Mszę, a nie Tomaszem Kwietniem. Moją osobowość zachowam sobie na kazanie. Moim zadaniem jest celebrowanie powściągliwie i zgodnie z rytuałem, wprowadzanie ludzi w misterium Chrystusa, a nie kombinowanie i pokazywanie wszystkim, jakim świetnym jestem facetem.

Obie formy rytualne nawzajem siebie potrzebują, a ja jestem całym sercem za znalezieniem trzeciej drogi. Wydaje mi się też, że taki jest zamysł papieża. Przywracając liturgię Piusa V dał nam możliwość, abyśmy zagłosowali nogami, jaka celebracja nam odpowiada. Mszał watykański wymaga korekty, ale nie oznacza to, że Msza ma koniecznie wrócić do postaci trydenckiej. Nie da się tego zrobić i nie wydaje mi się, żeby to było wskazane.

Pozwólmy mówić tej wiekowej liturgii. Ona ma ciągle coś do zaoferowania współczesnemu człowiekowi. Antropologowie kultury podkreślają, że starożytne, bogate w symbolikę rytuały są bardziej atrakcyjne, ludzie się w nich lepiej odnajdują. Jest tak chociażby w wypadku Mszy bizantyjskiej, mimo że jest dłuższa, bardzo rozbudowana i celebrowana często w obcym języku. Człowiek potrzebuje rytuału, który ożywi jego nadzieję, jego tęsknotę za zbawieniem, za Bogiem.

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ryt trydencki nagle został zabroniony. Nie można zakazać czegoś, co było źródłem uświęcenia dla pokoleń chrześcijan. To była i jest forma rytualna z całą pewnością czcigodna, ortodoksyjna, choć nie pozbawiona wad, ale rytuał pozbawiony wad nie istnieje. To są tylko ludzkie twory.

Nie ma idealnej liturgii i nie należy mieć złudzeń, że uda się taką stworzyć. Idealna liturgia to liturgia niebiańska, to uczestnictwo człowieka, ludzi w wewnętrznym życiu Trójcy Świętej, na nowej ziemi, pod nowym niebem. W takiej liturgii będziemy uczestniczyć dopiero po Paruzji. Do tego czasu mamy pewne niedoskonałe formy rytualne, odpowiadające naszej grzesznej kondycji.





Powiedział Ojciec, że ryty trydencki czy watykański to ludzkie twory, ale przecież Msza to przede wszystkim uczestnictwo w Boskiej liturgii.

Uczestniczę w Boskiej liturgii nie tylko na Mszy, ale także wtedy, kiedy wypełniam przykazanie miłości, kiedy ożywiam moją nadzieję i kieruję ją ku Bogu albo kiedy uczciwie zmagam się z wątpliwościami dotykającymi mojej wiary. Liturgia jest pojęciem dużo szerszym niż celebracja. Jest inną nazwą całej chrześcijańskiej egzystencji.

Niebiańska liturgia to nie chór aniołów, które odprawiają musztrę przed Bogiem. On tego nie potrzebuje, nie jest Kim Dzong Ilem czy Fidelem Castro. Bóg nie ma rozbuchanego ego. Liturgia niebiańska to miłość, którą Ojciec, Syn i Duch Święty wzajemnie między sobą wymieniają. Do tego właśnie zaproszone są wszystkie stworzenia. Celebracja rytualna jest jedną z form tego uczestnictwa, nie jedyną, ale ważną.

Musi być ona wpisana w kontekst ludzkiego życia, mieć z jednej strony powiązanie z tradycją wieków naznaczonych relacją człowieka z Bogiem, a z drugiej kontakt z rzeczywistością, w którą człowiek jest zanurzony. Tego podwójnego zakotwiczenia nie uzyska ekspert za biurkiem, nawet najbardziej genialny, może się to udać tylko i wyłącznie wspólnocie Kościoła.

Nie boi się Ojciec, że ludzie będą kierować się tylko względami estetycznymi, wybierać taki ryt, który bardziej im się podoba?

Wielu ludzi wybiera np. Mszę trydencką z powodów estetycznych. Chodzi na nią mnóstwo osób niespecjalnie zaangażowanych w życie chrześcijańskie, bo ta celebracja spełnia ich estetyczne i emocjonalne oczekiwania.

Pragnienie tajemnicy...

Tak. Pewien odor sanctitatis, zapach świętości, sacrum. Ale chrześcijanin nie szuka sacrum, chrześcijanin szuka Chrystusa. Z drugiej jednak strony, Chrystus nie może zostać sprowadzony do języka gazety, a w polskim mszale piękna łacińska poezja, piękny łaciński cursus, rytmiczna dyspozycja języka, przetłumaczona została na taki właśnie gazetowy język. Miłosz określał go mianem intelektualno-dziennikarskiego żargonu.

Być może to poeci powinni tłumaczyć teksty liturgiczne. Język religijny to nie język ulicy. Człowiek, zwracając się do Boga, używa nieco innego języka niż w rozmowie z kumplem i to jest zupełnie naturalne. Gdyby tego nie robił, byłby to dowód na to, że nie rozumie, do Kogo się zwraca. Kiedy jezuiccy misjonarze w XVI wieku tłumaczyli mszał na język chiński, zabrało im to około 60 lat. Tłumaczenie na polski zostało skończone chyba w dwa. Ale w dwa lata nie może powstać nowy sakralny język. Na to trzeba czasu.

Czy takie głosowanie nogami za jednym lub drugim rytem nie przyczyni się do swoistej schizofrenii wiernych?

Nie. Będzie to zdrowe dopełnienie. To, że mamy dwie formy rytualne do wyboru, dla człowieka religijnego jest tylko szansą na rozszerzenie horyzontów. Zarówno zagorzałym zwolennikom Mszy trydenckiej, jak i zagorzałym zwolennikom Mszy watykańskiej brakuje w dużej mierze szerokiego spojrzenia. Jedni i drudzy mają klapki na oczach i widzą tylko swoje racje.

Możliwość otwarcia się na inność jest bardzo wielką szansą, zwłaszcza w życiu religijnym - uczy tolerancji, każe szukać głębi i duchowości. Dlatego motu proprio Benedykta XVI przyjąłem z wielką radością. Bywałem uczestnikiem Mszy trydenckiej, staram się od czasu do czasu uczestniczyć w liturgii obrządku wschodniego, chodzę też do zboru luterańskiego. Dlaczego? Właśnie po to, żeby zachować otwartość w patrzeniu na liturgię i wiarę.







Poza tym to nie prawda, że w Kościele istnieją tylko dwie formy rytualne. Istnieje ich nieskończenie wiele. Czasem posoborowa Msza św. jest odprawiana w taki sposób, że trudno rozpoznać, czy to ta sama Eucharystia. Uczestnicząc przed kilkoma laty w kapitule generalnej naszego zakonu, w Providence w USA, miałem wrażenie, że w ciągu miesiąca trwania kapituły, Msza odprawiana jest codziennie w innym rycie, mimo że z tego samego mszału.

To, co moi bracia z różnych krańców ziemi uczynili z liturgią, z całą pewnością nie było tym samym rytuałem, do którego byłem przyzwyczajony w Polsce. Dlatego mówienie, że przywrócenie Mszy trydenckiej doprowadzi do jakiegoś zamieszania, jest według mnie nieusprawiedliwione. Argument, że papież swoją decyzją rozbija liturgiczną jedność Kościoła, jest nie tyle nieprawdziwy, co używany w złej wierze, ponieważ jedności liturgicznej nie mamy od czterdziestu lat.

Wielu ludzi boi się jednak, że przywracając starą liturgię, Kościół wraca do czasów sprzed soboru, odrzuca jego reformy. Skojarzenie jest jednoznaczne: jaka liturgia, taki sobór, taki Kościół.

Tyle że w wielu wymiarach nasz Kościół wciąż jest przedsoborowy. Chciałbym zobaczyć księdza, który odprawi Mszę trydencką i powie współczesne językowo i treściowo kazanie. Łatwiej spotkać księdza, który odprawi Mszę watykańską, a wygłosi kazanie „przedsoborowe". Prościej zmienić rytuał niż mentalność.

Mamy więc posoborową Mszę i przedsoborowe, dydaktyzujące katechezy typu „abyśmy". I co z tego, że ksiądz odprawia twarzą do ludzi i nie stoi już na wysokiej kazalnicy. W zborze luterańskim pastor przewodniczy eucharystii stojąc „tyłem do ludzi", kazanie mówi ze starej, wysokiej na kilka metrów ambony, jakich już my nie używamy, ale nie słyszałem jeszcze, by odnosił się do słuchaczy z ironią, bez szacunku i ciepła.

Faktem jest jednak, że w przypadku Mszy trydenckiej mamy do czynienia z czymś, co za czasów komuny nazywano sprzedażą wiązaną. Jeżeli chciałeś kupić pralkę, to musiałeś kupić też sznurek do snopowiązałki, czy ci się to podoba, czy nie. Zwolennicy tej czy drugiej opcji oprócz formy rytualnej próbują dziś niestety przemycić coś więcej.

To mnie bardzo martwi, bo nie widzę żadnego powodu, dla którego zwolennicy Mszy trydenckiej muszą od razu głosować na określoną partię polityczną. Uważam, że można owocnie uczestniczyć w rytuale trydenckim i myśleć wielopłaszczyznowo, różnić się diametralnie w politycznych wyborach. Można też uczestniczyć przez całe życie we Mszy watykańskiej, nawet bardzo „nowocześnie" odprawianej, i nie być religijnym relatywistą. Oczywiście w obu przypadkach można też mieć klapki na oczach i przez całe życie pozostawać zakutym łbem. Sam rytuał tego nie zmieni.

A może ludzie zagłosują nogami w taki sposób, że nie pójdą ani tu, ani tu...

Jeżeli zagłosują w taki sposób, to nie dlatego że nie podoba im się jeden czy drugi rytuał. Jeżeli pójdą gdzie indziej, będzie to oznaczać, że ani w jednym, ani w drugim miejscu nikt im dobrze nie opowiedział o Bogu. Nie znam chyba nikogo, kto by odszedł z Kościoła z powodu rytu. Przestaje się praktykować z innych powodów.

Najczęściej dlatego, że jest się rozczarowanym odpowiedziami, które się otrzymuje. Odpowiedzi Kościół nie daje tylko przez liturgię, daje je przez katechezę, przez świadectwo wiary jego członków. Parafrazując Tischnera: wyobrażam sobie ludzi odchodzących z Kościoła nie z powodu rytuału, I ale z powodu rozmowy z księdzem proboszczem.


*****

o. Tomasz Kwiecień, dominikanin, liturgista. Studiował liturgię na Papieskim Instytucie Liturgicznym Anselmianum w Rzymie