Najstarsi pamiętają...

Beata Kolek

publikacja 26.06.2009 20:07

Rok wydania: 1932. Już rzut oka na spis treści pozwala zauważyć, że dzięki niej można zapoznać się nie tylko z teologią i obchodami świąt tak znanych jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, ale również z innymi, np. wspomnieniami mniej lub bardziej popularnych świętych. List, 6/2009

Najstarsi pamiętają...



„Wigilja św. Jana przypada na dzień przesilenia dnia z nocą, kiedy dzień jest najdłuższy, kiedy słońce wznosi się najwyżej, a promienie jego najsilniej przygrzewają, przyśpieszając dojrzewanie zbóż, jarzyn i owoców. W erze przedchrześcijańskiej obchodzono w tym czasie święto słońca, święto Kupały, tego wszechpotężnego dobroczynnego bóstwa, na którego cześć palono ognie wśród modłów i pieśni.

Pogański ten obrzęd dał początek późniejszej naszej Sobótce, zwanej także Kupalnocką. Obchód ten, pełen romantycznego czaru, złączono w Małopol-sce zachodniej z Zielonemi świętami, a w innych dzielnicach Polski z wigilją św. Jana. W dawnej Polsce obchodzono Sobótkę bardzo uroczyście jako tradycyjny obrzęd przez przodków przekazany (...)"


Opis ten można znaleźć w grubej księdze zatytułowanej: „Rok Boży w liturgii i tradycji Kościoła świętego, z uwzględnieniem zwyczajów ludowych oraz literatury polskiej. Księga ku pouczeniu i zbudowaniu wiernych katolików". Pozycja liczy blisko 500 stron, ma jedno nihil obstat (1930) i trzy imprimatur (1930, 1931,1932).

Rok wydania: 1932. Już rzut oka na spis treści pozwala zauważyć, że dzięki niej można zapoznać się nie tylko z teologią i obchodami świąt tak znanych jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, ale również z innymi, np. wspomnieniami mniej lub bardziej popularnych świętych - jak wymieniona wyżej wigilia św. Jana.

Można w niej znaleźć przysłowia i wróżby czy nawet zwyczaje żniwne. Książkę znalazłam kiedyś, przeglądając rzeczy w starych szafach mojego dziadka. Dom, w którym mieszka, liczy blisko sto lat, nagromadziło się tam mnóstwo rzeczy, starych papierów, ubrań i książek nawet z pierwszej połowy XX w.

powrót do przeszłości

Dziadek urodził się w 1916 r. w Marklowicach na Śląsku Cieszyńskim, na terenie Monarchii Austro-Węgierskiej, dziś w pobliżu przebiega granica z Czechami. Przeżył wiele: dwie wojny, kilka zmian ustroju i niejedne święta. W tym roku, przygotowując wielkanocny stół i święconkę, Dziadek opowiadał o świątecznych zwyczajach ze swojej młodości.

Podobne wspomnienia ma pani Elżbieta, osiemdziesięcioletnia żona kuzyna Dziadka, która całą swoją młodość również spędziła w Marklowicach. Nieliczne zwyczaje, o których opowiadali, można jeszcze spotkać, głównie na wsi, ale wiele z nich już dawno zostało zapomnianych. Niektóre praktyki dokładnie odpowiadają staropolskim podaniom, inne są wyrazem regionalnej tradycji przeżywania czasu Wielkanocy, w przypadku mojego Dziadka - Śląska Cieszyńskiego.

Wspomniana książka bardzo dokładnie opisuje zarówno liturgię Wielkiego Tygodnia, przede wszystkim Triduum Paschalnego, jak i ludowe zwyczaje, które towarzyszyły przeżywaniu świąt wielkanocnych. Opisy nawzajem się przeplatają i - można powiedzieć - uzupełniają.

Doskonale widać w nich, że ludowa pobożność wyrażała głęboką wiarę i - wbrew obiegowym opiniom - nie była tylko bezmyślnym zabobonem. Ludzie śledzili dzień po dniu losy Jezusa, starali Mu się towarzyszyć i razem z Nim przeżywać radosne i ciężkie chwile. Od wjazdu do Jerozolimy, przez śmierć do zmartwychwstania. A było to tak...







Niedziela Palmowa

„Niedziela Palmowa została tak nazwaną na pamiątkę uroczystego wjazdu Pana Jezusa do Jerozolimy, gdzie lud rzucał na znak czci i hołdu gałęzie palm pod nogi osiołka dźwigającego Chrystusa Pana. Na tę samą pamiątkę prowadzono dawniej w czasie procesji osiołka drewnianego, zwanego palmowym osiołkiem.

W środkowej i północnej Europie zastępują palmę gałązkami wierzbiny, która w tym czasie puszcza już pączki zwane baziami lub kotkami. Dlatego to nazwał lud Niedzielę Palmową, Niedzielą Wierzbną. Pączki z wierzbiny poświęconej, jako przynoszące zdrowie, daje ojciec lub matka rodzinie i domownikom do połknięcia, mówiąc: «Doczekaliśmy się pierwszej święconki, daj nam Boże doczekać i drugiej»".

Dziadek: Takich palm jak teraz nie było. Ale ciekawie się przygotowywało te nasze palmy. Gałązki dzikiego bzu hodowało się w wodzie, by wypuściły liście. Dodawało się do tego różne zielsko. Najczęściej były to bazie i gałązki z rozwiniętymi liśćmi. Święciło się to wszystko w kościele. A po powrocie do domu palmy się rozbierało i z gałązek robiło się krzyżyki. Potem w czasie Świąt gospodarz brał te krzyżyki, szedł w pole i wkładał je w ziemię.

Pani Elżbieta: Babcia brała butelkę z wodą święconą, szłyśmy na pole i wkładałyśmy krzyżyki do ziemi, do każdego zagonu. Jak było żyto, to do żyta, do pszenicy, może i owies był posiany, nie pamiętam, ale na pewno były przygotowane zagony na ziemniaki. Wszędzie tam wkładało się krzyżyk i polewało je wodą święconą też w na kształt krzyżyka. No i musiałyśmy się pomodlić z babcią, albo „Zdrowaś Mario", albo „Ojcze Nasz". Tak żeśmy całe pole poświęciły. Miałyśmy tylko hektar, więc niedużo.

A z resztą palmy babcia szła do obory i musiała krowę nią pogłaskać, żeby krowa była zdrowa cały rok, żeby się chowała, dobrze się doiła itd. A później dawaliśmy tę resztkę palmy za obrazki, które wisiały w pokoju. Tam musiała być cały rok.

Wielki Czwartek

„W Wielki Czwartek milkną dzwony kościelne aż do Wielkiej Soboty, zastępują je drewniane klekotki, zwane też kłapaczami lub teredajkami. Z klekotkami obchodzą chłopcy kościół rano, w południe i wieczór, gdyż klekotki, według wierzeń ludu, odstraszają i odpędzają duchy. W dawnych czasach lud nie zmywał w Wielki Czwartek po wieczerzy misek, zostawiając resztki potraw dla dusz zmarłych, które miały odwiedzić dom w czasie nocy".

Dziadek: Pamiętam, że była Msza taka, gdzie milkną dzwony i zaczynają się kołatki. U nas się to nazywało „zawiązanie dzwonów", a na kołatki mówiło się „klekotki".

Wielki Piątek

„Wielki Piątek to dzień smutku i wielkiego skupienia. Na znak żałoby zasłaniają w niektórych domach zwierciadła, by nie mieć światowych myśli. Z rana rodzice biją dzieci rózgą - żartami wprawdzie - mówiąc «za Boże Rany». W Mało-polsce kobiety nie przędą w Wielki Piątek, aby Panu Jezusowi nie naprószyć do ran".

Pani Elżbieta: W Wielki Piątek obowiązkowo musieliśmy wejść do rzeki, jaką kto miał - nasza była dość płytka. Musiałyśmy się całe w niej umyć na pamiątkę tego, że Pan Jezus, idąc od Piłata czy Annasza, przechodził przez potok Cedron i ci oprawcy go tam dość mocno chlapali.






Wielka Sobota

„W Wielką Sobotę rano jeden z członków rodziny idzie do kościoła, gdzie odbywa się ceremonia święcenia wody, aby przynieść do domu zapas wody świeżo poświęconej.

Około południa odbywa się ceremonia święcenia potraw. W parafjach wiejskich jeżdżą księża po wsiach, wstępując do dworów, gdzie święcą najpierw święcone wieśniaków, które ci przynoszą w koszach, przed dworem, a potem pańskie suto zastawione stoły. W mieście zanoszą wszyscy w koszykach jajka gotowane, kawałek kiełbasy, ser, masło, ubrane barwinkiem lub bukszpanem, przed kościół, gdzie ksiądz święci przyniesione pokarmy".

Dziadek: Na Śląsku Cieszyńskim wszystkie obrzędy miały swoje nazwy. Ognisko, które teraz pali się przed kościołem, u nas nazywało się paleniem Judasza. Miało to miejsce zwykle przy cmentarzu, który wtedy był zawsze blisko kościoła.

U nas - za moich młodych czasów, przed II wojną (ok. 1925 r.) - nie było święconego. Ale był
taki zwyczaj, że piekło się chleb z mąki pszennej. A do bochenka chleba, przed pieczeniem, kładło się boczek i kiełbasę. Wędlina puszczała soki i był odpowiedni smak.

Pani Elżbieta: Przypominam sobie, że na święta musiało być pieczone specjalne ciasto drożdżowe, które się nazywało „murzyn". Był to placek, na którym tradycyjnie kładło się kiełbasę, choć to zależało też od zamożności domu. Zazwyczaj robiono kiełbasę domową. Do środka wkładało się jeszcze kawałek boczku. To się przykrywało drugim kawałkiem ciasta i piekło się. W pierwsze święto żeśmy się tym częstowali. Mówiliśmy, że to „murzyn" - bo schowana w nim kiełbasa była czarna.

Mieszkaliśmy daleko od kościoła i nie pamiętam, żebym chodziła ze święconką. Nie było tego u nas w Marklowicach. Na Mszę musieliśmy iść aż do Zebrzydowic, a to była Wielka Sobota i dużo roboty, więc chyba z koszyczkiem nie szliśmy. Nie pamiętam święconki.

Na pewno jajka się gotowało i robiło tego „murzyna". I baranka z ciasta się piekło. Babcia miała taką specjalną formę z przykrywką, żeby baranek z niej „nie uciekł". Robiło mu się rodzynkowe oczy, chorągiewkę dawało, cukrem pudrem posypało. Stał ten baranek przez całe święta i nie można go było jeść, dopiero potem, za parę dni.

Niedziela Wielkanocna

„W Niedzielę Wielkanocną, kto może, śpieszy wczesnym rankiem na Rezurekcję, w czasie której rozlegają się od czasu do czasu strzały przed kościołem oznajmiające zmartwychwstanie Pańskie, znajomi witają się życzeniem »Świąt Weso-łych« i każdy wraca śpiesznie do domu, gdzie go czeka tradycyjne święcone.

Starym zwyczajem najstarszy z rodziny dzieli się ze wszystkimi jajkiem święconem, poczem zaprasza do obficie zastawionego stołu. W dniu tym nie podaje się, prócz rosołu, gotowanych potraw, ze względu na służbę, której po mozolnych przygotowaniach świątecznych, należy się dobrze zasłużony wypoczynek".






Dziadek: Pamiętam, że nabożeństwo zmartwychwstania było w niedzielę rano, a nie w sobotę wieczór. Śniadanie świąteczne mieliśmy wspólne i bardzo przestrzegano, kiedy można jeść. Było to dopiero po przyjściu z kościoła. Wtedy jadło się ten pieczony chleb z wędliną w środku.


Poniedziałek Wielkanocny

„O ile pierwszy dzień świąt wielkanocnych spędzają wszyscy w domu, w kole rodzinnem, zapraszając tylko tych, którzy u siebie święconego nie urządzają, o tyle drugi dzień świąt wypełniony jest od samego rana rozmaitemi tradycyjnemi obrzędami i zwyczajami. Poniedziałek Wielkanocny rozpoczynał się dyngusem, czyli śmigusem. Pochodzenie dyngusu nie zostało dotychczas ustalone.

W Krakowie jest zwyczaj chodzenia z traczy-kiem. Trzej chłopcy przebierają się za ułanów, z czerwonymi rabatami na piersiach, z papierową czapką na głowie, z drewnianymi pałaszami u pasa. Za nimi niesie dwóch innych chłopców drewnianego baranka, który trzyma w jednej łapce piłę - na pamiątkę, że Pan Jezus w dzieciństwie, jako niewinny baranek, pomagał św. Józefowi w ciesiółce, rżnąc deski piłką".

Dziadek: Był zwyczaj lania wodą, ale nie goniło się z wiadrami jak teraz, było delikatniej.

Chłopaki robili sikawki z bzu. Bo przecież nie było takich urządzeń jak teraz. Dziki bez ma w łodydze taką „gąbkę", którą się wypychało, żeby była rurka. Potem się robiło tłok i była sikawka. Działała jak strzykawka. Ale powtarzam, że to było raczej stonowane, nie jak teraz polewanie ludzi wiadrami.

Pani Elżbieta: Pamiętam dobrze śmigus, pierwszy dzień po świętach, dzieci szkolne to miały radochę. Szukały koleżanek, które chodziły do tej samej klasy czy szkoły - znaliśmy się we wsi. I czasem przychodziła taka gromada nawet pięciu osób do domu. Każdy miał jakąś butelkę z wodą i musiał polać tę koleżankę. Kawalerowie to chodzili tam, gdzie była panna na wydaniu, a potem to przeważnie już były jakieś zaloty i małżeństwo. Śmigusowcy śpiewali jeszcze specjalną piosenkę.

***

Po przeczytaniu powyższych opisów moja koleżanka przyznała się, że w jej rodzinnych stronach również kultywowano zwyczaje, o których - bo sama ich nie pamięta - dowiedziała się z opowieści rodzinnych. „Co do święconego, to na Mazowszu moja mama i babcia mi mówiły - zaczęła opowiadać Ania - że ksiądz święcił pokarmy po domach, u bogatszego chłopa albo przed dworem -jeśli był taki we wsi.

Po wojnie - o dziwo, wtedy przecież był komunizm - święcono w szkole albo w świetlicy wiejskiej. Jak kościół był daleko, ten bogatszy chłop to oczywiście najpierw musiał księdza przywieźć furmanką, a potem odwieźć. Święcone przynoszono na zwyczajnych obwiązanych białym obrusem talerzach, tyle że większych. U mojej mamy wszyscy chodzili święcić, bo od zjedzenia święconego zaczynano śniadanie wielkanocne (po Rezurekcji).

Potem skorupki z jajek dawano kurom albo zakopywano w ogródku na lepszy urodzaj. Święciło się też chrzan, sól i pieprz. Piekło się mazurki i baby drożdżowe. Jedna z takich bab była często ozdobiona palmą. Kiedy czytam opisy z »Chłopów« Reymonta, to wszystko się zgadza. Tam też jest śmigusowa przyśpiewka. A na Podlasiu wciąż jest zwyczaj topienia panien w wannie".