Kobieta ma mieć swoje życie

Z o. Józefem Augustynem, jezuitą, kierownikiem duchowym, rekolekcjonistą, redaktorem „Życia Duchowego", rozmawiają Marta Wielek i Anna Dąbrowska

publikacja 25.09.2009 16:16

Matka musi dokonać wyboru. Albo postawi na więź biologiczną i emocjonalną, starając się za wszelką cenę przywiązać dziecko do siebie, albo zaakceptuje potrzebę przecięcia pępowiny uczuciowej, dając mu pełną wolność. List, 9/2009

Kobieta ma mieć swoje życie



Ojcze, gdy dzieci dorastają i próbują założyć własną rodzinę albo w inny sposób się usamodzielnić, wtedy w relacji między nimi a ich matkami pojawia się dziwne napięcie. Nadal się kochają, ale coraz częściej zdarzają się sytuacje, które powodują albo otwarty konflikt, albo co najmniej irytację jednej lub obu stron. Skąd się bierze to napięcie?

Przywiązanie matki do swego dziecka jest ogromne. Przed urodzeniem jest ono częścią jej ciała, niemal jej własnością. Feministki mówią ostro: „Mój brzuch należy do mnie!". Po narodzinach dziecko oddziela się od matki fizycznie, ale przez cały okres dzieciństwa ich związek emocjonalny trwa nadal. Z czasem, gdy dziecko usiłuje się usamodzielnić, także w sferze uczuciowej, zaczyna się problem. Dla wielu matek zawsze dzieje się to „za wcześnie".

Ale więź matki z dorosłym dzieckiem może być głęboka i jednocześnie dojrzała. Klasycznym przykładem takiej relacja jest związek św. Moniki z jej synem św. Augustynem. Są to nie tylko naturalne więzi macierzyńskie i synowskie, ale nade wszystko głębokie związanie duchowe. Monikę i jej syna wiąże przygoda szukania Boga, tęsknota za Nim. Możemy powiedzieć, że Monika swoją miłością nawróciła Augustyna.

Roman Brandstaetter w książce „Jezus z Nazaretu", próbując przybliżyć trudne dla rozumu ewangeliczne prawdy, używa sformułowań typu: „sprawy prosto - trudne" lub „ciemno - jasne". Sytuacja matki dorastających dzieci jest właśnie taka: „prosto-trudna", „jasno-ciemna". I prosta, i jasna, bo rozum matki mówi jej, że syn czy córka muszą się usamodzielnić. Ale trudna i ciemna, gdyż uczucia okazują się czasami silniejsze od rozumu.

I co wtedy?

Matka musi dokonać wyboru. Albo postawi na więź biologiczną i emocjonalną, starając się za wszelką cenę przywiązać dziecko do siebie, albo zaakceptuje potrzebę przecięcia pępowiny uczuciowej, dając mu pełną wolność. Powie wtedy do siebie: „Ono musi mieć swoje własne życie. Ono ma wzrastać, a ja się mam umniejszać". Rodzinne szczęście dziecka jest ważniejsze od jej satysfakcji emocjonalnej. Konieczne jest jednak życie duchowe, by móc przekroczyć związki biologiczne i psychologiczne.

W rodzinach chasydzkich chłopcy jedynie trzy lata pozostają pod wyłącznym wpływem matki, potem ich wychowaniem zajmuje się ojciec. W ten sposób związek z matką zostaje zrównoważony odpowiednio wcześnie relacją z ojcem. Jest w tym wielka pedagogiczna mądrość.

Wracając do naszego kręgu kulturowego, kobiety, które egoistycznie zawłaszczą swoje dzieci w okresie ich dzieciństwa i młodości, płacą bardzo wysoką cenę, gdy są one już dorosłe. Ceną tą staje się wieczny konflikt naznaczony destrukcyjną walką, a niekiedy nawet nienawiść dzieci. Człowiek nie może przecież żyć bez wolności. Istotą konfliktu między rodzicami a dziećmi - i to najmłodszych lat jest przede wszystkim spór o zakres wolności. Czasem rodzice za mało dają jej dziecku i wtedy musi się ono o nią upomnieć; a czasem dają jej za dużo, a wówczas nie umie ono jej zagospodarować.

Czy to oznacza, że napięcie między matką a dorosłym dzieckiem jest czymś naturalnym, jakimś kolejnym etapem w rozwoju ich więzi?

W kulturze zachodniej, w przeciętnej rodzinie, konflikt na linii matka - dorastające dziecko jest dość powszechny. Inaczej bywa np. w kulturze afrykańskiej, gdzie więzi plemienne i rodzinne są o wiele głębsze niż u nas. Wystarczy spojrzeć na nasze nastolatki, które na różne sposoby próbują zaznaczyć swoją odrębność, niezależność, indywidualność. W pewnym momencie swego życia chcą wyrwać się z rodziny. Nie czują się z nią związane. Napięć towarzyszących zrywaniu więzi dziecka z matką nie da się więc uniknąć. Trzeba jednak czuwać, aby w pewnym momencie napięcia te nie nabrały niezdrowego charakteru.






W jakim momencie?

O ile protesty osiemnasto- czy dziewiętnastolatka można uznać jeszcze za naturalne, o tyle buntujący się ciągle przeciw mamie trzydziestolatek to raczej zjawisko niezdrowe. Ale nie chodzi tu tylko o wiek... Moim zdaniem, niezdrowe jest już samo postawienie problemu: „napięcie między matką a dziećmi". A gdzie podziewa się ojciec? Jak wygląda jego relacja z żoną i dziećmi? Jeśli udział ojca w wychowaniu zostaje pominięty, łatwo dochodzi do zawłaszczenia przez matkę całej niemal emocjonalności dziecka. Konflikt, i to w ostrej formie, staje się wręcz nieunikniony.

Matka, która ma słabą więź z mężem, ojcem dziecka, doznaje pokusy - a jest ona bardzo silna - by swoje dziecko uczynić zasadniczym punktem odniesienia dla swego życia. Kobieta - matka winna związać się najpierw z mężczyzną - ojcem dziecka. Dziecko jest przecież owocem ich wzajemnej miłości. Winno ono dorastać w ścisłej więzi z matką i ojcem jednocześnie, a jego powołaniem jest opuścić ich oboje i zamieszkać ze swoją żoną (mężem). Kiedy kobieta nie ma oparcia w mężczyźnie, szuka go nierzadko u swoich dzieci.

Czyli trudniej będzie usamodzielnić się dzieciom w rodzinach, w których rodzice kiepsko poukładali relacje między sobą?

Zwykle tak. Matki kompensują sobie wówczas brak więzi z mężem ściślejszym związkiem z dziećmi. Im poświęcają całą uwagę, czas, siły.

Ale jest też druga strona medalu. Bywa że konflikt dorosłego dziecka z matką wiąże się przede wszystkim z jego niedojrzałą postawą. Odnosi się to szczególnie do synów. Gdy matka poświęcając się zaspokaja wszystkie potrzeby syna: daje mieszkanie, sprząta, gotuje, pierze, on - nastawiony do życia egoistycznie i konsumpcyjnie - doświadcza pokusy, by to wykorzystać. Zamiast opuścić ojca i matkę, tak jak Pan Bóg przykazał, poszukać mieszkania, pracy i ożenić się, zostaje u mamy czasami nawet wbrew jej woli. Matka to matka, ona nie wyrzuci syna z domu, nawet jeżeli widzi, że zachowuje się niedojrzałe.

W niektórych społeczeństwach zachodnich, np. we Włoszech, jest to dość powszechne zjawisko. Kiedyś rozmawiałem z mężczyzną, który miał ponad trzydzieści lat i skarżył się, że
mama wciąż kocha go zaborczą miłością. Pytam go: „Gdzie pan mieszka? Kto panu pierze? Kto panu gotuje?". Na wszystkie pytania odpowiadał: „Mama". Pomyślałem: „Cóż ty chcesz od swojej matki? Pozwalasz, by opiekowała się tobą jak niemowlęciem, więc traktuje cię jak niemowlę".

Dorośli mężczyźni za wygodne życie u mamy płacą nieraz słono: brakiem samodzielności, męskimi kompleksami, drażliwością w relacji z kobietami itp. Agresja wielu z nich wobec kobiet ma swoje źródło właśnie tutaj. Mszczą się na przypadkowych kobietach za pozbawione samodzielności i wolności relacje z matką. Dzieje się tak dlatego, ponieważ wolność dla mężczyzny jest ważniejsza od uczucia. U kobiet bywa odwrotnie: uczucie jest ważniejsze od wolności. Kobieta zrobi nieraz z siebie niewolnicę, aby zdobyć względy kochanego mężczyzny. On natomiast zrezygnuje z uczucia kochanej kobiety, jeśli uzna, że zagraża ono jego wolności.

Córkom łatwiej jest odchodzić z domu?

Zwykle trochę łatwiej. W wieku dorastania między matką a córką wytwarza się nieraz rywalizacja. Nie pojawia się ona w relacji matki z synem. Syn rywalizuje raczej z ojcem. Kiedy ojciec jest niedojrzały, pełen męskich kompleksów, jego relacje z dorastającym synem naznaczone bywają poczuciem zagrożenia. Okazją do rywalizacji może być dosłownie wszystko: poglądy polityczne, umiejętności sportowe, upodobania muzyczne, sprawność fizyczna itp. To naturalne, że nastoletni chłopiec chce wygrać z tatą. Nawet jeżeli go kocha i czuje się zależny od niego, chce być od niego silniejszy. Syn chce przerosnąć ojca i to jest normalne. Z czasem, gdy dorośnie, zrozumie, że w życiu chodzi o coś zupełnie innego. Taka postawa syna wymaga męskiej mądrości ojca.








Współzawodnictwo między matką a córką bywa bardziej subtelne, ukryte, maskowane, nienazwane. Ono mobilizuje córkę do odejścia z domu. Kobiety mniej dążą do konfrontacji, ale bardzo precyzyjnie, po cichu, intensywnie pracują nad tym, by zwyciężył ich punkt widzenia. Kiedy młode dziewczyny stworzą swój własny dom - a do tego dążą z całych sił - już nie mają potrzeby rywalizować z matką. Ale zdarza się, choć nieco rzadziej, swoiste zakleszczenie dorosłej córki ze swoją matką, które ma miejsce zwłaszcza wówczas, gdy dziesiątki lat mieszkają razem. Bywa to czasem istne piekło. Walczą ze sobą, ale nie mogą się rozstać.

A „córeczki tatusia" jak sobie radzą z relacją z ojcem?

Raczej trudno. Często są bezradne wobec zaborczej miłości ojca. Ma to miejsce szczególnie wówczas, gdy ich więzi z matką są słabe.

Do okresu dorastania określenie „córeczka tatusia" może być nawet sympatyczne. Dziewczynki pragną być kochane przez tatusiów. Czują się wówczas bezpieczne. Pod czułym i dojrzałym wzrokiem ojcowskim łatwiej dojrzewa ich kobiecość. Nabierają kobiecej pewności siebie.

Ale gdy ojciec staje się zazdrosny o córkę, bo ta rozgląda się za chłopakami, przekracza to granice pewnej normy psychologicznej i moralnej. Ze strony ojca może pojawić się także zamaskowana i mało świadoma erotyzacja więzi z córką. Rodzi to zwykle u niej duży niepokój. Ojciec może obawiać się wtedy dotknąć swojej córki. Patrzy bowiem na nią jak na dorastającą kobietę, która budzi jego pożądanie. Kobiety wychowane w takim klimacie mają nieraz skłonności do zakochiwania się w starszych od siebie mężczyznach, jakby wiecznie szukały ojca.

Czy to, że rodzice nie potrafią dać wolności dziecku, nie wynika też z tego, że sami są jakoś uwikłani, zależni od innych ludzi?

Nieszczęściem żon i matek bywa to, że nie mają swojego własnego życia, ale żyją życiem zapożyczonym, cudzym: życiem męża lub/i dzieci. I na tej kobiecej bezradności („I co ja zrobię sama?”) mężczyźni nieraz żerują, chociażby po to, by dać upust swoim agresywnym emocjom. Proszę wybaczyć język, ale powiem wprost: zostawienie kobiety przez mężczyznę po dziesięciu czy piętnastu latach wspólnego pożycia bywa draństwem.

Kiedy młodzi rozwodzą się rok lub dwa po ślubie, bo wzajemnie stwarzają sobie piekło, zwykle oboje są winni. To bardziej zrozumiałe. Zabrakło gruntownego rozeznania przed zawarciem małżeństwa. Natomiast rozwód po kilkunastu latach względnie dobrego pożycia tylko dlatego, że mężczyzna znalazł atrakcyjniejszą kobietę, to zupełnie coś innego. Bywa że kobieta wchodząc w relację z mężczyzną zatraca się, przestaje już być sobą, a staje się wyłącznie żoną lub wyłącznie matką. Gdy taka kobieta zostanie kiedyś sama, wpadnie w rozpacz.

Na weekendowe dni skupienia, które prowadzę, przyjeżdża wiele kobiet w sile wieku lub nieco starszych. Zawsze daję możliwość zadawania pytań na kartkach czy też bezpośrednio w rozmowie. Niezależnie od tego, jaki jest temat skupienia, kobiety mówią przede wszystkich o swoich trudnych relacjach małżeńskich i rodzinnych. Doradzam im wtedy: zadbaj o siebie, zatroszcz się o swoje życie duchowe, wypoczynek, dokształcenie intelektualne. Dla wielu jest to trudne. Całe ich dotychczasowe życie było nastawione na jedno: na zaspokojenie potrzeb męża i dzieci. Tylko kobieta, która czuje się wolna i samodzielna, może być dobrą żoną i dobrą matką. Natomiast kobieta zniewolona wewnętrznie, której całym sensem życia jest tylko rodzina, bywa wiecznie rozżalona, niedoceniona, rozgoryczona. Na starość mówi z bólem: „Wszystko oddałam dzieciom i co z tego mam?”. Św. Ignacy Loyola mówił: „Człowiek stworzony jest, aby Pana Boga chwalił”, a wszystko inne jest środkiem do tego celu. Także rodzina, macierzyństwo, celibat to środki do celu.

Z tego, co Ojciec powiedział, wynika, że wiele kobiet, zakładając rodzinę, zaczyna postrzegać swoją tożsamość głównie z perspektywy matki i żony. Może dlatego właśnie kobiety tak boleśnie przeżywają odejście dzieci? Wydaje im się, że tracą część siebie albo nawet całość. Nie potrafią już do tej dawnej „siebie” wrócić...

Dlatego też studia, zainteresowania intelektualne, zaangażowanie społeczne, a nade wszystko głębokie życie duchowe i moralne są tak istotne dla tożsamości kobiety. Wiele kobiet poświęca się w życiu małżeńskim i rodzinnym, są bardzo ofiarne, oddane mężowi i dzieciom i nie czują się sfrustrowane, ale dlatego, że rodzina nie jest ich jedynym i ostatecznym sensem życia. Człowiek nie może tak oddać się drugiemu, choćby mężowi i dzieciom, jak oddaje się Bogu.





W duszpasterstwie rodzin brakuje nam biblijnej antropologii. Jezus nie daje własnej koncepcji relacji kobiety i mężczyzny, ale każe wrócić „do początku”. A tam jest napisane, że Adam i Ewa są sobie równi i są wobec siebie wolni. Ewa nie jest niewolnicą Adama. Gdyby była, jak mogłaby realizować przykazanie: Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił (Pwt 6, 5). Ono i do niej się odnosi.

Jeżeli kobieta nie ma swojego życia, tworzy powikłane psychologicznie i moralnie relacje rodzinne. Najgłębszym fundamentem małżeństwa i rodziny jest „Szema Israel”. Słowa te Żydzi czczą tak, jak my Najświętszy Sakrament. Mężczyźni noszą je podczas modlitwy na głowie i na prawej ręce (tefilin), by wszystko było podporządkowane Panu: Słuchaj Izraelu, Pan Bóg nasz jest Panem Jedynym (Pwt 6, 4). Nic nam nie może przesłonić Boga, także dziecko, mąż, rodzic. Czyż Jezus nie powiedział, że kto kocha bardziej męża, żonę, dziecko, matkę czy ojca, nie jest Go godzien?

Kobieta winna sobie powiedzieć: „On odejdzie, ono odejdzie, ja będę żyła”. Taka postawa daje jej wewnętrzną moc. Gdy mąż usiłuje stosować wobec niej przemoc, powie mu wprost: „Nie jesteś moim bogiem. Nie pozwolę krzywdzić siebie, dzieci”. Jeżeli ksiądz ma niedojrzały stosunek do kobiet, to wmawia im, że powinny ulegać, „przebaczyć”, poddać się itp., podczas gdy powinien je zachęcić, by domagały się szacunku dla siebie i dzieci, zatroszczyły się o swoją kobiecość, zbudowały głębokie życie duchowe. To winno być jasno powiedziane.

Skrajne feministki mówią, że celem życia kobiety nie mogą być „gary”. I mają rację. Popełniają jednak błąd, bo w miejsce „garów kuchennych” proponują inne „gary” – robienie kariery zawodowej. I to jest nieludzkie. Kobieta pragnie mieć dom, być żoną i matką. Jest to jej głębokie pragnienie. Widzę nieraz, jak cierpią kobiety po trzydziestce, które nie wierzą już w możliwość zawarcia małżeństwa. Lansowanie jednak tezy, że kobieta bez mężczyzny w życiu sobie nie poradzi, jest przejawem męskiego szowinizmu, któremu ulegają niekiedy i księża.

Może dlatego, że sami są synami…

Tak mówią jednak tylko ci, którzy patrzą nieco z góry na kobiety i nie są wobec nich wolni. Wystarczy spojrzeć, jak niektórzy traktują nieraz siostry zakonne, katechetki, gospodynie. Przykład? Gospodyni na plebanii jest starszą panią, a młody ksiądz czy nawet kleryk wchodzi do kuchni i rozstawia ją po kątach. Ale to nie tylko wina samych mężczyzn. Kobiety w relacji z mężczyznami grzeszą nieco inaczej. Za odrobinę uczucia, „przygarnięcia" emocjonalnego, gotowe są sprzedać swoją duszę, wyrzec się swojej godności, szacunku do siebie, przyjąć postawę niewolnicy. Grzech przeciwko prawdziwej miłości siebie jest równie ciężki jak grzech przeciwko miłości bliźniego. Pewne kobiety pozwalają się poniżać ojcom, mężom, synom, kochankom, łudząc się, że w ten sposób zyskają ich uczucie. To błąd. Wiara nie pozwala człowiekowi traktować siebie w taki sposób.

Rozmawiamy raczej o drastycznych przypadkach, a wydaje mi się, że najtrudniej jest w relacjach, gdzie ten proces uzależniania się od mamy przebiega bardzo subtelnie. Mama zawsze lepiej, więc lepiej słuchać mamy; mama ma większe doświadczenie...

Nie wierzę w subtelne uzależnienie syna od matki. Wcześniej czy później ta subtelność się kończy, np. gdy „synek" posprzecza się z żoną i zamiast z nią porozmawiać po męsku, dzwoni do mamy, by go pocieszyła lub - gorzej - rozwiązała mu problem. Mama wkracza i rozbija małżeństwo. Tak kończą się owe subtelności.

A kiedy kobiecie powinna się zapalić taka „czerwona lampka", że jej relacja z ukochaną pociechą stanie się trudna, gdy ta będzie chciała się usamodzielnić?

Każdy ma własny zestaw sygnałów ostrzegawczych. Jednym z nich może być paniczny i trudny do opanowania lęk o dziecko. Chłopak ma czternaście lat, a mama nie pozwala mu wyjść na podwórko, do kolegów, zaprosić koleżankę do domu, usiłuje go we wszystkim kontrolować. Zależność małego dziecka od rodzica jest rzeczą naturalną, ale z wiekiem musi się ona zmieniać. Inny sygnał - kobieta zauważa, że dziecko jest jej bliższe niż mąż.







Wiele matek tuż po urodzeniu dziecka popełnia fatalny błąd: odstawiając męża na bok zajmują się tylko niemowlęciem. Oczywiście potrzeby niemowlęcia są istotne - głód niemowlęcia jest ważniejszy od głodu męża. To kwestia biologii. Kobieta jest jednak najpierw żoną, a potem matką. O tym powinny wiedzieć także jej dorastające dzieci.

Matce powinien też dać do myślenia fakt, że jej dziecko kłamie. Najczęściej urządza mu wtedy awantury, miast zastanowić się, dlaczego kłamie. Kłamstwa dzieci mają nieraz charakter obronny. Z dzieckiem trzeba rozmawiać, pozwolić mu się wypowiedzieć. Od niemowlęcych lat trzeba dawać dziecku taki zakres wolności, który jest w stanie zagospodarować samo i który mu się należy. Kiedy syn ma piętnaście lat, jego styl odnoszenia się do dorosłych: do matki i ojca, jest już utrwalony.

Za późno, żeby coś zrobić?

Nigdy nie jest za późno, tylko jest dużo trudniej.

A czy dziecko, które wyrastało w tak dużej zależności od mamy, ma szansę stworzyć normalny dom?

Matka nie jest jedynym punktem odniesienia dla dziecka. Dorastający chłopak widzi, jak żyją jego koledzy. Patrzy na swojego ojca. A jeżeli nie ma, spotyka przecież innych dorosłych mężczyzn. Ma dostęp do różnych wzorców postępowania. Winien wykazać się refleksyjnością, rozmawiać, modlić się, szukać pomocy. Często relacje matka - dzieci są rozważane wyłącznie w kategoriach psychologii. W życiu ludzkim psychologiczne odruchy i mechanizmy wcale nie odgrywają decydującej roli. Gdyby tak było, świat były piekłem. Człowiek jest istotą wolną i może wpływać na swoje życiowe postawy i zachowania. To, jaki będzie kształt przyszłej rodziny młodego człowieka, zależy też od jego osobistych wyborów i decyzji, a nie tylko od wpływu matki czy ojca.

Jest to jednak bardzo trudne...

Ale życie pokazuje, że jest możliwe. Młody człowiek, choć bywa zraniony niedojrzałymi zachowaniami swoich rodziców, posiada niezwykły potencjał życiowy. Dzięki niemu może z pomocą Boga i ludzi kształtować swoje życie.

Jakich wyborów można oczekiwać od człowieka, który dorasta w rodzinie już od kilku pokoleń źle funkcjonującej i stale powtarzającej ten sam zły schemat wzajemnych relacji?

To prawda, że w naszych wyborach dużą rolę odgrywają nieraz elementy nieświadome. Świadczy o tym chociażby przykład kobiet wychowanych przez ojców alkoholików. Często w życiu dorosłym związują się one z mężczyznami o „osobowości alkoholika”. Wszyscy podświadomie nieraz wchodzimy w schematy relacji, które już „dobrze znamy”, bo wydaje nam się, że wtedy łatwiej sobie poradzimy. Kiedy mamy do wyboru kilka rozwiązań, a każde z nich rodzi lęk, odruchowo decydujemy się na takie, które jest nam najbardziej znane. Córka, która patrzyła, jak jej matka radzi sobie z ojcem alkoholikiem, staje się bardziej wrażliwa na ten typ mężczyzn. Wydaje się jej, że sobie poradzi, jak radziła sobie jej matka, i odruchowo wchodzi w podobną relację.

Ale przed takimi odruchami możemy bronić się świadomością i wolnością wyboru. Bóg dał nam rozum, wolną wolę i nieustannie wspiera nas swoją łaską. Trzeba więc analizować wyuczone czy wręcz wdrukowane „schematy psychologiczne”, poddać je rozeznaniu, krytyce i szukać rozwiązań bardziej dojrzałych, wolnych, partnerskich. „Ojciec i matka, żyli tak jak żyli, ale ja mogę żyć inaczej” – młody człowiek winien to sobie jasno powiedzieć. Bardzo w tym pomaga dobre kierownictwo duchowe, mądra terapia, rekolekcje.

Sami rodzice, którzy z czasem nabierają przecież świadomości, jakie błędy popełnili w życiu, też mogą wiele pomóc swoim dzieciom, rozmawiając z nimi szczerze.








Powiedzmy, że dokonaliśmy już takiej krytycznej analizy relacji w swoim domu rodzinnym i chcielibyśmy zbudować je na nowych, zdrowych zasadach. Czy da się to zrobić, nie raniąc rodziców?

Biblia mówi: „Choćby Twój ojciec rozum stracił, miej szacunek do niego” (por. Syr 3, 13).Rodziców trzeba najpierw zrozumieć, okazać szacunek, życzliwość, współczucie, pomoc. Dorosłe dziecko nie powinno z rodzicami walczyć. W sprawach drugorzędnych, np. materialnych, trzeba szukać kompromisu, ugody. A w sprawach zasadniczych nie trzeba prosić rodziców o pozwolenie, ale z szacunkiem dla nich deklarować dokonane wybory.

Dla rodziców, którzy nie przekroczyli pewnego progu dojrzałości i wolności wewnętrznej i chcą kierować dorosłym dzieckiem, może być to bolesne, ale wyboru tu nie ma. Pozostaje Jezusowe: „Cóż jest, żeście mnie szukali...” (por. Łk 2, 49). Dzieci nie powinny jednak rodziców napominać, naprawiać, usiłować zmieniać. To nie jest ich rola. Natomiast nie da się usprawiedliwić w żaden sposób takich postaw i zachowań dorosłych dzieci wobec swoich rodziców, które miałyby posmak odreagowywania czy gorzej – zemsty.

Jak rozróżnić to, kiedy się mszczę, od tego, kiedy bronię własnej wolności?

Trzeba odwołać się do swojego wyczucia, oceny sumienia, zdrowego rozsądku. Kiedy ktoś kieruje się chęcią zemsty, musiałby być bardzo zakłamany lub też tępy moralnie, by nie zdawał sobie z tego sprawy.


Rodzice często sięgają po argument czwartego przykazania, kiedy chcą zmusić dzieci do uległości.

Czwarte przykazanie funkcjonuje „w obydwie strony”. Nie tylko dzieci są zobowiązane do posłuszeństwa rodzicom, ale również rodzice są zobowiązani do posłuszeństwa dzieciom, tzn. mają obowiązek „wsłuchiwać się” w ich potrzeby, pragnienia, dążenia. Jest to ich ważne rodzicielskie zadanie. Nie wychowują dzieci dla siebie, ale dla ich dobra. To wzajemne posłuszeństwo dzieci rodzicom i rodziców dzieciom wynika z pierwszego przykazania – z ich wspólnego posłuszeństwa Bogu.

Jan Paweł II pisał, że czwarte przykazanie stawia rodzicom wymagania, by postępowali, tak aby zasłużyć na szacunek ze strony dzieci...

Rodzice nie mogą domagać się od dziecka miłości, jeśli mu sami jej nie dali. Zapis czwartego przykazania i jego starotestamentalna interpretacja, która daje ojcu i matce władzę nad dzieckiem, jest uwarunkowana kulturowo. Jezus w Kazaniu na Górze każe odczytywać dekalog w świetle Ewangelii.

Wydaje mi się, że większość rodziców koncentruje się na tym, by ich dziecko było grzeczne i posłuszne. Mimo że ono dorasta, zakłada własną rodzinę, dla rodziców zawsze liczy się tylko to, czy jest posłuszne. Czwarte przykazanie - w dosłownym rozumieniu - pomaga wymusić określone zachowania u dorosłego już dziecka. Używanie religii, by poradzić sobie z dzieckiem, to zwyczajna manipulacja. Rodzic ma się dogadać z dzieckiem na poziomie ludzkim, ma mu dać świadectwo dobrego życia, wiary. Nie wolno naciskać na niedojrzałe jeszcze sumienie dziecka. Mówienie na przykład: „Pyskowałeś, kłamałeś, musisz się wyspowiadać", jest nadużywaniem wiary dla własnych celów.

Dlaczego „pobożni" rodzice czasami tak mówią?

Bo to jest prostsze. Nie wymaga myślenia, dialogu, przyznania się do błędu, pracy nad sobą. A dogadać się z dzieckiem jest bardzo trudno, bo trzeba wejść w jego sposób myślenia, w jego pragnienia, potrzeby, lęki, w jego skomplikowany wewnętrzny świat. Aby wejść w świat dziecka, trzeba oderwać się od swojego, nie absolutyzować go. Żeby zrozumieć cudze potrzeby, lęki, pragnienia, trzeba przekroczyć swoje własne. Rodzice muszą sobie uzmysłowić, że dziecko nie zostało im dane dla ich osobistej satysfakcji.

Żaden człowiek nie został stworzony najpierw dla drugiego człowieka, ale dla Boga i dla siebie samego. Odzwierciedla to doskonale „Szema Israel". Będziesz miłował najpierw Boga, potem siebie samego. Miłując zaś Boga i siebie, stajemy się zdolni do miłowania bliźniego. I tu tkwi tajemnica dojrzałej kobiecości.

*****

o. Józef Augustyn, jezuita, rekolekcjonista i kierownik duchowy, autor kilkudziesięciu książek z dziedziny duchowości, redaktor naczelny „Życia Duchowego".