Pieszo do Ziemi Świętej

Irena Świerdzewska

publikacja 16.10.2007 11:17

Ponad 120 dni wędrówki i 4,5 tys. km: Dominik Włoch, 24-letni student z Gdańska, jest bodaj pierwszym Polakiem, który prawie całą trasę do Ziemi Świętej przebył pieszo. Towarzyszyliśmy mu w drodze, publikując relacje z trasy przez 4 miesiące, co tydzień. Idziemy, 14 października 2007

Pieszo do Ziemi Świętej




Kilka dni temu, 4 października, Dominik wrócił do Polski. Na warszawskim lotnisku ledwie udało mi się rozpoznać pielgrzyma, z którym 24 maja przeszłam jeden etap drogi przed Częstochową. Już bez plecaka i długiego kija, na którym niósł do Jerozolimy palmową gałązkę, za to z włosami spalonymi słońcem do białości robi duże wrażenie. – Doszedłem bez bąbli na stopach – mówi Dominik. O swojej pielgrzymce opowiada tak, jakby właśnie wracał z audiencji od Pana Boga.


Bóg uciszył burzę


Kiedy wyruszył, w rodzinnej parafii w Gdańsku codziennie o 6.30 odprawiana była Msza św. w jego intencji. – Wierzyłem, że dojdę – mówi Dominik. Przypomina sobie przeczytane w „Dzienniczku” św. Faustyny słowa: „Tyle dostaniecie, na ile Mi zaufacie". – Tego zaufania uczyłem się przez całą drogę. Bóg przemawiał do mnie przez przyrodę, innych ludzi i trudne wydarzenia – opowiada. W ten ostatni sposób chyba najbardziej. – Wiele było takich sytuacji, kiedy wydawało się, że stoję „na krawędzi". Zaczynałem wątpić w pomoc Bożą, ale jeszcze dorzucałem taki okruszek wiary i mówiłem: „Jezu, ufam Tobie", wtedy sytuacja się odmieniała. Tak było na jednym z noclegów w Rumunii. – Spałem w małym namiocie „tunelu", bez tropiku. Nad ranem zbudziła mnie burza. Pioruny biły tak, że robiło się zupełnie jasno. Wiał porywisty wiatr, woda lała się do środka. Zacząłem ustawiać rzeczy piętrowo w miejscu, gdzie jeszcze było sucho: aparat fotograficzny, Biblię. Poczułem się jak apostołowie w łodzi podczas burzy. Przez głowę przebiegały mi różne myśli: „Ja tu tonę, a Ty Panie Jezu śpisz.". A zaraz potem przypomniało mi się, co Jezus odpowiedział uczniom: „Czemu takiej małej wiary jesteście?". Spojrzałem na zegarek. Była trzecia nad ranem. Zacząłem odmawiać koronkę do Miłosierdzia Bożego. Kiedy skończyłem modlitwę słowami „Jezu, ufam Tobie", burza ustała. Zrobiło się zupełnie cicho. To była najpiękniejsza cisza, której doświadczyłem w czasie całej pielgrzymki – wspomina Dominik.

W wielu jeszcze innych sytuacjach doświadczał, jak Bóg odpowiada na zaufanie człowieka. Tak było, gdy zgubił mapę. Zawrócił na drodze, poszukiwania okazały się bezskuteczne. Dopiero, kiedy pomyślał: „przecież gdyby Bóg chciał, mógłby mapę włożyć do plecaka albo doprowadzić mnie bez niej”, zguba się odnalazła. Albo wtedy, gdy zabłądził w górach i wołał w rozterce: „Boże, co ty ze mną robisz. – Nagle zobaczyłem chłopa jadącego wozem, który wskazał mi drogę. Nie wiem, skąd się zjawił, bo wokół nie było żadnej drogi. Po tej pielgrzymce na pewno mam większe zaufanie do Pana Boga – mówi Dominik.





Przez Słowację, Węgry, Rumunię wędrował sam. – Nie czułem się wtedy samotny. Wiedziałem, że idzie ze mną Jezus – wspomina. W drodze odmawiał cztery części Różańca, Anioł Pański, koronkę do Miłosierdzia Bożego. W Bułgarii dołączył do Dominika jego 16–letni brat Karol. – Szliśmy we dwóch, ale w Turcji i tak zacząłem odczuwać tęsknotę za bliskimi, którzy zostali w Polsce, SMS-y nie zastąpią spotkania i rozmowy. Ale tym, czego brakowało najbardziej, była Eucharystia. Przez cztery tygodnie nie udało się im być na Mszy. – Było to o tyle trudniejsze, że staraliśmy się w niedzielę znaleźć kościół, nadrabialiśmy kilometry. A potem okazywało się, że Msza już była, kościół jest zamknięty albo ksiądz właśnie wyjeżdża i nie możemy przyjąć Komunii Świętej. Nigdy wcześniej nie odczuwałem takiej tęsknoty za Bogiem. Wiem, że takie doświadczenie było mi potrzebne – mówi Dominik.


Biskup wiesza pranie


Obok zaufania do Pana Boga pielgrzymka uczy także pokory. – Najbardziej wtedy, kiedy człowiek zostaje sam. Kiedy nie wiem, do jakiej miejscowości dojdę, czy będzie tam kościół, czy będę miał gdzie spać. Tu trzeba było całkowicie zawierzyć się Bogu – mówi Dominik. Chociaż rodzice zdecydowali, że dla bezpieczeństwa dołączy do niego brat Karol, Dominik przyznaje, że była to dla niego lekcja pokory. – Wiedziałem, że jeśli brat nie wytrwa do końca, będziemy musieli wrócić razem i nie dojdę do Jerozolimy – przypomina sobie swoje refleksje. Ale na trasie Karol spisywał się dzielnie, to on narzucał szybkie tempo marszu.

W Turcji Karol poczuł się źle. Trafił do kliniki. – Dostaliśmy wtedy radę od lekarza muzułmanina: „Jak nie będziecie się oszczędzać i chronić przed słońcem, to będziecie szybciej u waszego Jezusa niż się spodziewacie". Na kilka dni zwolnili tempo do... 40 km dziennie. Lekcją pokory było też nagłośnienie pielgrzymki w niektórych mediach. – Trudne dla mnie byłoby, gdybym nie doszedł. Wtedy dowiedziałoby się o tym więcej osób – dzieli się obawami Dominik.

W drodze oazami wytchnienia były dla nich stacje benzynowe, gdzie mogli nabrać wody do picia i wykąpać się pod prysznicem. Ale gdyby nie ludzka życzliwość, na pewno trudno byłoby przejść taką trasę. Większość noclegów spędzili pod dachem. Na ponad 120 dni wędrowania, namiot trzeba było rozkładać może 30 razy. Zaskoczyło ich przyjęcie w krajach muzułmańskich. – Kiedy ruszałem na pielgrzymkę, obiecałem sobie, że porozmawiam w drodze z każdym człowiekiem, którego spotkam. W Turcji i Syrii okazało się to niemożliwe. Kiedy przechodziliśmy przez wioskę, każdy nas zatrzymywał i próbował zaprosić na kawę, herbatę czy posiłek. Pokazywaliśmy na brzuch, że już nie możemy nic zjeść, a oni tłumaczyli sobie, że jesteśmy głodni i przynosili jeszcze więcej jedzenia – śmieje się Dominik. Wzruszające było przyjęcie przez katolickiego biskupa w Syrii. – Sam zrobił nam kolację, a potem pomagał mi wieszać pranie – mówi Dominik.





Do Jerozolimy dotarli nie tak, jak sobie to wyobrażali – pieszo wchodząc w bramy Jeruzalem. Wjechali taksówką dla uniknięcia kontroli ze strony izraelskiej żandarmerii. – Dotarliśmy tak, jak Pan Bóg tego chciał – podsumowuje Dominik. Z jednej strony była radość z osiągniętego celu, z drugiej strony żal, że to już koniec pielgrzymowania. W Ziemi Świętej Dominik został jeszcze 20 dni. Najpierw z rodziną, która dotarła na ostatnie dwa dni drogi. Pieszo przeszli do miejsc, w których chodził Jezus – Betlejem, Ain-Karem, Betania. Potem przez 10 dni Dominik został sam. – Dwa dni byłem na pustelni w Ogrodzie Oliwnym – opowiada. – Cudem udało mi się dostać miejsce w jednym z domków-samotni. Pielgrzymi zamawiają tu miejsca nawet pół roku wcześniej. Dostałem kilka kluczy, w tym najważniejszy do kaplicy, gdzie w każdej chwili można było adorować Najświętszy Sakrament. – Praktycznie stamtąd nie wychodziłem. Na pustelni spędziłem dwie noce i jeden dzień. Najpierw miała być tylko jedna noc i jeden dzień. Prosiłem, bym mógł być dłużej. – Chcesz być lepszy od Pana Jezusa? On tam był tylko jedną noc – żartowała siostra zakonna, przyjmująca pielgrzyma.

Dominik pokazuje dłonie, które jeszcze dziś trudno jest domyć. Przez całą drogę w dwóch kopertach niósł ze sobą karteczki z intencjami tych, którzy prosili o modlitwę. – Każdą osobno wkładałem w szczeliny ściany, przy której paliły się świece, niedaleko grobu Chrystusa – opowiada. W drodze modlił się też za tych, którzy przysyłali intencje e-mailem i SMS-ami.

– Teraz moim marzeniem jest, aby moja wędrówka przemówiła do ludzi – planuje Dominik. Razem z Edytą Tombarkiewicz, która prowadziła stronę internetową wydarzenia, chcą założyć fundację, która poprzez pielgrzymki prowadziłaby resocjalizację nastolatków. Takie fundacje działają już we Francji. – W przyszłym roku kończę resocjalizację. Chciałbym pracować z „młodymi gniewnymi” – zdradza Dominik.

W najbliższych tygodniach „nasz” pielgrzym będzie opowiadał o swojej drodze i pokazywał slajdy w różnych miastach Polski. W listopadzie spotkanie z Dominikiem w Warszawie zorganizuje nasza redakcja. O szczegółach będziemy informować Czytelników na łamach tygodnika.