Nie lubię braw

Z Leszkiem Mądzikiem, twórcą Sceny Plastycznej KUL, rozmawia Alicja Wysocka

publikacja 25.03.2008 11:57

Kiedyś w klasztorze w Pniewach widziałem siostrę, jak odchodziła z tego świata i już przed tym ostatnim progiem do wieczności była pogrążona w niebiańskim stanie. Chciałbym być tak blisko tej ostatecznej Tajemnicy, ale jeszcze jej nie dosięgam, jeszcze się jej lękam. Idziemy, 23 marca 2008

Nie lubię braw



Czy po 40 latach twórczości jest Pan bliżej Boga, a Bóg jest bliżej Pana?

To brzmi banalnie, ale tak. Coraz mniej sieję w sobie lęku i obaw. Kiedyś w klasztorze w Pniewach widziałem siostrę, jak odchodziła z tego świata i już przed tym ostatnim progiem do wieczności była pogrążona w niebiańskim stanie. Chciałbym być tak blisko tej ostatecznej Tajemnicy, ale jeszcze jej nie dosięgam, jeszcze się jej lękam. Ale jestem bliżej niż 15, 10 lat temu. Coraz mocniej wierzę, że nasza obecność na tym padole jest drogą, a nie celem.

Nie ukrywa Pan, że każda faza Pańskiego życia, etapy duchowego i twórczego dojrzewania, były „obnażane teatralnie”. Jednocześnie przyznaje Pan, że coraz rzadziej przygotowuje nowe spektakle. Czy to oznacza, że wszystko zostało już powiedziane? Czy może jest jakaś prawda lub tęsknota niewypowiedziana na scenie? Z czym pragnie się Pan jeszcze zmierzyć?

Chciałbym zmierzyć się z przejściem, ze śmiercią, z granicą ludzkiej egzystencji na tej ziemi. Wydaje mi się, że jest w tym dużo cudowności i pewnej prawdy, której jeszcze nie dotknąłem i stoję bezradny wobec niej. Jest we mnie przeczucie tego momentu, otwierającej się szczeliny, ale to moje zaglądanie w nią nie ma jeszcze pełni, głębi. Chcę jednak dać temu przeczuciu świadectwo. Czuję taką szansę i możność, że mogę to robić. I wydaje mi się, że powinienem, żeby nie być w tym przeczuciu sam... Nie śpieszę się jednak. Chciałbym być – w dobrym znaczeniu – ubogi. Jestem ostrożny, daję sobie czas.

Czy w tej szczelinie jest światło?

Tak. Wszystko, co budujemy na ziemi, wypływa z przeczucia i tęsknoty. Coraz więcej mam takich znaków jasności po tamtej stronie. Ale przecież jestem po tej. I to wszystko jeszcze może się zawalić... Niczego nie możemy być pewni.

Ten ból niepewności i tęsknota za czymś lub Kimś stałym, odwiecznym, niezmiennym, to chyba najważniejsze cechy Pańskiej sztuki?

Mój teatr jest symbolem naszego losu, kłopotu, jaki mamy z życiem, poczucia braku. Myślę, że twórczość rodzi się właśnie z niezaspokojenia, z potrzeby znalezienia równowagi, a więc dotarcia do prawdy o człowieku. Jesteśmy przecież w miejscu, które nie daje pełni szczęścia, choć my ku tej pełni dążymy. Moim zdaniem teatr ma pomagać zinterpretować rzeczywistość i ma nas uspokoić. Chodzi o moment, gdy nasz czas dobiegnie końca. Ważne, by wtedy nie było krzyku przerażenia i rozpaczy. Najsilniej wyraziłem to w spektaklu pt. „Odchodzi” według sztuki Tadeusza Różewicza.





Podobno poeta dał Panu swoją książkę z dedykacją „bez nadziei na przeczytanie”?

Świadomie to zrobił, bo wiedział, że ja prawie w ogóle nie czytam, tylko patrzę. Nie mam też potrzeby pisania scenariusza. Do tych wszystkich przedstawień z 40 lat nie ma kartki papieru. Nic zanotowanego. Wszystkie obrazy noszę w sobie, jak na taśmie filmowej. Oczywiście były z tego powodu kłopoty, bo przecież za PRL-u władza musiała wiedzieć, co dzieje się w głowach twórców. Więc na potrzeby cenzury studenci-aktorzy coś tam pisali i wysyłaliśmy „scenariusz” na ul. Mysią do Warszawy.

A jak powstają rozwiązania techniczne dla ruchomych obrazów dziejących się na scenie?

Mamy zaprzyjaźnionych inżynierów w Świdniku, którzy pomagają w stworzeniu tej całej maszynerii. Kiedyś na przykład miałem pomysł, żeby kilkunastu aktorów płynęło w powietrzu i żeby jeszcze płaszczyzna, którą tworzą, rozchodziła się na boki. Więc oni obliczali środki ciężkości, żeby aktorzy nie pospadali. W pierwszych spektaklach sami dochodziliśmy do różnych rozwiązań, ale to nieraz kończyło się tragicznie.

Pamiętam rok 1971 i spektakl „Narodzenie”. Po próbie, kiedy już wszyscy poszli do domu i zostałem sam, postanowiłem spróbować jakoś doświetlić witraże, ważny element scenografii. Nalałem w tym celu do kilku miednic benzyny, ustawiłem je za witrażami i podpaliłem. Pobiegłem na koniec sali, żeby zobaczyć efekt.

No cóż... Wkrótce razem ze mną zobaczyło to kilka jednostek straży pożarnej. To było w auli KUL, na szczęście był wtedy życzliwy rektor, ojciec Krąpiec. I mnie nie wyrzucił. Ale do rana byłem przesłuchiwany przez Milicję Obywatelską, bo podejrzewano, że to jakaś prowokacja miała być. Niestety, spalił się też piękny dywan, rozkładany na inaugurację.

Do tej pory przygotowujecie spektakle w auli KUL?

Tak. Nasz teatr nie ma własnych pomieszczeń. Od 40 lat próby mamy i spektakle robimy w auli uniwersyteckiej. Przed i po musimy złożyć 30 rzędów krzeseł i ustawić tablice, żeby rano mogły odbywać się zajęcia. Tylko spektakl „Bruzda” wystawiamy w kościele.

Domeną Sceny Plastycznej KUL jest ciemność. W niej realizują się Pańskie wizje. Dlaczego?

Po spektaklu „Wilgoć” zawierzyłem nocy. Ale dla mnie nie jest ona nocą złoczyńców. To czas i miejsce, gdzie możemy jak najgłębiej zajrzeć w siebie. Nocą można wybierać te obrazy, które chce się zobaczyć, a nie te na siłę nam wciskane za dnia. Bardzo bliskie jest mi to, co dzieje się w dramacie światła u Rembrandta, De Latoura, Caravaggia. Moje spektakle porównuję do czarnego blejtramu, na którym, jak pędzlem, czyli białym światłem, tworzę przed widzem pewne wydarzenia. To mi pozwala uwodzić widza i prowadzić go. Czuje się malarzem w tym, co robię.






Inną fascynacją Pana jest czas.

Chcę tworzyć poza nim. Chciałbym, żeby moje spektakle nie dawały widzowi poczucia miejsca i czasu, w których dzieją się pokazywane sceny. Chcę mówić o tym, co w człowieku było zawsze. Wiele rzeczy, które są w nas do końca życia, ma swój początek w dzieciństwie, kiedy wiele przeżywaliśmy, a niewiele rozumieliśmy. Wtedy to zrodziły się nasze kompleksy, kłopoty, które dziś już – w świecie dorosłych – potrafimy ukryć. Dlatego chciałem odkryć taką formę porozumienia z widzem, która byłaby przedwerbalna.

Fascynuje mnie także czas na granicy przejścia: z tego świata do wieczności. Chcę być bliżej tych, co zbliżają się do tego momentu. Starość jest jakimś głębokim fenomenem istnienia. Chcemy gdzieś zgubić tę porę życia, która według mnie jest porą najciekawszą, najdojrzalszą, najważniejszą. Żal mi, że chcemy zgubić to, co najważniejsze.

Pański teatr niektórzy określają jako niszowy. Czy nie ma Pan jednak wrażenia, że jest przez krytyków niedoceniany? Myślę zwłaszcza o Polsce, bo zagranicą jest Pan chyba bardziej znany i szanowany.

Żadnych procesów się nie przyśpieszy. Jeżeli coś ma sens, to zawsze się obroni, nawet jeśli nie będzie reklamy i nie będzie kamer. Dojrzałem do tego, żeby nie zabiegać o nie. Był czas, kiedy zazdrościłem, że inni je mają. Ale to już przeszło, nie będzie już takiej potrzeby we mnie. Dzieje się przecież tyle dobrego w anonimowym spotkaniu z drugą osobą. I wcale kamery nie muszą być przy tym obecne. Ważniejsza jest moja rozmowa z widzem, niż to, że jestem na jakimś panteonie. Bez ludzi, którzy przychodzą na przedstawienia, nie byłoby mojego teatru. Widz tworzy ze mną dramaturgię spotkania. Poprzez wzajemną konfrontację doświadczeń, przeczuć chcę w nim wywołać drżenie duszy. Co może być piękniejszego? Zupełna cisza po przedstawieniu jest największą radością. Nie lubię braw. Cisza przypomina mi wyjście ze świątyni.



***

Leszek Mądzik (1945) – założyciel (w 1969 r.) Sceny Plastycznej KUL, twórca jej siedemnastu spektakli, a także autor wielu scenografii w teatrach Polski, Francji, Niemiec, Portugalii; twórca plakatów teatralnych; fotografik; profesor warszawskiej PWST, uczestnik kilkudziesięciu festiwali i laureat wielu z nich. Urodzony w Bartoszowinach na Kielecczyźnie, uczył się w Liceum Plastycznym w Kielcach, czterokrotnie bez powodzenia zdawał na ASP: w Warszawie (gdzie w 2006 r. otrzymał doktorat honoris causa!), Krakowie, Poznaniu); studiował na Wydziału Historii Sztuki KUL. Zanim założył Scenę Plastyczną, współpracował z Teatrem Akademickim KUL jako scenograf. Cykl autorskich przedstawień rozpoczął w 1970 r. premierą według własnego scenariusza i z własną scenografią spektaklem „Ecce Homo” (reż. J. Lodek). Zrezygnował z warstwy słownej, aktora uczynił elementem obrazu, który wspomagany światłem i oszczędnie dozowanymi efektami dźwiękowymi staje się wizją plastyczną, wyrażającą filozoficzne przesłanie do widza o przemijaniu i śmierci. Na podstawie Encyklopedii Teatru Polskiego PWN.