Misjonarz na Pradze

Irena Świerdzewska

publikacja 03.06.2008 20:36

Wychowaliśmy się razem. Henryk był bardzo dobrym uczniem, studentem medycyny i lekarzem. Miał wiele zainteresowań. Skończył dwa stopnie kursu tańca, zrobił kursy ratownika i żeglarski. Pamiętam jak ks. Kobielus zabrał nas na motorze na święcenia kapłańskie do Ołtarzewa. Brat bardzo to przeżył. Idziemy, 1 czerwca 2008

Misjonarz na Pradze



– Wychowaliśmy się razem. Henryk był bardzo dobrym uczniem, studentem medycyny i lekarzem. Miał wiele zainteresowań. Skończył dwa stopnie kursu tańca, zrobił kursy ratownika i żeglarski. Pamiętam jak ks. Kobielus zabrał nas na motorze na święcenia kapłańskie do Ołtarzewa. Brat bardzo to przeżył. Po kilku latach wstąpił do pallotynów – opowiada Julia Hoser, siostra abp. Henryka Hosera.

Rodzina Hoserów związana jest z Warszawą od półtora wieku. „Encyklopedia Warszawy” wylicza trzech Hoserów: braci Piotra i Wincentego oraz Piotra syna. Wszyscy byli wielkimi ogrodnikami. To oni uratowali od ruiny Ogród Saski i znacząco wpłynęli na rozwój SGGW – największej w Polsce uczelni rolniczej. Nieprzypadkowo więc jedna z ulic w Wilanowie nosi imię Hoserów.



Przez ogień i wodę


– Korzenie naszej rodziny wywodzą się z niemieckiego Augsburga, gdzie nasz przodek był burmistrzem miasta – mówi Julia Hoser. Za jego walkę z pożarem, który wybuchł w mieście, rodzinie nadano herb, stąd znalazły się w nim trzy języki ognia. Ten symbol znajduje się też w herbie biskupim mojego brata Henryka. Drugi z symboli, gwiazda betlejemska, pochodzi z herbu pallotynów – opowiada pani Julia.

Rodzina Hoserów z Niemiec wyemigrowała do Czech. Stamtąd znany ogrodnik Piotr Hoser przybył w 1844 r. do Warszawy i został zarządcą Ogrodu Saskiego. Ogród Saski wychodził wtedy z wieloletniego zaniedbania. Pod jego okiem rozkwitł. Piotr zbudował w nim cieplarnie, w których hodował egzotyczne kwiaty w kilkudziesięciu odmianach: azalie, begonie, kamelie, rododendrony. Do ogrodu wprowadzał nowe odmiany drzew i krzewów. - Nasz pradziadek Kupił teren przy al. Jerozolimskich od ul. Marszałkowskiej do Pankiewicza. Porozumiał się ze sprzątającymi miasto i gromadzone przez 3 lata śmieci z całej Warszawy trafiały na grunt, stanowiąc potem kompost – opowiada Julia Hoser. Kiedy miasto zaczęło się rozrastać, sprzedał grunty, a nowe zakupił przy ul. Wolskiej. Tu wybudowany został rodzinny dom Hoserów. W 1939 r. kupił grunty pod ogród na Szczęśliwcach. W miarę rozrastania się produkcji rolniczej powstała spółka „Bracia Hoser”. – Firmę prowadził syn Piotra - Wincenty z braćmi, a potem mój ojciec – mówi pani Julia. – Nasi rodzice Halina i Janusz mieszkali wtedy na ulicy Wolskiej – opowiada siostra Arcybiskupa, która przyszła na świat w 1941 r. Henryk urodził się 27 listopada 1942 r. – Tata w czasie Powstania Warszawskiego został rozstrzelany na Woli. Po wojnie mama próbowała reaktywować firmę ogrodniczą. Kiedy już spłaciła długi związane z odbudową gospodarstwa po zniszczeniach wojennych, przejęło je państwo.





W tym czasie, gdy Halina Hoser zmagała się z problemami firmy, Julia i Henryk przez cztery lata, od 1946 r. mieszkali u babci, w miejscowości Kawcze pod Śremem. – Każdej wiosny Warta wylewała tak, że było widać tylko czubki drzew. Co niedziela ciocia Urszula wsadzała nas do kajaka i ruszaliśmy do kościoła. Płynąc blisko drzew, gdzie były wiry, ciocia przestrzegała: „Tylko się nie ruszajcie, bo się potopicie, a wasza mama życzy sobie, żebyście co niedziela byli na Mszy św.” – opowiada pani Julia. - Od początku mama uczyła nas, że na pierwszym miejscu w życiu ma być Pan Bóg. Potem osiedliśmy w Żbikowie, który dzisiaj jest częścią Pruszkowa, a znajduje się tu obecnie gospodarstwo ogrodnicze rodziny Hoserów. Wiosną rzeka wylewała i mama, brodząc po kolana w wodzie, też przenosiła nas przez zalaną łąkę do kościoła – wspomina pani Julia.

W rodzinnym domu w Żbikowie mieszkało kilka rodzin z rodu Hoserów. – Zajmowaliśmy parter, a nad nami mieszkała ciocia Halina z Julią i Henrykiem – mówi Aleksander Hoser, stryjeczny brat obecnego arcybiskupa. – Z Henrykiem kąpaliśmy się w gliniance. A ciocia Halina była niezwykłą osobą, władała kilkoma językami. Mój tata żartował, że chodzi ze świętym Tomaszem z Akwinu pod pachą – opowiada pan Aleksander.

Halina Hoser była osobą o niezwykłej osobowości, która wpłynęła na życie jej dzieci. – Mama pochodziła z Hojnic, w Poznaniu skończyła wyższą szkołę ekonomiczno-handlową. Mówiła po niemiecku, francusku i po angielsku. Kiedy brat chciał służyć do Mszy św., mama uczyła go w domu ministrantury po łacinie. Przy stole pokazywała, co należy robić w określonych momentach liturgii. Przysłuchiwałam się temu uważnie. Na Msze św., nabożeństwa majowe i październikowe chodziliśmy wtedy do kaplicy sióstr westiarek w Duchnicach. Tu mieliśmy dużo bliżej niż do parafialnego kościoła. Kiedy brat czasem czegoś zapomniał po łacinie służąc do Mszy, wtedy szeptem mu podpowiadałam – wspomina Julia Hoser.

W kaplicy westiarek Mszę św. sprawowali oo. pallotyni. – Pamiętam, jak któregoś razu ks. Stanisław Kobielus wsadził nas na motor i pojechaliśmy na święcenia kapłańskie do seminarium w Ołtarzewie. Brat zwykle nie mówił o swoich odczuciach, ale zauważyłam, że bardzo duże wrażenie zrobili na nim klerycy leżący krzyżem na posadzce i śpiewana litania do wszystkich świętych.

Do szkoły średniej rodzeństwo Hoserów chodziło w Pruszkowie. Było to Liceum Ogólnokształcące im. Tomasza Zana. Henryk wybrał klasę z rozszerzonym językiem francuskim. Na maturę jako przedmiot dodatkowy wybrał łacinę, której uczył się od mamy i jak sam mówił „na kompletach”. – Zdał z wynikiem bardzo dobrym. Był bardzo zdolny, ale mniej pracowity niż ja. Piątkę miał zawsze z języka polskiego, który bardzo lubił – opowiada Julia Hoser. Przez ostatnie pół roku dojeżdżał z Warszawy, gdzie rodzina wyprowadziła się do mieszkania w bloku. Jak sam później powiedział, o wyborze medycyny zdecydowała lektura książki Maxenca van der Meerche’a „Ciała i dusze” oraz wizyty w ich domu znajomego studenta medycyny.




Do tańca i do różańca


– Przyjaźniliśmy się, byliśmy na roku, w jednej grupie – wspomina prof. Andrzej Radzikowski. – Heniek był niezwykle zdolny. Ja również miałem dobre oceny, ale potrzebowałem cztery razy więcej czasu na naukę niż on. Szybko zapamiętywał materiał, nie należał do osób, które tylko siedzą w książkach – mówi prof. Radzikowski. – Angażował się w sprawy uczelni. Wśród kolegów na studiach cieszył się sporym autorytetem, był przewodniczącym Uczelnianego Sądu Koleżeńskiego Zrzeszenia Studentów Polskich. – Lubił muzykę poważną. Świetnie tańczył – wspomina prof. Radzikowski. Skończył dwa stopnie kursu tańca w znanej szkole Braci Sobiszewskich. – Miał taką nadzwyczajną cechę, którą starałem się za nim nieudolnie naśladować. Na zabawach tańczył z tymi dziewczętami, które stały pod ścianą, przez nikogo nieproszone – wspomina prof. Radzikowski.

Henryk Hoser znany był wśród kolegów również z tego, że świetnie pływał. Zrobił kurs ratownika i kurs żeglarski. – W wakacje jeździł na obozy żeglarskie organizowane przez Akademicki Związek Sportowy – wspomina Andrzej Sierzputowski, uczestnik kursów. – Pływaliśmy na omegach, obozy były w Giżycku. Wieczorami przy ognisku śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, ale też prześmiewcze, przeciwko komunie – wspomina Andrzej Sierzputowski.

Jeszcze jako student Hoser zaczął prowadzić zajęcia dla młodszych kolegów. Był to też sposób zarabiania na utrzymanie, ale zarezerwowany dla najzdolniejszych. – W Zakładzie Anatomii Prawidłowej był oczkiem w głowie prof. Bogdana Sylwanowicza – wspomina prof. Radzikowski. – Punktualny, pracowity, bardzo inteligentny, z nikim nie miał nieporozumień. Bardzo lubiany przez studentów – mówi dr Roman Chruścikowski, adiunkt zakładu. Doktor Wiesław Niesłuchowski był wtedy jego studentem. – Prowadził zajęcia praktyczne z anatomii. Cichy, spokojny, kulturalny, odstawał od innych asystentów. Człowiek ogromnej kultury. Pełen ciepła. Wymagający, bo chciał nas nauczyć przedmiotu. Naszą grupę zaprosił na swoją Mszę prymicyjną – wspomina dr Niesłuchowski.

– Był bardzo skromny, skupiony, konkretny. Ale nie brakowało mu poczucia humoru – dodaje dr Andrzej Goliszewski, wówczas pracownik Zakładu Anatomii.

Po skończonych w 1966 r. studiach przez dwa lata młody lekarz pracował jeszcze w Zakładzie Anatomii Prawidłowej, a w 1969 r. na oddziale internistycznym w szpitalu rejonowym w Ziębicach.





Wyższa Władza zwyciężyła


– Jeszcze na ostatnim roku studiów medycznych chodził taki dziwnie zamyślony. Znając jego usposobienie, powiedziałam mu: nie nadajesz się na męża. Idź do pallotynów – wspomina ze śmiechem pani Julia.

Zanim podjął decyzję o kapłaństwie, czytał o różnych zgromadzeniach. Wiadomością o swojej decyzji pojechał podzielić się ze swoim dawnym szkolnym katechetą ks. Aleksandrem Kamińskim, aż pod Starachowice. Ten kapłan pełen poczucia humoru, jak mówił potem Henryk Hoser, wpłynął nie tylko na kształtujące się powołanie, ale i na styl jego kapłaństwa. – Pamiętam, jak Heniek przyszedł do mnie i zakomunikował, że chce mi coś powiedzieć – wspomina Andrzej Radzikowski. Obydwaj kochaliśmy Kościół. „Wiem, chcesz zostać księdzem” – dokończyłem za niego.

Nie skorzystał z oferty pracy w Instytucie Hematologii, gdzie proponowano mu staż w Maroku. Profesor Sylwanowicz, który był człowiekiem głęboko wierzącym, wiązał z Henrykiem Hoserem duże nadzieje, ale jego decyzję o kapłaństwie skomentował: „Trudno, wyższa Władza zwyciężyła”.

Nowicjat rozpoczął w Ząbkowicach Śląskich, dziś leżących w diecezji świdnickiej. Potem było seminarium duchowne Ołtarzewie. – Wykładałem wtedy prawo kanoniczne. Jako seminarzysta Henryk był bardzo układny, grzeczny, nie wynosił się ponad swoich kolegów, chociaż był od nich starszy i bardziej wykształcony. W seminarium miał najlepsze stopnie – wspomina bp Alojzy Orszulik SAC.

Ksiądz Czesław Parzyszek SAC pełnił w tym czasie funkcję prefekta w seminarium. – Dało się zauważyć jego duchową dojrzałość. Został szefem Rady Alumnów. Dobrze mi się z nim współpracowało. Chętnie pomagał, kiedy była taka potrzeba. Tak było, kiedy wyjeżdżali z Polski pierwsi misjonarze i trzeba było ładować do transportu skrzynie. Zapamiętałem go jako bardzo inteligentnego, prawego człowieka. Był wesoły, pełen pogody ducha, poczucia humoru, dobrze zorganizowany. Taki jest do dziś. Kiedy jest praca, to pracuje, a kiedy czas na zabawę, to się raduje.

Do seminarium przyszedł z przekonaniem o swoim powołaniu misyjnym. Dlatego założył istniejące do dzisiaj w Ołtarzewie Koło Misyjne, stawiające sobie za cel codzienną modlitwę za misje i misjonarzy.

Kolegą z roku jest ks. Edmund Robek SAC. – Prawie wszyscy, a było nas 11 na kursie, należeliśmy do Koła Misyjnego. W seminarium korzystaliśmy też z jego pomocy jako lekarza. W wolnym czasie miał pozwolenie od przełożonych na pracę w szpitalu jako lekarz, żeby nie stracić praktyki lekarskiej – wspomina ks. Robek.





W 1974 r. diakon Hoser przyjął święcenia kapłańskie z rąk bp. Władysława Miziołka. Zaraz potem wyjechał do Paryża, na kurs języka francuskiego do Alliance Française i kurs medycyny tropikalnej w centrum Pitié-Salpêtrière i w szpitalu Claude Barnard.



Lekarz ciał i dusz


W 1975 r. był już w Rwandzie, gdzie pallotyni pracowali na misjach od 4 lat. Zaraz zauważył, że afrykańskie rodziny potrzebują natychmiastowej pomocy. – Jego największe dzieło „Rodzina małym Kościołem” realizowane jest we wszystkich 9 diecezjach Rwandy do dziś – mówi ks. Stanisław Urbaniak, pallotyn pracujący obecnie w Kongo. – Przez lata abp Hoser był moim przełożonym. W 1980 r. przyjechałem do Rwandy. Skierował mnie do prowadzenia parafii w Ruango. Był orędownikiem Bożego Miłosierdzia. W parafii powstało sanktuarium z Centrum Pojednania pod wezwaniem Jezusa Miłosiernego. Powstała kaplica, gdzie trwa całodobowa Adoracja Najświętszego Sakramentu. Dokonuje się tam wiele uzdrowień. Rozwój misji w Afryce w Rwandzie i Kongo dokonał się właśnie za czasów ks. Hosera. Do dzisiaj jest tam bardzo mile wspominany – mówi ks. Urbaniak.

W 1990 r. odwiedził Rwandę Jan Paweł II. Działało tam już 8 zgromadzeń zakonnych. Papież zapytał podczas spotkania z nimi w nuncjaturze: „A który to jest Hoser?”. Tak rozpoczął się osobisty kontakt z Ojcem Świętym. Na misjach przyszły arcybiskup służył też jako lekarz. Uczył rodziny naturalnych metod rozpoznawania płodności. W Kigali ks. Hoser założył Centrum Zdrowia Gikondo i ośrodek monitoringu AIDS. W 1994 r. sytuacja w Rwandzie stała się skrajnie niebezpieczna. Wybuchła wojna między plemionami Hutu i Tutsi. Rwandę musiał opuścić nuncjusz apostolski, trzech biskupów zamordowano, jeden wyjechał do Kongo skąd już nie mógł wrócić. Zniszczono kościelną drukarnię. Ksiądz Hoser jako wizytator apostolski czuwał nad diecezjami i pomagał na nowo organizować pracę duszpasterską. – Wystosował list do władz, napominając, że tak nie można się obchodzić z ludnością – wspomina ks. Parzyszek. Po 21 latach pracy w Rwandzie i Kongo ks. Hoser musiał opuścić Afrykę.



W sercu Europy


– Kiedy przyjechał do Europy, zorganizowaliśmy tzw. prokurę misyjną, żeby misjonarze mogli się zatrzymać i odpocząć. Samoloty do Kigali, stolicy Rwandy, kursowały bowiem z Brukseli, jako że Rwanda była dawniej kolonią belgijską. Ksiądz Hoser miał zostać przełożonym tego ośrodka. Ale generał zgromadzenia zdecydował o skierowaniu go do pracy we Francji, gdzie były większe problemy – mówi ks. Parzyszek. Ksiądz Hoser został przełożonym w Paryżu. Podlegał mu znany ośrodek polonijny Centre du Dialogue w Montmorency, na obrzeżach Paryża. Do dzisiaj na półkach w wielu polskich domach jest wiele książek, które tam tłumaczono i wydawano w pięknej szacie graficznej, wśród nich także mszały i inne księgi liturgiczne.

– Centre du Dialogue było ważnym ośrodkiem polskości. Tu spotykali się nasi krajanie Giedroyć, Miłosz, Kisielewski, Bartoszewski. W ośrodku spotykali się też opozycjoniści – mówi bp Orszulik. – Ksiądz Hoser rozwinął we Francji Centrum Jana Pawła II. Początkowo dla studentów ze Wschodu, którzy z powodu stanu wojennego znaleźli się we Francji. Potem, po zmianie ustroju w Polsce, kiedy Polacy nie musieli emigrować ze względów politycznych, zwracał uwagę na inkulturację. Uważał, że pallotyni muszą wejść z działalnością w środowisko francuskie – mówi ks. Parzyszek.




W 2004 r. ks. Hoser został przełożonym prokury misyjnej w Brukseli i duszpasterzem w strukturach UE. – Rok później przewodniczącym Papieskich Dzieł Misyjnych i sekretarzem pomocniczym Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów. Po raz pierwszy te dwa urzędy połączono. I po raz pierwszy funkcje przydzielono osobie spoza środowiska watykańskiego. Wydaje mi się, że było to marzeniem Jana Pawła II – ocenia o. Parzyszek. Ksiądz Hoser miał jednocześnie dekret jako wizytator seminariów, dlatego znał potrzeby misyjne i mógł odpowiednio dysponować funduszami w Papieskich Dziełach Misyjnych. Był bardzo ceniony przez poprzednika kard. Crescenzio Sepe, który był jego konsekratorem, jak i obecnego Ivana Dijasa – mówi o. Parzyszek.

W marcu 2005 r. został mianowany biskupem i wyniesiony został do godności arcybiskupa przez Jana Pawła II. Sakrę przyjął w uroczystość św. Józefa patrona Kościoła. Jego dewizą stały się słowa z Listu św. Jana: „Deus est maior” – „Bóg jest większy”. – Większy od naszych ograniczeń, zła tego świata – jak sam mówił w jednym z wywiadów.



Znowu w Warszawie


– Arcybiskup Hoser śledzi wydarzenia w kraju. Kiedy przyjeżdżał do Polski, byłem zdziwiony, że jest tak zorientowany w sytuacji. Jest człowiekiem bardzo otwartym. Kiedy do Rzymu przyjeżdżają Polacy, serdecznie ich przyjmuje i ciekawie słucha wiadomości z ojczyzny. Ostatnio siedzieliśmy u niego na tarasie, śpiewając harcerskie piosenki. Posługuje się piękną polszczyzną. To, co mówi, jest przemyślane i ma głęboki sens. Nie uznaje podziałów na „Kościół toruński” i „Kościół łagiewnicki”. Dba o wspólnotę wśród księży. Sądzę, że będzie otwarty na współpracę między obydwiema warszawskimi diecezjami – ocenia ks. Parzyszek.

– Znamy się na z pracy na rzecz rodzin – mówi słynna dr Wanda Półtawska – a jego wielką działalnością jest obrona życia i praca przeciwko antykoncepcji. Spotykaliśmy się na kongresach międzynarodowych w Paryżu czy w Rzymie. W ubiegłym roku gościł także na UKSW. To Boży człowiek, przedstawiający jasno stanowisko Kościoła. Znam go od 30 lat: świetny lekarz, poliglota, człowiek ogromnej kultury. Gratuluję diecezji warszawsko-praskiej takiego ordynariusza.

– Jest człowiekiem, który umie być wdzięczny. Umie powiedzieć „dziękuję”. Bardzo przystępny w kontakcie, życzliwy dla innych. Sądzę, że taki będzie dla kapłanów i wiernych w nowej diecezji – dodaje bp Orszulik.