Cierpienie było moją modlitwą

Irena Świerdzewska

publikacja 08.10.2008 09:41

Czuję się tak, jakby dwukrotnie darowano mi nowe życie. Pierwszy raz, kiedy wyszedłem z pożaru. Drugi, kiedy udało mi się przeżyć leczenie – mówi Krzysztof Ziemiec. Idziemy, 21 września 2008

Cierpienie było moją modlitwą



W sobotnie przedpołudnie pukam do państwa Ziemców na warszawskim Ursynowie. Na drzwiach wycięta z papieru tabliczka z numerem mieszkania. Pokolorowana dziecięcą ręką. Otwiera pan Krzysztof. Choć porusza się z trudem, jest pogodny jakby za chwilę miał wejść do telewizyjnego studia, skąd tak dobrze go znamy.

– Tabliczka spaliła się w pożarze – wyjaśnia historię oryginalnego dzieła na drzwiach, autorstwa najstarszej córki, 7-letniej Marianny. Opowiada z taką naturalnością, jakby tamten wypadek nie pozostawił w nim żadnych przykrych wspomnień. – Bardziej się teraz wzruszam – mówi. Trudno mu było opanować łzy, kiedy po powrocie ze szpitala oglądał relację z powstańczych uroczystości na Powązkach. I wtedy, kiedy udało się po raz pierwszy samodzielnie podejść na Mszy do Komunii Świętej.

– Jeszcze nie jestem dość mobilny, po przejściu kilkudziesięciu metrów bolą nogi – nie ukrywa. Niemal przez całą dobę musi nosić specjalny strój, który zapobiega zrastaniu się blizn. – Jest jak ubranko po młodszym bracie – żartuje. Dość opornie się wkłada. Po godzinach zmagań udało mu się dojść do rekordowego czasu 15 minut. Po pięciu ciężkich tygodniach walki o życie w szpitalu, kolejny etap nie mniej trudny: cierpliwego czekania na efekty rehabilitacji. – Czuję się trochę jak czwarte dziecko w domu – mówi pan Krzysztof. Żona Danuta wstaje codziennie o 5.30. Szykuje dzieci do szkoły, a potem jedzie z mężem na rehabilitację.



Pożar pod sufit


– Do wypadku doszło w prozaiczny sposób – opowiada pan Krzysztof. Był gorący, czerwcowy późny wieczór. Dzieci już spały. – Żona pracowała na komputerze. W garnku na gazowej kuchni podgrzewała się parafina. Żona cierpi na alergię. Do złagodzenia podrażnień skóry rąk używa parafiny. Ja brałem kąpiel. Kiedy wyszedłem z łazienki, poczułem dziwny zapach. W korytarzu spostrzegłem łunę. Z garnka wydobywał się płomień na około pół metra. Zaczęliśmy z żoną działać w pośpiechu. Żeby odciąć dostęp powietrza do ognia przykryłem garnek pokrywką, ale ogień – zamiast się zdusić – rozprzestrzenił się jeszcze bardziej. Wybuch wyniósł go aż do sufitu. Zaczęły palić się kuchenne meble. Garnek spadł na podłogę. Nie mogliśmy ugasić płomienia. Wpadałem w płonącą parafinę i ślizgałem się w niej jak na lodowisku. Ogień zaczął się szybko rozprzestrzeniać dalej. Żona pobiegła do dzieci, wzywałem pomocy z balkonu, żona też z drugiego pokoju. Było około 23. Ogień był już w przedpokoju, zajęły się drzwi wejściowe i wykładzina, która miała być niepalna. Płomienie odcięły dostęp do drugiej części mieszkania i sypialni, gdzie spały dzieci. Wszystko trwało sekundy, może minutę. Działaliśmy w pośpiechu i w panice. Próbowałem dusić pożar ręcznikiem. Wtedy jakieś natchnienie przyszło z góry, że muszę otworzyć drzwi wejściowe. Wszedłem w ogień i odblokowałem zamki. Pobiegłem po dzieci, żeby je wyprowadzić na klatkę. Kiedy wychodziliśmy z mieszkania, sąsiedzi ugasili już wodą płonące drzwi. W tym szoku nie odczuwałem bólu. Ręce i nogi miałem zupełnie czarne. Sączyła się krew. Uratowało mnie to, że po wyjściu z łazienki nie miałem na sobie ubrania. Nie zdawałem sobie sprawy z rozległości oparzeń. Pierwsze, co przyszło mi do głowy to myśl, że nie pojedziemy na wakacje. Przez ostatnie 3–4 lata marzyliśmy o wypoczynku nad polskim Bałtykiem. Za kilka dni mieliśmy znaleźć się z dziećmi na wymarzonych wakacjach nad morzem – opowiada pan Krzysztof.





W szpitalu lekarze przez dwa tygodnie walczyli o jego życie: by nie doszło do zakażenia organizmu i rozwinięcia się sepsy. Poszukiwali antybiotyku, który w końcu mógłby być tolerowany przez organizm. – Trawiła mnie gorączka, nie zdawałem sobie sprawy, co się ze mną dzieje. Mimo silnych środków, nie było ucieczki przez bólem. Każda zmiana opatrunku była torturą. Zaciskałem zęby i krzyczałem, choć może trochę mniej niż inni pacjenci. W ciągu dnia i w nocy bolała cała skóra, właściwie całe ciało, które było jedną wielką raną. Kiedy sięgam myślą wstecz widzę, że pierwsze życie dostałem tu w domu, kiedy przeżyłem pożar, a drugie w szpitalu kiedy lekarzom udało się nie dopuścić do zakażenia – opowiada wzruszony pan Krzysztof.



Ma pan wolę walki


W szpitalu najbardziej pomagała obecność najbliższych. Żona, która przychodziła kilka razy dziennie, brat, mama. Dzieci przyszły po 2 tygodniach, co było i tak ciężkim dla nich przeżyciem. W domu 5-letnia Ola początkowo bała się patrzeć na ojca, wychodziła z pokoju kiedy widziała w telewizorze obrazy szpitala. – W szpitalu pielęgniarki powtarzały: „W panu jest wola walki". Nie dopuszczałem myśli, że może być inaczej. Skoro Pan Bóg dał mi krzyż w postaci takiego cierpienia, to wiedział, co robi i wierzyłem, że na pewno z tego wyjdę. Już jadąc karetką do szpitala, byłem spokojny, czułem że nic złego mnie nie spotka. Wiedziałem, że Ktoś nade mną czuwa. W szpitalu miałem świadomość, że muszę oddać się opiece Boga, Maryi i lekarzy. Byłem przeświadczony, że będzie dobrze, trzeba tylko zaufać.

– Bardzo istotne były wtedy dla mnie SMS-y od wielu nawet dalszych znajomych, po których nie spodziewałbym się, że są właśnie w miejscach świętych: w Polsce, na Watykanie i w Turcji śladami św. Pawła. Pisali, że modlą się za mnie. Codziennie przychodził do mnie ks. Piotr. Mówiłem, że nie mam siły się modlić. Ksiądz Piotr odpowiadał: „Twoją modlitwą jest teraz cierpienie". Jeśli tak, to mogę powiedzieć, że modliłem się wtedy dużo. Za kogo mógłbym je ofiarować? Pomyślałem o zmarłym przed 9 laty ojcu, który bardzo cierpiał, umierając na nowotwór. Odtąd ofiarowałem swoją modlitwę za dusze w czyśćcu cierpiące – opowiada dziennikarz.

Takie sytuacje są jak sprawdzian, kim jesteśmy, jak się zachowamy. Weryfikują nasze dotychczasowe życie. Mieszkanie po pożarze odnowili koledzy z pracy. Oferowali pomoc przy dzieciach, a gdyby była potrzebna to także pomoc finansową.

– Krzysiek był zawsze sumienny i pracowity – mówi Jacek Karnowski, kolega Ziemca z TV Puls. – Bolały go błędy, a cieszyły sukcesy. Był zawodowcem wymagającym od siebie, a przy tym osobą, która roztacza wokół siebie aurę dobrego człowieka. Nigdy nie wszedł w ostrzejsze starcie z innymi, nie oburzał się. Nie do wyobrażenia było, by się z kimś pokłócił. Był wzorem bezpretensjonalności. Żona i dzieci byli u niego na pierwszym planie. Walczył o takie ustawienie godzin pracy, żeby rodzina była jak najmniej poszkodowana – mówi Jacek Karnowski.

– Bardzo dobrze nam się razem pracowało – mówi Katarzyna Trzaskalska, która razem z Ziemcem prowadziła wieczorne audycje Puls Raport. – Po tym wypadku zrozumieliśmy jeszcze bardziej, jak jesteśmy zżyci jako zespół. Na urodziny, kiedy Krzysztof był w szpitalu, przygotowaliśmy mu nagranie z życzeniami. Spontanicznie, co komu przyszło do głowy, pokazywaliśmy jego miejsce, szufladę, korespondencję, która do niego przyszła. Krzysiek jest bardzo rodzinnym człowiekiem – mówi Katarzyna Trzaskalska. – Takie wzorce wyniósł z rodzinnego domu.





Tato, czy musiałeś?


Mieszkali w niewielkim 44-metrowym mieszkaniu na osiedlu nauczycielsko-doktorskim. Mama stomatolog, tata inżynier. – Z bratem każde święta spędzaliśmy z rodziną. Nawet kiedy koledzy wyjeżdżali na narty, ja dojeżdżałem do nich dopiero po kilku dniach – opowiada Krzysztof Ziemiec. Rodzice dawali dzieciom przykład uczciwie wykonywanej pracy. Drugim wzorcem byli przełożeni z Hufca im. Szarych Szeregów na Mokotowie. – Szczep im. Ziutka Szczepańskiego, poety z Szarych Szeregów, zastęp im. Orląt Lwowskich, nieprzesiąknięty PRL-owską ideologią – mówi Krzysztof Ziemiec. – Harcerstwo kształtowało nas w duchu patriotyzmu, poświęcenia, szacunku dla innych, w kulcie historii. Uczyło męstwa. Sami musieliśmy budować obozowisko, prycze. Do dziś wiem, jak nocą poruszać się po lesie, jak znaleźć drogę, patrząc na jasne prześwity w koronach – opowiada.

Jest przykładem dziennikarza, który nie pnie się po stopniach kariery za wszelką cenę, kosztem innych. Przy swojej pozycji, jako znany i ceniony dziennikarz, do TV Puls mógł przychodzić jak gwiazda. Ale pracował na równi z innymi, w święta i dni wolne, pomagając szkolić się wchodzącym w zawód kolegom. Kiedy skończył Politechnikę Warszawską, jako doradca techniczny jeździł po kraju, kontrolując stacje uzdatniania wody, wytwórnie papieru, kopalnie węgla. – Dla mnie praca musi być jednocześnie pasją – mówi Krzysztof Ziemiec. Zrezygnował z dobrego stanowiska i możliwości awansów. Skończył studia dziennikarskie i dostał się do radiowej Trójki – stacji, której z pasją słuchał od dzieciństwa. – Tam przekonałem się, że dziennikarstwo może być służbą dla innych. Cieszyłem się, kiedy wstawałem o 4 rano do pracy – mówi dzisiaj. Potem była praca w telewizji: TVN 24, TVP 1, TVP 2, a w końcu TV Puls. Wielokrotnie podkreśla, że by móc tak pracować, trzeba mieć wspaniałą żonę, wyrozumiałą, mądrą i cierpliwą kobietę, jaką jest właśnie jego żona, Danuta Ziemiec.

Czy dzisiaj ma żal do Pana Boga, do żony, do siebie z powodu pożaru i jego następstw? – Nie! – zaprzecza stanowczo. – Wciąż staram się zrozumieć, co Bóg chciał mi przez to wydarzenie powiedzieć – dodaje. Nie musiał zmieniać w swoim życiu systemu wartości, którymi żyje od lat. – Sam wcześniej narzucałem sobie drobne umartwienia, na przykład nie zjadałem czegoś w danej chwili, chociaż byłem bardzo głodny. Cierpienie raczej mnie wzmocniło. Teraz widzę, jak kruche jest życie i jak trzeba być przygotowanym, że dzień dzisiejszy może być ostatnim dniem życia. Już w domu podszedł do mnie Franio (3 lata) i zapytał: „Tato, czy musiałeś wchodzić w ten ogień. Nie mogłeś stanąć obok?". – Nie mogłem postąpić inaczej – mówi Krzysztof Ziemiec. – To było naturalne, że muszę ratować najbliższych.