Serce mam już chyba czarne

Rozmowa s. Małgorzatą Sielużycką, franciszkanką misjonarką Maryi pracującą w Kongo i w Afganistanie

publikacja 18.11.2008 19:53

Zapał misyjny powinien być w każdym ochrzczonym. Jeżeli rzeczywiście zrozumieliśmy do końca, kim jesteśmy jako ludzie ochrzczeni, to ten zapał jest czymś naturalnym. I to nie tylko w zakonach czy zgromadzeniach misyjnych. Idziemy, 16 listopada 2008

Serce mam już chyba czarne



Jak długo Siostra była na misjach?

Wyjechałam z Polski w 1982 r. na misję do Konga, ówczesnego Zairu, i spędziłam tam 23 lata. Później przez półtora roku byłam w Afganistanie.

Jak Siostra wspomina Afrykę, jak wyglądała ta misja? Co Siostra tam robiła?

Pracowałam jako pielęgniarka-położna. Moje wspomnienia z Afryki są wspaniałe. Gdybym tylko mogła, jeszcze dziś bym tam wróciła. Bardzo lubiłam moją pracę i ludzi, ich prostotę, gościnność. Czułam się jakbym była Kongijką. Oczywiście nie mogłam zmienić koloru skóry, ale serce to chyba się zrobiło czarne.

Zair to dzisiejsze Kongo – wiele się zmieniło na tym terenie. Czy Siostra była świadkiem tych wydarzeń?

Kiedy przyjechałam, rządził Mobutu. Był dyktatorem, ale ludzie bardzo go lubili, szczególnie na Równiku, skąd pochodził. Mobutu był – sama mogę to potwierdzić – osobą charyzmatyczną. Miał wspaniały kontakt z ludźmi. Potrafił przekonywać, był bardzo miły. Ja widziałam go chyba ze trzy razy. Byłam nawet na jego statku, bo kiedy przypłynął na Równik, znalazł się blisko naszej misji i zaprosił nas do siebie. Był to człowiek, z którym można było bardzo miło porozmawiać, nie czując dystansu wynikającego z tego, że był głową państwa.

Ale oczywiście Mobutu miał za dużą rodzinę. A w mentalności afrykańskiej człowiek nie może być bogaty sam. Nie może nie dzielić się z bliskimi tym, co ma. A czym on mógł się podzielić? Dzielił się pieniędzmi państwowymi. I dlatego Równik, z którego pochodził, był uprzywilejowany. Ale nawet i tam nie udało się wprowadzić wielu zmian, bo każdy, kto dorwał się do małej choćby cząstki władzy, również korzystał z publicznych pieniędzy dla własnych celów, dla swojej rodziny, wioski, klanu itd. Nie istnieje tam indywidualizm, jaki znamy w Europie, lecz wszystko opiera się na zasadzie praktycznego komunizmu.

Reżim Mobutu upadł, ale to, co pozostało i co dzieje się teraz, wcale nie wygląda lepiej. Trwają cały czas walki. Kongo wydaje się podzielone na część, gdzie ciągle jest jakaś wojna i część, w której jest względny spokój. Jak Kościół żyje w takich warunkach?

Trudno mówić o Kościele jako całości, bo jest on zróżnicowany w zależności od regionu. Trzeba pamiętać, że w Kościele są ludzie, którzy pochodzą z danego okręgu, z danej wioski, klanu. I kiedy stają się księżmi, braćmi i siostrami zakonnymi czy ludźmi zaangażowanymi w Kościele, nie przestają być Kongijczykami w stu procentach. Wnoszą do Kościoła całą swą mentalność, którą żyje reszta rodziny czy klanu. Nadal mają rodzinę, a ta ma swoje wymagania. I mało jest takich, którzy potrafią położyć im granice.

Często boją się, bo wiedzą, że jeżeli przeciwstawią się rodzinie, to może dojść do zemsty: otrucia czy zabicia w inny sposób. Istnieje też fetyszyzm. Samo to, że ktoś jest księdzem czy siostrą zakonną, wcale nie oznacza, że się nie boi. Lęk istnieje u olbrzymiej większości. Mówię dwoma kongijskimi językami i wiele o tym rozmawiałam. I wiem, że aby wyzwolić się z tego lęku, trzeba specjalnej łaski, wiary i odwagi. Potrzeba skoku do przodu i wiary, że Chrystus rzeczywiście jest silniejszy od złych mocy. Ale tylko niektórym udało się wyzwolić z tego lęku i zrozumieć, że z Chrystusem mogą wszystko i że naprawdę On jest skałą, na której można się oprzeć. Wydaje mi się, że trzeba na to jeszcze kilku generacji.





W Kongu bywał też Jan Paweł II, jak jest wspominany?

Jan Paweł II był zawsze bardzo podziwiany, kochany i bardzo pozytywnie odbierany przez Kongijczyków. Dodam jeszcze, że w tej chwili w Kongu najbardziej znanym po Janie Pawle II Polakiem jest św. Faustyna. A raczej może nie tyle św. Faustyna, co jej koronka do Miłosierdzia Bożego. Rozpowszechnia się w błyskawicznym tempie. W bardzo wielu parafiach ludzie zupełnie prości modlą się właśnie koronką do Miłosierdzia Bożego, oczywiście w miejscowych językach.

Mówimy o wkładzie Polski w życie kościelne w Kongu. Ilu jest tam polskich misjonarzy?

Nie mam pojęcia, bo statystykami nigdy się nie interesowałam. Poza tym tylko przez niespełna rok byłam w Kinszasie. Pozostałe lata spędziłam w dżungli, w sawannie, bardzo daleko od stolicy, bez żadnego kontaktu ze światem cywilizowanym, bez elektryczności, nawet bez radia. Oczywiście nie było mowy o Internecie, nawet z przesłaniem zwykłych listów były bardzo duże kłopoty.

W ostatnim roku mojego pobytu, kiedy byłam w Kinszasie i chodziłam do ambasady, spotkałam kilku polskich misjonarzy, głównie sercanów, którzy są w stolicy. Poznałam też polskiego kapucyna i werbistę, a także dwie polskie siostry. Jedna z nich, Czesia Lorek ze zgromadzenia Sacré Coeur, została zamordowana w Kinszasie.

Z Kongo udała się Siostra do Afganistanu. Czy był to przeskok cywilizacyjny?

Był to ogromny przeskok. Ale sama o to prosiłam. Musiałam opuścić Kongo, bo groziło mi więzienie. Zostałam bowiem niesłusznie oskarżona i tej chwili nie mam nawet prawa powrotu do Konga. Kiedy się to stało, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Przez kilka miesięcy byłam we Francji i pewnego dnia usłyszałam, że pewna włoska siostra musi wracać z Afganistanu, bo nie daje sobie rady z językiem. Pomyślałam: czemu nie? Poprosiłam o zgodę na wyjazd i moja kandydatura została przyjęta.

Mimo że pobyt w Afganistanie nie był bardzo długi, bo trwał tylko półtora roku, to jednak dał mi bardzo dużo. Wyzwoliłam się z lęku przed islamem. To, co się widzi w telewizji, o czym się słyszy w radiu, to jest terroryzm, ekstremistyczny, wojujący islam. A zwykła codzienność jest zupełnie inna. Są tam zwyczajni ludzie, bardzo gościnni, jak zresztą wszędzie na świecie.

Na czym polegała ta misja?

W Kabulu zostało otwarte centrum dla dzieci upośledzonych umysłowo. Kiedy przyjechałam, było tam już 25 dzieci. Ludzi upośledzonych jest w Afganistanie bardzo dużo, dlatego, że porody są bardzo skomplikowane. Często za mąż wydawane są dziewczyny w wieku 13–14 lat, a nawet mniej. Tak, że przy przedłużonych porodach dziecko ma niedobór tlenu, dochodzi do zmian w mózgu i jest tzw. paraliż pochodzenia mózgowego.

Poza tym Afgańczycy żenią się i wychodzą za mąż w zawężonym kręgu rodzinnym i pojawiają się również upośledzenia genetyczne, które kumulują się z pokolenia na pokolenie. A społeczeństwo jeszcze nie dojrzało do tego, żeby zająć się dziećmi wymagającymi specjalnej opieki.





Była to raczej misja obecności i miłości, czyli nie było możliwości bezpośredniego głoszenia Ewangelii?

Nie ma nawet mowy, żeby tam głosić Ewangelię. Ale najwspanialszym głoszeniem Ewangelii jest to, kim się jest i co się robi. Wszyscy dookoła wiedzieli, że jesteśmy chrześcijankami. Może nie bardzo rozumieli, dlaczego jesteśmy samotne, dlaczego nie wyszłyśmy za mąż. Ci, którzy trochę studiowali lub wyjeżdżali za granicę, widzieli w Europie czy w Ameryce różne formy życia zakonnego, potrafili łatwiej odkryć, kim jesteśmy.

Ludzie widzieli, że żyjemy bardzo skromnie, że nie można nas porównać z innymi organizacjami humanitarnymi, które zarabiają. My natomiast byłyśmy tam jako wolontariuszki. Nikt zresztą nie chciał uwierzyć, że nie dostajemy żadnej pensji. Żyłyśmy bardzo skromnie, bardzo zwyczajnie. A że nie było tam jeszcze żadnego ośrodka dla dzieci upośledzonych umysłowo, ludzie zastanawiali się, dlaczego zajęłyśmy się właśnie tymi, zamiast normalnymi dziećmi. I często nas o to pytali, zwłaszcza ci, z którymi miałyśmy kontakt, rodzice „naszych” dzieci, ich rodziny i przedstawiciele rządu, ministerstwa szkolnictwa, którzy odwiedzali nas, by sprawdzić, co robimy. I zaczynali odkrywać coś innego.

O muzułmanach istnieje dość powszechne przekonanie, że są „nienawracalni”. Co Siostra o tym myśli?

Całkowicie się z tym zgadzam. Ale oni są „nienawracalni” nie dlatego, że nie chcą, tylko dlatego, że warunki nie pozwalają im na nawrócenie. Gdyby się nawrócili, zapłaciliby za to życiem. Dla muzułmanina w takim kraju jak Afganistan, gdzie islam jest w 100 proc. religią państwową i być Afgańczykiem, znaczy być muzułmaninem, próba nawrócenia się na inną religię jest równa zdradzie państwowej.

To jest w ogóle coś nie do pomyślenia, coś, co nawet nie może im przyjść na myśl. Oczywiście wiem, że są przypadki nawróceń, ale nie chcę o tym mówić, gdyż byłoby to odsłanianiem pewnych tajemnic, które tam na miejscu poznałam. Ale ci, którzy się nawrócą, muszą opuścić Afganistan, ponieważ wystarczy tam tylko podejrzenie, żeby za to skazać kogoś na karę śmierci, bez żadnego dochodzenia. Wystarczy, że oskarżą sąsiedzi, znajomi czy rodzina.

Była Afryka, był Afganistan. Skąd Siostra czerpie siłę do misyjnego zapału?

Zapał misyjny powinien być w każdym ochrzczonym. Jeżeli rzeczywiście zrozumieliśmy do końca, kim jesteśmy jako ludzie ochrzczeni, to ten zapał jest czymś naturalnym. I to nie tylko w zakonach czy zgromadzeniach misyjnych. A poza tym ja od urodzenia, odkąd pamiętam, zawsze chciałam wyjechać. Może nie zdawałam sobie sprawy, że to jest powołanie misyjne.

Najpierw chciałam pomagać gdzieś w Afryce, w Ameryce Południowej, wszystko jedno gdzie, ale właśnie pracować z ubogimi. A powołanie zakonne, misyjne przyszło dużo później. To „wewnętrzne popychanie” wcale się nie skończyło. Wydaje mi się, że do końca życia będzie trwało we mnie. Teraz wiem, że to nie jest tylko pomoc na polu służby zdrowia, ale szczególne głoszenie Chrystusa przez to, kim jestem, co robię, jak robię. To często odnosi dużo większe skutki niż opowiadanie.

Rozmawiał o. Tadeusz Cieślak SJ/ RV - rozmowa była wyemitowana na antenie Radia Watykańskiego

******

S. Małgorzata Sielużycka, (1955) w Okuniewie, diec. warszawsko-praska , do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi wstąpiła 20-06-1976 r. w Piastowie (k. Warszawy, śluby wieczyste złożyła w 1982r. w Warszawie. Z wykształcenia jest pielęgniarką i położną. Po przygotowaniu językowym w Paryżu i Kursie Medycyny Tropikalnej, w 1982 r. wyjechała na misje do Republiki Demokratycznej Kongo (Zair) i tam w Prowincji Kinshasa pracowała jako pielęgniarka i położna do 2006 r.

Następnie po przygotowaniu językowym w Irlandii wyjechała na misje do Afganistanu. W latach 2006 do 2008 r. żyła we wspólnocie między zgromadzeniowej w Afganistanie, pomagającej – w odpowiedzi na apel Jana Pawla II – dzieciom afgańskim W październiku 2008r. na Kapitule Generalnej Zgromadzenia w Grottaferrata k/Rzymu została wybrana Radną generalną na okres 6 lat.