Upolitycznienie a niezależność mediów

ks. Andrzej Wołpiuk

publikacja 17.05.2008 12:15

Najwięcej o niezależności mediów mówiło się w latach 90., gdy pełną dominację na polskiej scenie medialnej miał Adam Michnik i „Gazeta Wyborcza”. Wówczas to po podziale sceny polskiej przy okrągłym stole, Adamowi Michnikowi i jego środowisku dostał się tort medialny. Wpływy jego były ogromne. Cywilizacja, 24/2008

Upolitycznienie a niezależność mediów



Najwięcej o niezależności mediów mówiło się w latach 90., gdy pełną dominację na polskiej scenie medialnej miał Adam Michnik i „Gazeta Wyborcza”. Wówczas to po podziale sceny polskiej przy okrągłym stole, Adamowi Michnikowi i jego środowisku dostał się tort medialny. Wpływy jego były ogromne. Nie dotyczyły tylko „Gazety Wyborczej”.

Michnik wraz z towarzyszami posiadł proste przełożenie na telewizję publiczną, ściśle z nim było związane środowisko krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. W ogóle, jak twierdzą znawcy tematu, panował nad polskim życiem medialnym. Owo panowanie łączyło się nierozerwalnie z kurczowym trzymaniem się ustaleń okrągłostołowych i brutalnym blokowaniem wszelkich przejawów odrodzenia narodowej prawicy. Sojusz z postkomunistami, dziś zrealizowany przez środowisko Michnika w postaci koalicji Lewica i Demokraci (w skład tego ugrupowania wchodzi związana z „Gazetą Wyborczą” dawna Partia Demokratyczna) był najtrwalszym elementem układanki III Rzeczypospolitej. Przypomnę, że to Michnik uwiarygodniał na swoich łamach osobę Aleksandra Kwaśniewskiego, udrożniając mu poza tym kontakty z wieloma salonami Europy. To wszystko w imię tworzenia bloku przeciwko polskiemu nacjonal-katolicyzmowi. Rafał Ziemkiewicz tak opisywał tę postawę: „Lęk przed Polakiem-katolikiem, przed czarnosecinnym potencjałem, przed, mówiąc krótko, polskim społeczeństwem, z którego czuje się on wyobcowany, jest istotną częścią osobowości Michnika” [1].

Środowiska narodowo-katolickie przez całe lata były nieme, nie mając dostępu do środków masowego przekazu. Nie miały też, mimo ogromnej liczby ludzi o takich poglądach, dostatecznego przełożenia politycznego na scenie parlamentarnej. Zatem walka medialna była wówczas zarazem walką polityczną i odwrotnie. Tak naprawdę bowiem w sytuacji, gdy rynek medialny był zdominowany przez A. Michnika lub przez różnoraki kapitał zachodni, trudno było znaleźć miejsce niezależnego wyrażania opinii. Takim miejscem mogły być co najwyżej media publiczne. Te jednak zawłaszczone były przez polityków wypromowanych przez komercyjny świat medialny. I w ten sposób koło się zamknęło. Jedynym bodaj poważnym wyjątkiem było powstanie Radia Maryja i ośrodków z nim związanych. Rzeczą zupełnie oczywistą jest, że ataki środowiska liberalnego na toruńską rozgłośnię są ściśle związane z walką z Polakiem-katolikiem, uosobieniem wszelkiego zła w widzeniu michnikowskim.



Media a polityka historyczna


Aby dobrze zilustrować tę rzeczywistość dzisiaj, warto przyjrzeć się dyskusji na tema książki J. Grossa pt. Strach. Od strony merytorycznej książka jest tak tendencyjna, że trudno jest znaleźć środowisko historyczne oceniające ją pozytywnie. Od strony medialnej urosła ona do wydarzenia wydawniczego roku. Dla zobrazowania sytuacji warto przypomnieć, że Gross jest kolegą z ławy szkolnej Michnika z lat 60. Książkę wydało mu wydawnictwo „Znak”, w wielu wypadkach bardzo zbliżone do środowiska „Gazety Wyborczej”. Dla ciekawości, książkę tę chciano pierwotnie wydać w 2006 r. na rocznicę tzw. „pogromu kieleckiego”. Przetrzymano ją, bo w międzyczasie Instytut Pamięci Narodowej opublikował obszerne prace poświęcone tej tematyce – a więc nie osiągniętoby spodziewanego efektu medialnego. Dlatego książkę wydrukowano teraz, niejako w kontekście zbliżającej się rocznicy wydarzeń marca 1968. Z wielką konsternacją przyjęto więc wydanie przez IPN książki Marka Chodakiewicza, mającej nieporównywalnie większą wartość naukową niż publikacja Grossa. Owa konsternacja wynika z faktu, że efekt medialnego oddziaływania Grossa został osłabiony.




[1] R. Ziemkiewicz, Michnikowszczyzna. Zapis choroby, Warszawa 2006.



 



Wszystko wskazuje na to, że Strachem starano się osiągnąć wrażenie medialne porównywalne z wywołanym przez wydanie książki Sąsiedzi z 2001 r., kiedy to dominujący wówczas w mediach nurt michnikowski triumfował w całej rozciągłości. Dzisiaj już efekt jest nieporównanie mniejszy, co więcej nowa publikacja Grossa obnaża prawdziwe motywy edycji obu książek. O ile w Sąsiadach Gross oskarża o zbrodnie społeczność Jedwabnego, o tyle w Strachu mówi wręcz o zbrodniczym narodzie polskim chciwym na majątek pożydowski. Uderzenie idzie również w największe autorytety Kościoła w Polsce: kardynała Sapiehę, prymasa Hlonda, prymasa Wyszyńskiego. Widać wyraźnie, że Strach jest logiczną kontynuacją Sąsiadów, mieszczącą się w ramach kreowania tzw. „polityki historycznej”. Dokąd ta polityka ma zmierzać, najlepiej widać po reakcji środowiska amerykańskiego, w tym żydowskich środowisk amerykańskich na anglojęzyczne wydania książek Grossa.

Książki pisane pod tezę, pozbawione rygorów klasycznego prowadzenia rozważań, bez metodologii naukowej są po prostu warte tyle, ile nada się im rozgłosu. W kreowaniu tego rozgłosu przoduje oczywiście „Gazeta Wyborcza”. Michnik na krakowskim spotkaniu poświęconym publikacji Grossa wprost stwierdził, że opór w polskich kręgach kościelnych przeciwko Strachowi wynika z faktu, że „Kościół w Polsce uczy konformizmu i obłudy”. Do samej pozycji Grossa podchodzi niemal jak do Biblii. Jej rolę porównuje do referatu Chruszczowa z lat 50., który przeorał komunistyczną świadomość elity sowieckiej. W słowach tych kryje się bezmiar strachu przed polską tradycją katolicką i bezgraniczne pragnienie walki z „kato-endekami”.

Co ciekawe do walki w obronie Grossa włączyło się ugrupowanie polityczne związane z „Gazetą Wyborczą”: Lewica i Demokraci. Szczególną aktywność w tym zakresie wykazali Andrzej Celiński i Marek Balicki. Dzięki obserwacji tych działań można zauważyć: po pierwsze – jaką wizję Polski Adam Michnik i jego środowisko od wielu lat kreuje, po drugie – jak wielkie znaczenie ma tzw. polityka historyczna. Idąc metodologicznym tropem Grossa, można by „udowodnić”, że Polacy są jednym z najbardziej zbrodniczych narodów Europy. Można wszak – dla ilustracji z góry postawionej tezy – znaleźć jednostkowe przypadki mordów na Niemcach, Ukraińcach, Rosjanach, Żydach, Litwinach itp. I wówczas z narodu bohaterskiego, który pierwszy sprzeciwił się dwóm najstraszniejszym XX-wiecznym totalitaryzmom, stalibyśmy się narodem pospolitych zbrodniarzy. W przestrzeni polityki historycznej nie chodzi zatem o prawdę. Chodzi o rozgłos, o hałas. Ten zaś dają media.

Na szczęście dziś nie jesteśmy już tak bezbronni w tym obszarze, jak jeszcze kilka lat temu. Postawa IPN w sprawie Grossa dała Polsce realne narzędzia obrony. Walka idzie bowiem nie tylko o kształtowanie negatywnego wizerunku Polski na zewnątrz. Kluczowe znaczenie ma przede wszystkim wpływanie na świadomość historyczną Polaków, szczególnie elit intelektualnych. Przedwojenni narodowcy polscy pisali, że utrzymywanie oświeconych sfer społeczeństwa na zdrowych torach myślowych ma fundamentalne znaczenie dla życia narodu. Bo, jak pisał Zygmunt Wasilewski, „rozkład moralny i umysłowy powoduje nieobliczalne spustoszenia w całej strukturze społeczeństwa”.



Dalej Wasilewski wzywał, by chronić centra mózgowe polskiej cywilizacji przed autodestrukcją. „Jeden doktor filozofii zdziczały więcej szkody przynosi niż zaniedbany prostak w polu. Bo tamten ma swój świat umysłowy utrwalony tradycjami, przeciw któremu nie wykracza, dopóki go rozkład z góry nie dosięgnie”. Gdy zaś opanowane zostaną destrukcją centra mózgowe „naród staje się sam dla siebie koniem trojańskim, z którego w chwili sposobnej mogą wyjść wrogowie jego niepodległości i do spółki z wrogiem zewnętrznym nad ciałem narodu będą się znęcać” [2].

Kontynuując w tym kontekście nasze rozważania łatwiej zrozumieć, jak istotną kwestią jest spór o propagandę w stylu Jana Grossa. Jak ogromną rolę odgrywają w tym media i wreszcie – jak wielkim nieszczęściem jest to, że na polskim rynku medialnym istnieje tak przygniatająca przewaga ośrodków medialnych z kapitałem zagranicznym. Wpływ zewnętrzny na polską świadomość jest przez to olbrzymi.



Media w kampanii wyborczej


W toku ostatniej kampanii wyborczej mało było refleksji ogólniejszych, dotyczących stanu polityki polskiej. Elity polityczne zaangażowane były w wyborcze gry, ludzie emocjonowali się starciami partyjnymi niczym meczami piłkarskimi. Ważne było nie tyle, kto miał rację, ale kto komu strzelił bramkę (kto komu „dokopał”). Kampania wyborcza w dobie obecnej jest po prostu grą marketingowców. W sztabach partyjnych wynajęci ludzie z biznesu zwanego „PR” dwoją się i troją, aby maksymalnie wylansować produkt pt. „partia polityczna”. Wynik starcia wyborczego to nie tyle rezultat rozumnej refleksji narodu nad pewnymi propozycjami realizacji wspólnego dobra, co wynik zmagań różnych firm reklamowych. Dowodem na to niech będzie fakt, że jak do tej pory zmagania partii nie opierają się na licytacji programów, ale na różnych grach.

Jedną z podstawowych metod prowadzenia gry jest „podkupowanie” znanych postaci medialnych. O ile w latach 90. partie zabiegały, by na ich listach znaleźli się znani aktorzy czy sportowcy, o tyle dziś podkupują znanych polityków. Najciekawszym paradoksem był chyba start z jednej listy wyborczej Leszka Millera i Zygmunta Wrzodaka. Politycy ci, wszak mający skrajnie odmienne poglądy, zostali przez liderów wielkich partii wyrzuceni poza nawias polityki. W związku z tym znaleźli schronienie u poszukującego „gwiazd” Andrzeja Leppera.

Splot takich przeciwieństw dowodzi, że w obecnej polityce nie chodzi już o program, chodzi o medialną grę. Podobne przejścia miały miejsce również wśród działaczy i głównych aktorów sceny politycznej. I podobnie jak niegdyś Zyta Gilowska i Zbigniew Religa porzucili Donalda Tuska i przeszli do Prawa i Sprawiedliwości, tak dziś Radek Sikorski czy Bogdan Borusewicz zasilili szeregi Platformy Obywatelskiej. Prawdziwym majstersztykiem popisał się Jan Rokita, który sam na czas jakiś z polityki się wycofał, natomiast rolę politycznej gwiazdy przejęła jego żona – Nelly Rokita. Dla elektoratu owe przejścia mają udowadniać brak wiarygodności konkurencji. Przypomina to jakby drużyny piłkarskie, które podkupują sobie najlepszych zawodników, aby zdobywać puchary na arenach świata. Przypomina to także seriale telewizyjne, które widzowie kojarzą z poszczególnymi aktorami. Przejście jakiegoś aktora do innego serialu jest olbrzymim wydarzeniem, opisywanym przez wszystkie niemal magazyny.



Wojna o „polityczne gwiazdy” powoduje, że zupełnie nie liczy się oddolna praca społeczna. Liderami list w poszczególnych okręgach wyborczych są ludzie nieraz kompletnie niezwiązani z danym terenem, przywiezieni „w teczce” z Warszawy. Są odizolowani od wyborców, którzy mają na nich głosować, oddaleni od ich problemów i bolączek. Zatem wybór „gwiazdy politycznej” przez elektorat przypomina raczej głosowanie na parę tancerzy w „Tańcu z gwiazdami”, a nie wybór pewnej drogi rozwoju, którą ma kroczyć nasz kraj.

I tak, o ile przed wojną partie starały się mocno związać z poszczególnymi warstwami społecznymi (ludowcy z chłopami, socjaliści z robotnikami, konserwatyści z ziemianami), o tyle w latach 90. partie adresowały puste obietnice do całego społeczeństwa. Dziś już nie ma nawet obietnic. W dobie dzisiejszej scena polityczna w dużym stopniu jest w totalnej abstrakcji wobec ludzkich spraw. Niepokojące jest to, że wyborcy żywo uczestniczą w politycznym „matrixie”, mając nadzieję na realny wpływ na rzeczywistość. Tymczasem zastanówmy się, do jakiego stopnia głosujemy na te partie, których poglądy są nam bliskie. W społeczeństwie polskim ludzi o przekonaniach liberalnych jest z pewnością nie więcej niż 10%. Tymczasem Platforma Obywatelska cieszy się poparciem ok. 50%. Jest to typowy przykład tego, jak wirtualnie układają się polskie sympatie polityczne, jak bardzo gwiazdorstwo przesłania realny polityczny program.

Oczywiście zmagania polityczne opierają się nie tylko na medialnym gwiazdorstwie. Drugą istotną metodą prowadzenia kampanii jest tzw. „zbieranie haków” na przeciwników. „Haki” zbierają wszyscy na wszystkich i bezwzględnie wykorzystują w walce wyborczej. Wzajemne nagrywanie stało się rutyną działań politycznych i nikt już prawie nie dostrzega niegodziwości używania takich metod w politycznej kampanii. Młodzi politycy uczestniczący w takiej grze w żadnym razie nie uczą się służebności, ale bezwzględności, nie toczą rycerskich walk twarzą w twarz z przeciwnikiem, ale szkolą się w technikach wbijania noża w plecy rywala. Trudno jest więc stwierdzić, że współczesna wirtualna polityka jest służebną wobec człowieka.

Wydaje się, że aby odmienić ten stan rzeczy, niezbędna jest intensywna praca duszpasterska wśród czynnie działających polityków. W warstwie tej, nawet wśród działaczy przyznających się do katolicyzmu, kłamstwo nie uchodzi za rodzaj grzechu, a sprawność w intrygach jest zaliczania do zestawu cnót. Gdyby wzorem wczesnego średniowiecza ogłosić na kilka dni w miesiącu „pokój Boży”, tzn. czas, kiedy się nie kłamie, naprawdę w świecie polityki mógłby odrodzić się ład moralny. Wszystkie umowy i ustalenia byłyby zawierane w te właśnie pozbawione kłamstwa i intryg dni. „Uderzenie duszpasterskie” w świat polityków jest koniecznością również z praktycznego punktu widzenia. Politycy bowiem większość swojej energii poświęcają na kreowanie intryg, dających medialny (wyborczy) efekt. Na służbę państwu pozostaje im czasu bardzo niewiele. Tymczasem proporcja ta powinna być zdecydowanie odwrócona.



W tej sytuacji nasuwa się pytanie o dobro Polski. Wydaje się, że ostatecznie największe owoce nie pochodzą z politycznych gierek medialnych, lecz z pracy oddolnej. To, że politycy zdecydowali się np. na wprowadzenie pewnych prorodzinnych rozwiązań w ustawodawstwie, jest w dużym stopniu wynikiem parcia społecznego w tej materii. Nawet najwięksi gracze liczyć się muszą z takim społecznym żądaniem, jeśli jest ono wyrażane przez siłę zorganizowaną. Zatem największą zasługę mają ci, którzy organizują społeczeństwo do tego, aby żądać od polityków pozytywnych rozwiązań. Oddolna działalność społeczna jest więc w ostateczności najbardziej owocna, choć nie z punktu widzenia mediów, ale z perspektywy przyszłości narodu. Taka działalność nie demoralizuje młodych, lecz ich realnie przygotowuje do politykowania rozumianego jako służba dobru wspólnemu. Tylko wyrośli na takiej służebnej pracy przyszli politycy mogą doprowadzić do moralnej odnowy polskiego życia publicznego.

Jest również konieczne wspieranie i zakładanie mediów zdolnych zdobyć się, niejako pomimo gry politycznej, na obiektywizm. Jeśli partie polityczne nie będą pod presją prawdy (nie gry) jakiś sił medialnych, w sposób machiawelistyczny będą kontynuować swoje medialno-polityczne gwiazdorstwo, w końcowym rozrachunku – ze szkodą dla Rzeczypospolitej.