Starość, czyli młodość

Rozmowa z Arturem Mnichem, lekarzem medycyny i psychiatrą

publikacja 24.11.2005 13:10

Z chrześcijańskiego punktu widzenia starość to młodość. Parafrazuję tu słowa Jana Pawła II, który kiedyś powiedział, że on się nie starzeje – przeciwnie, jest coraz młodszy, ponieważ coraz bardziej zbliża się już do Boga. Wiara zmienia perspektywę patrzenia na świat i na człowieka. Więź, 10/2005

Starość, czyli młodość




Co o starości mówi medycyna?

Z medycznego punktu widzenia starość to okres w życiu człowieka, w którym postępuje fizjologiczny proces osłabienia sprawności psychofizycznej organizmu. Jest to proces obejmujący postępującą degradację organizmu oraz wycofywanie się jego aktywności biologicznej. W tym czasie następuje również na ogół ograniczenie funkcji poznawczych, pamięci oraz obniżenie aktywności intelektualnej.

Dlaczego się starzejemy i czy musimy się starzeć?

Nauka, która jest oparta o ścisłe paradygmaty, daje nam różne hipotezy, jak to się dzieje. Jedną z przyczyn starzenia się jest błąd w procesie replikacji DNA, który prowadzi do powstania wadliwej kopii cząsteczek, a to z kolei powoduje później zwyrodnienie organów. Kolejna teoria dotyczy spadku odporności immunologicznej, która sprzyja infekcjom. One zaś nadwyrężają organizm starszego człowieka. Istnieje również hipoteza wolnych rodników, to znaczy cząsteczek aktywnych, które powstają na przykład podczas smażenia, a które bardzo łatwo wchodzą w nasze procesy biochemiczne i zakłócają zależne od nich reakcje. W okresie starości człowieka dotyczą liczne choroby, z których najbardziej powszechna jest miażdżyca. Pociąga ona za sobą zazwyczaj zwyrodnienie różnych organów - następuje stopniowa mumifikacja tych organów. A to z kolei wywołuje różne inne schorzenia na przykład udar mózgu – najczęściej z następowym porażeniem połowicznym – miażdżycowe rozmiękanie mózgu, które później objawia się otępieniem psychicznym, powodującym obniżenie funkcji poznawczych człowieka oraz procesów pamięciowych. Z tego powodu ludziom starym częso zdarza się również dezorientacja wobec siebie jako osoby oraz wobec czasu i miejsca. Chorobą wieku sędziwego jest także przewlekły gościec stawowy oraz złamania szyjki kości udowej.

Z tego, co Pan powiedział, wyłania się bardzo pesymistyczny obraz starości. Z medycznego punku widzenia starość oznacza wyłącznie degradację.

To nie jest takie jednoznaczne. Ciało ulega degradacji, jednak człowiek to przecież nie samo ciało. Mamy również psyche, która ma ogromny wpływ na ciało, a to z kolei rzutuje na psyche. A z chrześcijańskiego punktu widzenia starość to młodość. Parafrazuję tu słowa Jana Pawła II, który kiedyś powiedział, że on się nie starzeje – przeciwnie, jest coraz młodszy, ponieważ coraz bardziej zbliża się już do Boga. Wiara zmienia perspektywę patrzenia na świat i na człowieka. Należy ją włączyć w perspektywę medyczną, również w spojrzenie na starość.



Biologia ma jednak swoje nieubłagane prawa i wywiera ogromny, może nawet decydujący, wpływ na to, jak odczuwamy jakość naszego życia.

Moje doświadczenie pokazuje, że jakość życia na pewno nie jest mierzalna. Nie można ustalić jakichś miarodajnych parametrów, które jednoznacznie określałyby poziom jakości życia. Pacjenci przeżywają to bardzo subiektywnie. Przez całe życie i całym życiem pracujemy na jakość swojego życia. Program tego, jacy jesteśmy w starości, tworzy się w zasadzie już od życia płodowego. Wiele zależy od odżywiania się matki podczas ciąży, od tego, czy dba ona o jakość pokarmu. Jej dieta może programować różne procesy, np. miażdżycowe. Dziecko wprawdzie ma pewne bariery obronne i to, co jest bardzo toksyczne dla matki, nie tak łatwo przenika do dziecka, które w łonie matki jest niejako w dialogu. Poprzez mikroregulację hormonalną potrafi wywołać nudności u matki, żeby oczyścić sobie środowisko życia poprzez jej wątrobę. Niemniej jednak w okresie życia płodowego dzieje się wiele istotnych rzeczy, które wpływają na życie tego jeszcze nie narodzonego człowieka. Podobnie zresztą dzieje się w kolejnych etapach naszego życia. Nieżyjący już prof. Stanisław Grochmal – specjalista w zakresie rehabilitacyji – mówił, że do ok. trzydziestego roku życia komórki „zapamiętują” program ruchu fizycznego. Zatem jeśli ktoś biega, ćwiczy, czyli prowadzi higieniczny tryb życia – to będzie procentować w jego późniejszym życiu.

Mniej więcej do 28 roku życia człowieka obserwujemy stały rozwój biologiczno-psychiczno-społeczny – wszystkie te wymiary rozwijają się równomiernie. Później następuje czas pełnej obecności w życiu rodzinnym, zawodowym i społecznym. Pełną dojrzałość człowiek osiąga około 35 roku życia. Po przekroczeniu czterdziestu lat zaczyna się rozdźwięk. Pojawiają się pierwsze symptomy tego, że ciało biologicznie zaczyna wchodzić w fazę spadku swojej aktywności. Właśnie tu dochodzimy do punktu granicznego, w którym musimy zdecydować: co zrobię z widzialnym już początkiem starości. Czy mam iść za ciałem cały czas w dół, w zawężającą się przestrzeń ciemności? Czy postarać się o uaktywnienie swoich kompetencji i talentów, czyli poświęcić się wychowywaniu następców, różnorodnym działaniom dla dobra wspólnego. Tutaj tworzy się obszar, stanowiący przestrzeń i światło dla procesu starzenia się.

Jest mnóstwo pięknych rzeczy, które stary człowiek robił w życiu, a potem ich zaniechał, ponieważ bardzo absorbowało go życie rodzinne, obowiązki zawodowe. I teraz, kiedy wkracza – nazywam to za medycyną systemową – w fazę „pustego gniazda” rodzinnego ma szansę na odbudowywanie tych zapomnianych i ważnych dla niego dziedzin życia. Często zapominamy, jak ogromne znaczenie w życiu człowieka ma kontakt z pięknem: z malarstwem, literaturą, poezją, muzyką. Obcowanie z pięknem podwyższa również jakość naszej starości. Piękno, z którym człowiek obcuje – później z niego promieniuje.



342 M2 CZŁOWIEKA

Obcowanie z pięknem programuje piękną starość?


Jest taka anegdota o Goethem, który siedział w Paryżu na ławce w parku i czytał jedno z dzieł filozoficznych. Obok niego usiadła jakaś pani, wyjęła puderniczkę i zaczęła upiększać swoją twarz. Co jakiś czas zerkała na Goethego, którego twarz promieniała. W końcu zapytała: czy mógłby mi pan zdradzić, jakich kosmetyków pan używa, że pańska twarz ma tak młodzieńczy wyraz? Droga pani – miał jej odpowiedzieć Goethe – dzieło, które czytam, a był to chyba Platon, jest moim kosmetykiem.

W ostatnich latach mówi się o tak zwanych endorfinach, czyli o hormonach radości, „znoszenia bólu”. Morfina to narkotyk, który uśmierza ból, a endorfina to nasz własny „narkotyk”, który znosi uczucie bólu. Wydziela się on podczas intensywnego ruchu fizycznego, dobrego posiłku, kiedy jesteśmy zadowoleni, podczas przeżywania zachwytów estetycznych, a szczególnie podczas stanów medytacyjnych czy modlitewnych, no i oczywiście, kiedy się uśmiechamy. Niektóre badania pozwalają wręcz wysunąć hipotezę, że receptory endorfinowe znajdują się w mięśniach okrężnych ust. Kiedy na przykład staramy się przypomnieć sobie jakąś radosną chwilę i nasze usta same układają się do uśmiechu, już wówczas te substancje się wydzielają. Dziś ludzie nie przykładają jeszcze zbyt dużej wagi do „procesów endorfinowych”, mam jednak nadzieję, że to się zmieni, podobnie jak zmieni się stosunek do diety.

Dawniej post miał przecież niemal wyłącznie wymiar religijny. Dziś został już pozbawiony nakazu religijnego, również dlatego, że ma zastosowanie w medycynie. Obecnie medycyna odwołuje się do diety nie tylko jako do sposobu odżywiania się, ale do kultury życia. Wielki psychiatra Viktor Frankl zachęcał świat medycyny, żeby praktykował „duszpasterstwo lekarskie” w oparciu o ideę sensu.

Człowiek kontaktuje się fizycznie ze światem zewnętrznym na obszarze powierzchni 342 m2, w tym 2 m2 stanowi skóra, 40 m2 – płuca i 300 m2 – jelita. Taką powierzchnią dysponujemy do obrony przed toksynami. Poprzez świadomy wybór możemy również wprowadzać w nasz organizm płyny i pokarmy, które nie tylko nam nie szkodzą, ale jeszcze ten organizm wspomagają. Goethe i Tołstoj, którzy nie tylko dożyli późnego wieku, ale jako sędziwi już ludzie tworzyli nadal znakomite dzieła – stali się jaroszami po pięćdziesiątym roku życia, czyli intuicyjnie trafili w model naukowy. Dziś już wiemy, że funkcje i aktywność wątroby oraz nerek w tym okresie spadają przynajmniej o 1/3, czyli zmniejsza się siła odkwaszania. Z pokarmów mięsnych powstaje więcej kwasów, krew jest bardziej zakwaszona, a to na przykład przyspiesza procesy miażdżycowe. Natomiast dieta jarska ostatecznie alkalizuje, czyli odciąża organizm od nadmiaru kwasowości.

Wzmacnianie zdrowia jest niesłychanie ważne. Sam nazywam to sanologią albo sanogenezą, czyli obszarem poszukiwania „embrionów” zdrowia w człowieku. W rozmowie z pacjentem poruszam sprawy nie tylko jego chorób i dolegliwości, ale rozmawiamy również i o tym, co wzmacnia jego zdrowie. Mam wrażenie, że współczesna medycyna zbyt mocno koncentruje się na patologii.




W taki też sposób rozpoczęliśmy naszą rozmowę, a to, co Pan mówił o starości, było bardzo przygnębiające i zamykające. Mam wrażenie, że nie tylko medycyna tak patrzy na człowieka. Starość, oznaki zniedołężnienia Jana Pawła II na przykład były dla wielu dyskwalifikujące.

Skrzywiona sylwetka kulejącego Jana Pawła II to niełatwy widok. Jasne było, że choroba coraz bardziej się nasila i go wyniszcza, no i jeszcze sędziwy już przecież wiek. Ilekroć słyszałem jednak opinie w rodzaju: skoro stary, zmęczony – to powinien odejść, mówiłem: nie patrz na niego, popatrz, co dzieje się wokół niego z ludźmi. Jaka musi być dynamika w tym człowieku, skoro z ich twarzy promieniuje taka radość i wzruszenie; każdy chce go dotknąć. Czy to nie jest dowód na to, że ten człowiek jest na właściwym miejscu? Pomimo że jest zniszczony fizycznie i zmęczony. Medycyna nie może być skupiona jedynie na ciele, musi również brać pod uwagę to, co jest ukryte poza nim.

Umysł Jan Paweł II miał bardzo sprawny do końca. Poprzez dr. Wandę Półtawska udawało mi się kilka razy zadać Ojcu Świętemu pytania z zakresu historii czy filozofii. Na jedno z takich pytań – działo się to w połowie lat dziewięćdziesiątych – uzyskałem odpowiedź, która nie w pełni mnie satysfakcjonowała. Kilka lat później ponowiłem to pytanie w nieco zmienionej formie i wtedy pani Półtawska usłyszała: „powiedz panu doktorowi, że to jest to samo pytanie, które zadał przed laty, tylko teraz je odwrócił”. Cóż za pamięć! No i wspaniały humor!

Miałem szczęście osobistego spotkania z Janem Pawłem II w Castel Gandolfo. Przygotowywałem się do tej chwili długo, próbowałem wymyślić coś takiego, żeby Papieża nie zanudzać sobą, a raczej rozweselić. Okazało się, że nie musiałem się trudzić, to sam Papież przywitał mnie żartem związanym z moim nazwiskiem: „Mnich i pod krawatem?”. Wtedy widziałem również jego ogromne zmęczenie po spotkaniach z pielgrzymami, a potem, jak kilkaset metrów podwożony jest do basenu, na którym przepływał podobno dwanaście okrążeń. Dwa razy dziennie po dwanaście okrążeń! To był dla mnie fenomen jako dla lekarza i dla człowieka.

Ciało jest ekspresją ducha i należy o nie dbać jako o obszar, który integruje się poprzez wymiar duchowy. Jan Paweł II robił to, pomimo różnych dolegliwości fizycznych. Robił to od czasu młodości – jako młody ksiądz podczas pobytu w Tyńcu nie tylko spędzał czas na medytacjach, ale biegał po tamtejszych skałkach. Narty, spacery, pływanie. Frossard w swojej książce pisze, że pierwszy kontakt z Janem Pawłem II to niezwykłe wrażenie szumu jego sutanny, bo tak zamaszyście chodził,... jakiś atletyzm. Pomimo zniszczenia ciała ten atletyzm pozostał – objawiał się w sile ducha.

STAROŚĆ JAKO ZADANIE

Aktywność Jana Pawła II na starość była zdumiewająca, powszechnie starość uważana jest jednak za czas spoczynku.


Ma to uzasadnienie – starość to bowiem obszar „ciszy hormonalnej”. Człowiek przestaje być popędliwy, ma więcej dystansu do otaczającego go świata i samego siebie. Jest to jednak szczególny rodzaj spoczynku, ma on rónież swoją dynamikę i swoje zadania. Jeśli się ktoś starzeje prawidłowo, to rozwija się w nim „zmysł” mistyczny. Wchodzi też w stan, który nazwać można by chyba dziecięctwem Bożym. Dziecku dany jest niejako stan Chrystusowy, jednak my i świat je psujemy. Człowiek może jednak tamten stan odzyskać w końcowym etapie życia. Różnica polega na tym, że stary człowiek może mieć świadomość, że w nim, w jego słabości jest sam Chrystus. Zadaniem starego człowieka jest to przeświadczenie pielęgnować.



„Cisza hormonalna”, która zalega w organizmie starego człowieka, może być wielkim dobrodziejstwem dla młodych, którzy przeżywają „burzę hormonalną”. Bardzo młodzi ludzie łatwiej zazwyczaj porozumiewają się z dziadkami niż rodzicami, u których te hormony dalekie są jeszcze od spoczynku. Popędy, agresja, porywczość, emocjonalność młodych spotykają dystans i spokój dziadków. Osoby sędziwe mają tutaj niesłychanie ważną rolę do spełnienia – mogą wyciszać napięcia rodzinne, być mediatorami w dialogu międzypokoleniowym. Być tym, który ma czas – co w naszej pełnej pośpiechu rzeczywistości jest niezwykle cenne – który zachowuje właściwą hierarchię ważności spraw.

Czyli w istocie mogą urzeczywistniać cywilizację życia, o której nieustannie nauczał Jan Paweł II, a którą sam wprowadził w czyn również poprzez swoją śmierć, poprzez sposób, w jaki umierał. Pokazał, jak obcowanie ze śmiercią drugiego człowieka, towarzyszenie mu w tym momencie – bardzo otwiera na życie. To było możliwe również dzięki temu, że Jan Paweł II potrafił i chciał brać. Starzy ludzie wzbraniają się przed okazaniem swojej słabości, uważają, że nie mają do niej prawa, że nie mają prawa prosić o pomoc ani jej oczekiwać. Co jest w nas takiego i co jest takiego w starym człowieku, że nie chce poprosić o pomoc, przyznać się do swojej naturalnej przecież słabości?

Duże znaczenie ma tu przekaz transgeneracyjny – proszę zauważyć, że zazwyczaj, kiedy robimy coś złego, jesteśmy karceni, a kiedy coś dobrego – nie jesteśmy chwaleni. To zaczyna się już w dzieciństwie – dziecko przynosi ze szkoły dwie piątki, a rodzice uznają to za coś naturalnego, nie komentują tego faktu, nie chwalą dziecka. Kiedy natomiast dostaje trójkę albo czwórkę, zostaje zganione. Nic dziwnego, że później ktoś taki boi się ujawniać, że czegoś nie może, czegoś potrzebuje. Skoro stary człowiek nie jest tak sprawny, jak – jego zdaniem – być powinien, my powinniśmy zapewnić go, że ma prawo do tego, aby mu pomóc. Miłość to również umiejętność brania od drugiego człowieka. Największe przykazanie: Miłuj... bywa najbardziej zaniedbywane w ostatniej części: siebie samego. A ono jest całością i szwankuje, jeśli któraś z części jest zaniedbywana.

Warto ten argument podsunąć spowiednikom – może w ten sposób dodadzą starym ludziom odwagi, aby prosili o pomoc i czuli, że mają do tego prawo.



Doskonale to rozumiał Jan Paweł II – kochał Boga, który mieszkał w nim, który mieszka w każdym człowieku. Miłość to nie tylko aktywność, ale również dobrze pojęta bierność, czyli jeśli kocham swoich bliskich – to również pozwalam, aby mi pomagali, ufam, że oni również tego pragną i potrzebują. Istnieje przecież miłość przez zaniechanie – jeśli szcześcioletnie dziecko nie umie wiązać sznurowadeł, to dla jego własnego dobra rodzice powinni zaprzestać robić to za nie, tylko cierpliwie je uczyć, razem z nim przetrwać niepowodzenia aż wreszcie się nauczy. Starszy człowiek powinien zgodzić się na miłość przez zaniechanie – powściągać swoje ambicje i nie podejmować wysiłku ponad siły. Powinien pozwolić, aby pewne rzeczy robili za niego młodsi – taka postawa pomaga również budować wspólnotę.

Mam wrażenie, że poprzez to zaniechanie stary człowiek ma młodemu bardzo dużo do przekazania.

Jeśli będzie naturalnie, bez agresji, sygnalizował swoją słabość, może w ten sposób uczyć empatii. Poza tym ma na nam wszystkim, a zwłaszcza młodym, do przekazania mądrość życiową, której nie zdobędą nigdzie indziej – w internecie, w żadnej szkole ani książce. Zachęcałbym młodych, aby – to chyba pomysł Matki Teresy z Kalkuty – spędzali czas ze starszymi, z dziadkami czy sąsiadami, nawet nie po to, aby im pomagać, ale aktywnie ich słuchać. Starsze osoby w takiej sytuacji wychodzą zazwyczaj ze skorupy lęku i nieufności, pokazują siebie w tym prawdziwym wymiarze, również bolesnym, ale przecież też przynależnym życiu.

Sam po czwartym roku studiów miałem okazję czegoś podobnego doświadczyć, dzięki spotkaniu z panem Olgierdem Domańskim – w latach siedemdziesiątych głośna była sprawa jego rodziny ze względu na walkę, jaką podjął wraz z żoną o edukację swojego głuchoniemego syna. Stał się dla mnie wzorem człowieka, który przeżył swoje życie pięknie i godnie. Takie życie mogło pociągać człowieka bardzo młodego, była w nim szlachetność i niezwykłość.

W tym starym już wówczas mężczyźnie znajdowałem rodzaj niezwykłej pasji. Kiedy jako sędziwy, osiemdziesięciodwuletni już człowiek płynął z Ameryki Południowej do Polski, czytał fascynującą książkę, o którą zagadnął go któregoś dnia kapitan statku. Opowiadał o niej tak zajmująco, że kapitan bardzo się książką zainteresował. Pan Domański poprosił więc o maszynę do pisania i podczas rejsu przepisał książkę w czterech egzemplarzach, a następnie podarował kapitanowi i innym oficerom. Jego geniusz polegał na tym, że po każdym spotkaniu z nim zawsze bolały mnie policzki, ponieważ cały czas rozmawiając byłem nieświadomie uśmiechnięty. Trzeba mieć bardzo duży entuzjazm wewnątrz, żeby coś takiego wywołać u młodego człowieka, który był przecież wobec wszystkiego i wszystkich bardzo krytyczny. Pana Domańskiego poznałem już po śmierci jego żony i syna Michała, doktora rehabilitacji (AWF), kiedy niepokoiło go pytanie: po co zostałem? Rozmawiając z nim i słuchając jego opowieści o życiu, doszedłem do wniosku, że został po to, żeby m.in. mnie to wszystko przekazać. Zmarł w wieku 93 lat.



W INNYM KIERUNKU

Jaka pasja musiała być w Janie Pawle II, skoro zgromadził wokół siebie tak ogromne rzesze młodych w godzinie swojej śmierci. Papież dał nam lekcję nobilitacji śmierci. To wypłynęło w środowisku lekarskim – jednogłośnie, bez względu na to, czy był to człowiek wierzący, czy ateista – wszyscy mówili o nobilitacji śmierci. Jestem przekonany, że to zacznie procentować już w niedalekim czasie. Sam odbywając niedawno staż kliniczny z psychogeriatrii, czułem, że patrzę na pacjentów przez postać starego Papieża. Kiedy powiedziałem, że w ich trudnej starości widzę starość Jana Pawła II – miałem wrażenie, że czują się tym porównaniem nobilitowani i dowartościowani.

Co takiego się stało, że trzeba nobilitować starość i śmierć?

Doprowadziła do tego filozofia materialistyczna, która promuje sukces, zewnętrzność i kierowanie się odruchami. Grzeszy ona spłyceniem refleksji w spojrzeniu na świat i człowieka, brak w niej miejsca na dochodzenie przez trud do rozwiązań. Jan Paweł II, wspomagany siłą wielu ludzi, przeciwstawił się powierzchownej i zdegradowanej wizji człowieka i przywołał prawidłowy obraz starości i umierania.

Jaki jest ten prawidłowy obraz?

Kiedy człowiek nie umiera samotnie i kiedy jego starość nie oznacza opuszczenia przez innych oraz przymusowego wycofania się z życia. Starsi ludzie często sami wycofują się w samotność, nie pozwalają sobie pomóc. Jan Paweł II dążył oczywiście do momentów samotności, kiedy na przykład się modlił, jednak podczas umierania pozwolił sobie pomagać. I zrobił coś, co dla nas lekarzy jest bardzo ważną nauką – pokazał, że w medycynie również nie powinno się robić niczego na siłę. Zrezygnował z takiej pomocy medycznej, która nic by nie wniosła, a przywołał rodzinny model umierania. I pokazał światu medycyny, że to nie technika i szybkie działanie jest najważniejsze, ale czuwanie przy odchodzącym. Przypomniał, że nadszedł czas na pracę nad innym aspektem medycznym, nad formą opieki medycznej, jaka powinna być świadczona przewlekle chorym i osobom dobiegającym kresu życia. Ten obszar medycyny jest najbardziej zaniedbany.

To powoduje, że człowiek sędziwy jest w szpitalu raczej niechciany, a jeśli przyjdzie mu tam umierać, to – jeśli nie ma nikogo bliskiego – odchodzi zazwyczaj w samotności. Czy tak być musi?

Żaden system nie jest w stanie nakazać trwania przy umierającym. Tutaj bardzo dużo zależy od pojedynczego człowieka – lekarza, pielęgniarki, od tego jaka atmosfera panuje na oddziale. Czy panuje personalizm? Czy rozumiemy, że dotyk dłoni bywa niekiedy ważniejszy niż słowo czy przepisanie jakiegoś leku. Znowu przypomina mi się Matka Teresa z Kalkuty, która uczyła odpowiedniego dotyku – mam wrażenie, że stworzyła szkołę dotyku. Nie zapomnę pewnego obrazka z telewizji: oto człowiek z porażeniem mózgowym, mocno napięty, spastyczny, z wykrzywioną grymasem twarzą, nad którym pochyla się Matka Teresa i kładzie swoja rękę na jego piersi – wtedy złagodniały mu rysy, uśmiechnął się i na chwilę napięcie go opuściło. To był dla mnie fenomen medyczny. Brakuje nam bardzo takiego dotyku, takiej postawy wobec człowieka.



Chociaż mamy tak niezwykłe wzory, bo przecież zasługą współczesnej medycyny jest to, że włącza starego człowieka w obszar swych zainteresowań. W starożytności nie było to takie oczywiste. W Egipcie ludzi niedołężnych się pozbywano.

Rzeczywiście, grecko-rzymska kultura na przykład odstawiała starego człowieka na boczny tor. Jeśli szwankowało mu zdrowie – twierdzono, że sam jest sobie winien i nie świadczono pomocy medycznej. Przełomem jest to, co zrobił w VI wieku św. Benedykt, który w regule zakonnej swojego zgromadzenia opiekę nad chorym umieścił na samym szczycie: Staranie o chorych stać musi przed wszystkimi obowiązkami i ponad nimi. Jako akt miłodzierdzia wyprzedzała ona nawet modlitwę. Dziś wydaje się to najzupełniej naturalne, jednak w tamtym momencie był to prawdziwy przełom, zupełna zmiana stosunku wobec osób chorych, potrzebujących pomocy, słabych, do których w większości należeli ludzie starzy. Teraz potrzebujemy jednak kolejnego przełomu. Potrzebujemy uczynić rzeczywistością medycyny to, co zapisane jest w Watykańskiej Karcie Służby Zdrowia, wydanej w 1995 roku. Czytamy w niej: pierwszym podstawowym zabiegiem medyczno-sanitarnym jest bycie z drugim człowiekiem. Nie dawanie leków, nie diagnozowanie, ale osobowy kontak z drugą osobą. Ten kontakt bardzo potrzebny jest i staremu, i młodemu człowiekowi, każdemu, kto cierpi, którego choroba napawa zrozumiałym lękiem. Śmierć Jana Pawła II otworzyła mi na to oczy. Okazała się również szczególnym „lekarstwem na życie”. To, co głosił całe swoje życie, dał w swojej śmierci niejako w pigułce, jeszcze raz zastosował.

„Śmierć jako lekarstwo na życie” – to bardzo piękne, jednak ludzie wzbraniają się przed tym lekarstwem. Wielu uważa na przykład, że przed gasnącym już człowiekiem należy zatajać nadchodzącą śmierć.

Wszystko zależy od konkretnego przypadku, sam mam jednak sygnały wdzięczności od moich pacjentów, że daję im odczuć początek takiego procesu. Tu znowu bardzo wiele zależy od tych, którzy towarzyszą umierającemu.

Tutaj wspaniałym wzorem jest Matka Teresa i jej siostry. Czytałam o sytuacji, kiedy to umierający w jej szpitalu człowiek miał podawaną morfinę, ponieważ jego choroba sprawiała, że odczuwał nieznośny ból. Kiedy jednak zbliżała się śmierć, poprosił o odstawienie morfiny – chciał umierać świadomie. Sposób, w jaki był pielęgnowany, w jaki dotykano jego obolałego ciała, sprawił, że chociaż nie był człowiekiem wierzącym, powiedział, że chce świadomie odejść do tego, w którego imię dano mu tyle dobra.

Obecność przy człowieku w chwili jego śmierci to wyjątkowe wyróżnienie. Ktoś mówi: popatrz, ma matowe oczy, umiera... Wiele lat się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że te oczy wydają się matowe, ponieważ się odwracają – umierający patrzy już w innym kierunku. Wtedy należy się temu człowiekowi i tej chwili największy szacunek, sam w takich momentach miałem odczucie, że jestem prześwietlany na wylot. Moment patrzenia w te coraz bardziej gasnące oczy napełniał mnie tajemnicą, odchodzący do świata ducha niejako i mnie tam prowadził. Chrześcijanin, chrześcijański lekarz powinien wiedzieć, że umierający odwrócił oczy w kierunku Chrystusa i poprzez te gasnące oczy Chrystus patrzy teraz również na niego. To jest niezwykły majestat. Doświadczyliśmy tego podczas umierania Jana Pawła II i widzieliśmy, co działo się w związku z tym, jaki ogień przeszedł przez świat.

Rozmawiała Katarzyna Jabłońska