Radykalna bliskość

Rozmowa z Adamem Hernasem o filozoficznym rozumieniu małżeństwa

publikacja 05.10.2006 18:23

- Czy małżeństwo to coś innego niż miłość? - Małżeństwo to więcej niż miłość. Nazwałbym to szczególnym fenomenem bliskości. [...] Ryzykuję tezę, że w małżeństwie dochodzi aż do zniesienia dystansu. Radykalne zbliżenie jest wręcz zniesieniem dystansu Więź, 9/2006

Radykalna bliskość





Jedynym tekstem filozoficznym o małżeństwie, jaki znam, jest Franza Rosenzweiga interpretacja ,,Pieśni nad pieśniami” w „Gwieździe zbawienia”. Czy Pan pamięta jakieś inne teksty filozoficzne o małżeństwie?

Adam Hermas: Rzeczywiście filozofia nie zajmowała się oddzielnie czymś takim jak małżeństwo, ponieważ kategoria małżeństwa nie jest kategorią filozoficzną. Tekstów zajmujących się wprost tą sprawą jest zapewne niewiele.

Co zatem może powiedzieć filozof o małżeństwie?

Oczywiście, filozofia używa pojęć, które są jakoś bliskie temu, co zwykliśmy określać terminem „małżeństwo”, ale niekoniecznie się z nim ściśle pokrywają. Czasem te wielkie pojęcia filozoficzne jak: miłość, przyjaźń, pragnienie nie są w stanie uchwycić istoty tego osobliwego związku międzyludzkiego, dlatego zaryzykowałbym twierdzenie, że małżeństwo to odrębny fenomen, który potrzebuje innego opisu, odrębnego języka. Z perspektywy filozoficznej gotów byłbym potraktować małżeństwo jako odrębną jednostkę – nie: chorobową, tylko – fenomenologiczną.

Filozoficzne kategorie pokrewne małżeństwu to: miłość, przyjaźń…

… bliskość, wspólnota, współbycie. Małżeństwo jednak właściwie nie zmieści się w filozoficznym pojęciu miłości, wykracza też poza, dość dobrze opisane w literaturze, kategorie przyjaźni czy wspólnoty. W swojej książce „Czas i obecność” opisywałem różne pokrewne fenomeny. Teraz uświadomiłem sobie, że opisując je, właściwie opisywałem również małżeństwo. Nie używałem tego terminu, bo to nie jest termin filozoficzny.

Właściwie: dlaczego nie?

Być może pojęcie małżeństwa za bardzo jest zabarwione semantyką prawną, konfesyjną, z całą pewnością również teologiczną. Filozofia od tego ucieka, boi się takiego uwikłanego słowa. Ciekawe, że jeszcze do niedawna myślenie filozoficzne nie brało poważnie pod uwagę kwestii płciowości. Rozum, byt, istnienie, dusza itp. są przecież bezpłciowe. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że nasz język jest szalenie ubogi. Nawet nie myślę o języku polskim, ale ogólnie o językach współczesnych, które tak niewiele potrafią powiedzieć o związku kobiety i mężczyzny. Zresztą wcześniej było chyba dość podobnie.

Żeby zatem mówić filozoficznie o małżeństwie, należałoby oczyścić to pojęcie z tych wszystkich znaczeń obiegowych – formalnych i instytucjonalnych. Czy jednak zostanie wówczas coś poza słowem, które można zastąpić jakimś innym, mniej kontrowersyjnym? A może wręcz przeciwnie, może to właśnie jest odpowiednie słowo kryjące jak dotychczas niewykorzystany potencjał?




Spróbujmy. Ale czy wtedy nie zostanie po prostu miłość? Czy małżeństwo to coś innego niż miłość?

Małżeństwo to nie jest tylko miłość. Z całą pewnością chodzi tu o jakiś szczególny – powiedziałbym: wyróżniony, jedyny w swoim rodzaju – typ więzi. W ramach tego fenomenu pojawiają się oczywiście również wymiary miłości, przyjaźni, różne aspekty zbliżeń i oddaleń. Małżeństwo to z pewnością ekspresja miłości, jedna z wielu. Nie każda miłość jest przecież miłością małżeńską. Ale z drugiej strony – powtórzę – małżeństwo to także więcej niż miłość.

Nazwałbym to szczególnym fenomenem bliskości. W swojej książce wyróżniłem dwa podstawowe rodzaje bliskości. Po pierwsze, istnieje bliskość w pewien sposób naturalna, która nigdy nie zaznała dystansu, oddalenia. Tu absolutnym wzorcem jest pojawienie się dziecka. W bliskości matki i dziecka zachodzi zupełnie specyficzna relacja – pojawienie się wewnątrz, zanim nie zaznało się jeszcze zewnętrzności.

Ta bliskość właściwie nigdy nie musiała stawać się bliskością, bo jest nią od początku, nic innego przed nią nie było.

Drugi typ bliskości polega na zbliżaniu się, skracaniu dystansu i ostatecznym przełamaniu go. Ryzykuję tezę, że w małżeństwie dochodzi aż do zniesienia dystansu. Radykalne zbliżenie jest wręcz zniesieniem dystansu.

Normalnie rozumiane stosunki międzyludzkie są uporządkowane na zasadzie dystansu, odległości, przestrzeni „między”. Opierają się na dystansie, właściwie karmią się odległością. Wzajemne określanie się wymaga dystansu, a wręcz charakter tego dystansu decyduje o tym, kim kto jest. Porządek społeczny na tym polega, że jesteśmy wobec siebie wzajemnie pookreślani.

Ludzie mogą jednak modyfikować tę odległość, relacja może nabierać różnych znaczeń. Mogą też skracać dystans, mogą się do siebie zbliżać. Wtedy powstaje całe bogactwo różnych wzajemnych więzi, różnych bliskości. One pulsują, to wszystko jest przecież dynamiczne. Na tym tle pojawia się także fenomen małżeństwa. Jest jakiś on i jakaś ona – najpierw zupełnie od siebie oddaleni, obcy sobie, gdzieś na antypodach relacji społecznej. To, co się między nimi dzieje, można by opisać jako stopniowe przełamywanie barier, naruszanie pewnych publicznych reguł współbycia. Mam tu na myśli przejawy zażyłości, czułości, zakochania. Oczywiście takie zbliżanie się może pociągać za sobą także różnego rodzaju niebezpieczeństwa – zdrady, przemocy.

Twierdzi Pan, że relacja małżeństwa, która się zawiązuje pomiędzy jakąś nią i jakimś nim, łamie bariery?

Łamie reguły, które zabezpieczają porządek społeczny. Dystans międzyludzki jest przecież formą zabezpieczania ładu społecznego. Mówiąc w pewnym skrócie, służy temu, by ludzie na siebie nie wpadali, by nie używali wobec siebie przemocy. Opisywałem to szczegółowo w książce w rozdziale o nietykalności.

Czyli każdy ma prawo do swojej odrębności, do tego, że drugi człowiek nie może go tykać bez powodu?

Tak, każdy jest nietykalny. Oczywiście przestrzeń dystansu nie oznacza jakiejś demarkacyjnej próżni, jest wypełniona instytucjami, prawami, zwyczajami, konwenansami itd. Jednocześnie są różne stopnie zbliżeń. Może to być zbliżenie dopuszczone, wzajemnie akceptowane czy też nawet pożądane, może to być jednak i złamanie dystansu przemocą, akt agresji. Mówiąc o małżeństwie, mówimy o zbliżeniu dopuszczanym z jednej i z drugiej strony.




Jak daleko to może zajść?

Powiedziałbym, że moment zbliżenia maksymalnego – właśnie ta najdalej idąca i największa możliwa bliskość – to prawdopodobnie byłby również czysty fenomen więzi małżeńskiej.

Ale dlaczego małżeńskiej, a nie miłosnej? Tworzenie więzi poprzez złamanie reguł relacji międzyludzkich pulsuje różnymi znaczeniami. Może to być przyjaźń, rodzaj jakiegoś braterstwa, relacja mistrz-uczeń i wiele innych, aż do doświadczenia fascynacji, wreszcie miłości…

Tu są także negatywne rzeczy, np. wojna. Przecież to również jest zbliżenie – tyle, że relacja zostaje tutaj złamana przemocą. Innym rodzajem zbliżenia jest także powrót syna marnotrawnego, to znaczy powrót dziecka do domu. A dzieci, które wyszły z domu, wcale nie muszą wracać, bo zbudowały już swój własny dystans. Są teraz kimś innym, zewnętrznie określonym wobec własnych rodziców.

Jest również doświadczenie umierania.

Z całą pewnością.

DOTRZEĆ DO SIEBIE CAŁKOWICIE

Mamy zatem całą gamę relacji bliskości, dlaczego więc małżeństwo ma być czymś szczególnym?

Uważam, że tak maksymalne zbliżenie właściwie jest możliwe tylko w sytuacji kobiety i mężczyzny. W tym przypadku zbliżenie następuje przecież z maksymalnej odległości: z jednej strony dotyczy osób, które wyjściowo są sobie nieznane i obce, z drugiej zaś dzieli je owa granica płci. Na to nakładają się wszystkie aspekty społeczne: inna rodzina, inne światy, inna kultura, być może inna religia itd. Formalnych przeszkód jest zatem bardzo wiele. Najważniejszą jest jednak to, co współczesna filozofia wciąż tak usilnie penetruje – inność. Drugi człowiek – kobieta, mężczyzna – jest tu podwójnie inny. Po pierwsze – jako ktoś obcy, nadchodzący z daleka; po drugie – jako ktoś odmienny płciowo, przynoszący zupełnie inne doświadczenie siebie i świata. W małżeństwie mamy do czynienia ze zbliżeniem totalnym, w którym największa inność, z jaką mamy do czynienia, przechodzi w maksymalną bliskość. Do tego wszystkiego wcale to nie oznacza, że ta inność jest mniej inna. Wydaje mi się, że tego całego procesu nie da się po prostu sprowadzić tylko do miłości.

Co tu jest innego niż w miłości? Co więcej? Przełamanie barier, inność, bliskość? W miłości tak właśnie jest…

Miłość nie jest tylko miłością małżeńską. Istnieją przecież również inne formy miłości, w których ludzie zbliżają się do siebie lub doświadczają bliskości w sposób naturalny. Ale tylko w małżeństwie to zbliżenie przebywa tak długą drogę, która do tego prowadzi aż tak daleko, że gotów jestem zaryzykować tezę o znikaniu relacji.

To znaczy, że w małżeństwie z „ja” i „ty” tworzy się „my” i już wtedy nie ma relacji? Zamiast dwojga jest bycie we dwoje…?

Chodzi o to, że nie ma dystansu w takim sensie, w jakim o nim mówiliśmy. Dystans czy relacja przestaje tu pełnić swą społeczną funkcję, czyli funkcję zabezpieczenia pozycji bycia kimś. Oczywiście, jeżeli odmiennie zdefiniujemy relację, idąc bardziej w kierunku rozumienia Buberowskiego, to będzie trzeba mówić o relacji. Ale ja to rozumiem trochę inaczej. To daje pewne dodatkowe możliwości.

Ciągle nie widzę tego przejścia. Co to znaczy, że w małżeństwie kończy się relacja? Czy to znaczy, że znika relacja społeczna, zewnętrzna?

Znika w takim sensie, że już niczemu nie służy, nic nie daje i niczego nie dodaje. Gdy będziemy mówić o małżeństwie jako kategorii prawnej czy teologicznej, to języki te są wręcz naładowane semantyką relacyjną: wzajemne zobowiązania, kwestie własności, przyrzekanie sobie wierności itd. Mnie chodzi o to, żeby przynajmniej spróbować wyodrębnić pewną jednostkę fenomenologiczną. Zaryzykowałbym twierdzenie, że rdzeniem fenomenalnym małżeństwa jest pewien szczególny typ bliskości – prawdopodobnie maksymalnej, jaka jest nam dostępna w perspektywie ludzkiej. Myślę o takiej prawdziwej bliskości, w której ludzie docierają do siebie całkowicie – w tym sensie mówię o zniesieniu relacji.




Dlaczego taka bliskość miałaby nie być dostępna w relacji miłości?

Moim zdaniem, w przypadku innych postaci miłości doświadczenie bliskości nie idzie aż tak daleko. Weźmy przykład dojrzałej miłości do rodziców, gdzie bywają odejścia, powroty itd. Oczywiście, może to być więź bardzo głęboka, bliskość niemal bez jakiejś przestrzeni neutralnej, ale wciąż jest to przecież kompletnie inna sytuacja niż w małżeństwie. Zupełnie inaczej jest także w przypadku macierzyństwa, choć to też jest czysty fenomen, można powiedzieć, skrajnej bliskości. Różnica polega na tym, że w sytuacji nazwanej tutaj przez nas małżeństwem mamy zbliżenie, które wedle wielu danych mogłoby w ogóle się nie wydarzyć, które skazane jest przecież na grę wielu przypadków. Tak wiele jest powodów, by ta bliskość w ogóle nie nastąpiła. W naszych czasach ludzie bardzo sobie cenią swoją nietykalność. Powiedziałbym nawet, że żyjemy w czasach pewnej ideologii nietykalności. Stąd się bierze mnożenie praw podmiotowych, w ogóle apoteoza podmiotu, być może również i osoby.

Może kryzys małżeństwa również tu ma swoje źródło?

Ależ oczywiście, ludzie boją się dotyku. Dotyk jest niebezpieczny. Najmniejszy dotyk interpretowany jest jako agresja, naruszenie przestrzeni. Mówi się o złym dotyku. Właściwie niewiele zostało miejsca na dotyk dobry.

Ale z drugiej strony patrząc, ludzie są straszliwie tej bliskości spragnieni, wręcz zgłodniali.

Owszem.

I Pan im mówi, że małżeństwo daje w gruncie rzeczy szansę największej bliskości.

Uważam, że można interpretować małżeństwo właśnie jako fenomen maksymalnej bliskości, jaka z ludzkiej perspektywy jest osiągalna. Niesamowite jest to, że ta maksymalna bliskość nie anuluje inności.

PRZYJMOWAĆ WSPÓLNIE CZAS

Wspomniany Rosenzweig tak pisał o małżeństwie: ,,Szloch oblubienicy jest szlochem poza miłość. Przyszłość jej obecnego objawienia tęskni za uwiecznieniem miłości […] Oblubienica błaga, by ukochany rozdarł niebiosa swej nieustannej teraźniejszości, które przeszkadzają jej w tęsknocie do miłości wiecznej, i zniżył się ku swej ukochanej, by mogła ona niczym wiekuisty sygnet lec na jego nieustannie drżącym sercu. […] Małżeństwo nie jest miłością. Małżeństwo to nieskończenie więcej niż miłość, to spełnienie na zewnątrz, spełnienie, ku któremu ze swej wewnętrznej, szczęśliwej wypełnioności miłość wyciąga rękę gestem bezsilnej nieukojonej tęsknoty. O, gdybyś był dla mnie bratem…”. Jeżeli miałabym szukać jakichkolwiek filozoficznych źródeł małżeństwa, to pewnie bym szukała w tym tekście. Jest tu problem czasu, tego że doświadczenie miłości jest doświadczeniem wiecznej teraźniejszości, która pulsuje w „teraz”, w chwili obecnej.

Ja jestem dość nieufny wobec tych tekstów Rosenzweiga. Nie wiem, czy to nie jest tylko teologia, perspektywa zaświatów, czy to myślenie z wysoka może w ogóle zejść na ziemię. I czy to jest przekładalne na ludzkie doświadczenie? Znacznie bardziej inspirujący jest dla mnie jednak Emmanuel Levinas, który też trochę na ten temat pisał.




O małżeństwie? Ja pamiętam o synostwie, o seksualności, o kobiecości…

Również o małżeństwie. W książce „Trudna wolność” jest interesujący esej „Judaizm a kobiecość”, w którym pokazana jest bardziej przyziemna perspektywa wyprowadzona z Talmudu. Levinas pisze tam między innymi: „Więź małżeńska jest więc zarazem więzią społeczną i chwilą nabrania samoświadomości, sposobem, w jaki dana istota znajduje swą tożsamość i odnajduje siebie […]. Czyż Bóg nie nadał imienia Adam mężczyźnie połączonemu z kobietą, jak gdyby obydwoje stanowili jedno, jak gdyby jedność osoby mogła odnieść zwycięstwo nad czyhającymi na nią niebezpieczeństwami jedynie poprzez dwoistość wpisaną w jej własną istotę?” Dalej jest jeszcze ciekawy cytat z Talmudu: „mężczyzna bez kobiety pomniejsza na świecie obraz Boga”. Nie chcę się wdawać w interpretacje tych fragmentów, ale warto tu zwrócić uwagę na ów klimat talmudycznych komentarzy, ich metodyczną wieloznaczność i na to zdecydowane trzymanie się ziemi. Ma to swoje odbicie w całej filozofii Levinasa.

Przecież znakomite analizy erosa w książce ,,Całość i nieskończoność” są dokładnie o tym. Dla Levinasa kobieta jest wprost synonimem domu, do którego przychodzi mężczyzna. On cały ten fenomen nazywa gościnnością, ale przecież chodzi o to samo. Dlatego Levinas jest mi zdecydowanie bliższy. Również jego analizy pieszczoty są bardzo ważne. Oczywiście on rozumie to po żydowsku: mężczyzna przychodzi do kobiety, a ona jest zawsze gotowa na jego przyjście, zawsze go oczekuje. Trudno nie zauważyć w tym motywu Oblubieńca z Pieśni nad Pieśniami. Bardzo mi się podoba zdanie: „Kobieta otwiera wymiar intymności, a nie wymiar wysokości”. Nie idzie to raczej po linii Rosenzweiga.

Ale w Levinasowych analizach seksualności pieszczoty są bardzo czasowe i rozedrgane, tam nie ma oddechu i wieczności; jest tylko pragnienie, które drga i które jest wiecznie nienasycone. Czy w małżeństwie jest pragnienie?

To zależy, jak będziemy rozumieć pragnienie. Levinas mówił o niezaspokajalnym pragnieniu Dobra. Moim zdaniem, trzeba mówić raczej o pragnieniu miłości, która oczywiście też jest dobrem. Miłości się pragnie. Mogłoby się nawet wydawać, że już pragnienie jest miłością, ale właśnie nie. Pragnienie miłości nie jest miłością. Kiedy mówimy o miłości, ciągle się obijamy o jakieś formy spełnienia. Mnie się wydaje, że warto interpretować miłość również jako spełnienie, jako coś, co się wydarza w całej swej pełni, nawet jeśli w wymiarze przemijającej codzienności nie możemy tego zatrzymać na dłużej. Jeśli się pragnie miłości, to się pragnie czegoś, co się zna. To jest zupełnie nie Levinasowskie. Pragnie się dlatego, że się zaznało, a nie dlatego, że to pociąga. Powiedziałbym, że miłość jest dobrem znanym.

To jedna z cech małżeństwa.

Z całą pewnością. Kiedy mówię o maksymalnej bliskości, to znaczy: zaznaję czegoś. Można powiedzieć, że chodzi tu o doznanie miłości. Miłość się nam przytrafiła, doznaliśmy jej spełnienia, dlatego chcemy do niej wracać, dlatego jej pragniemy. Oczywiście to wszystko się dzieje w czasie. Wydarza się moment radykalnej bliskości, ale potem znowu się od siebie oddalamy. Może tu właśnie pojawia się coś takiego jak zobowiązanie, jak dane słowo, jak świadomość, że musimy włożyć wysiłek, aby tego zaznanego dobra nie roztrwonić.




Pojawia się zatem małżeństwo jako instytucja społeczna. Czy instytucja może wyrażać radykalną bliskość?

Można powiedzieć, że wymiar instytucjonalny, także w sensie religijnym, celuje w zasadniczy fenomen bliskości, w jakiś sposób usiłuje go wyrazić. Z drugiej strony, fenomen maksymalnej bliskości może przybrać różne formy zewnętrzne. Może się także zmieścić w formie społecznie zinstytucjonalizowanej.

Owszem, może. Tylko czy to jest potrzebne tym ludziom, którzy doświadczają bliskości?

Nie wiem, czy jest potrzebne przełożenie tego na praktyczne zobowiązania. To jest pytanie z zupełnie innej sfery. Ważne jest to, że tak radykalne doświadczenie musi się w jakiś sposób przełożyć na wymiar praktyczny. Można je interpretować między innymi jako wzajemne zobowiązanie. Z tego oczywiście bardzo wiele wynika.

Widziałem dużo różnych przypadków małżeństw, znakomitych i beznadziejnych. Dość często udawały się te pozornie beznadziejne – decyzje podejmowały jeszcze dzieci, a mimo to jakoś po drodze się wszystko poukładało, ludzie przy sobie potrafili dojrzewać, zbudować coś sensownego… Znam też przypadki, w których wszystko się znakomicie zapowiadało, a potem gdzieś po drodze okazywało się, że nie ma perspektywy, że wszystko się załamuje. To jest przypadłość czasowych istot, że muszą o siebie – i te cenne doświadczenia, których zaznali – zabiegać, a czasem walczyć.

Tu pojawia się pytanie o decyzję…

Decyzja o małżeństwie dotyczy tego, żeby wspólnie brać na siebie czas i całe ryzyko związane z nieznaną przyszłością, w imię tego cudownego doświadczenia bliskości, którego wspólnie doznaliśmy. Decyzja dotyczy czasu, który przyjdzie, który będzie nas dotykać i niszczyć. Ten czas weźmiemy na siebie wspólnie. W imię tego, co doznaliśmy, co nam się przytrafiło, podejmujemy niewiadomą przyszłość.
Do takiej decyzji się dojrzewa. Decyzję o małżeństwie zasadniczo podejmuje się na podstawie czegoś, co się wspólnie wypracowało. Choć na pewno zdarzają się sytuacje, że decyzje są podejmowane abstrakcyjnie, w ciemno. A to oznacza, że w imię miłości człowiek jest skłonny brać na siebie bardzo duże zobowiązania i odpowiedzialność nawet w ciemno.

PEWNOŚĆ WZAJEMNOŚCI

Przez wiele wieków cywilizacja pracowała nad tym, żeby odrzeć małżeństwo z wymiaru największej bliskości. Największą bliskością mogła być tylko skrywana miłość, na przykład Tristana i Izoldy. Małżeństwo – poprzez cały wymiar prawny, kulturowy, religijny, rodzinny, dziedziczenia itd. – było odzierane z bliskości. Dlatego z jednej strony Pańska intuicja, by mówić o małżeństwie jako radykalnej bliskości, wydaje mi się niesłychanie cenna, ale z drugiej strony kultura uczyniła z małżeństwa instytucję społeczną, dla wielu dość zniechęcającą.


Dlatego często używam w tej rozmowie trybu warunkowego. W książce de facto opisuję to jako fenomen domu. Właściwie dlaczego nie używać w tej rozmowie słowa „dom”? Oczywiście nie jako ekwiwalentu małżeństwa, ale jako terminu, który może ułatwić porozumienie, bo małżeństwo jest semantycznie przeładowane zupełnie innymi znaczeniami. Za domem ciągle jeszcze się tęskni, chce się go stworzyć. Małżeństwo jako związek formalny traktowane jest często jako przeżytek. Chociaż z drugiej strony dość ideologicznie lansuje się czysto formalny wzór partnerstwa.




Dom to bardzo ciekawy trop…

Doświadczenie bliskości przekłada się na całą rzeczywistość domu. W pewien sposób dom jest również odkrywany. Wymaga jakiegoś rozpoznania, że oto jestem domownikiem pośród innych domowników. Dom można ze sobą nieść. Z domu się wychodzi, ale to nie jest tak, że się dom zostawia za sobą, że można się stać całkowicie bezdomnym. Kto ma doświadczenie domu, ten buduje domy, jest trwale domownikiem. Małżeństwo to w pewnym sensie otwarcie na nowo wymiaru domu, w którym on i ona stają się domownikami, a nie lojalnymi partnerami, gośćmi, przybyszami, przelotnymi ptakami. Oboje odnajdują się w samym środku domu, który tworzą swoją obecnością. Ten dom jest niejako strukturalnie otwarty na innych, przede wszystkim na tych, którzy się w nim rodzą. Ale także ktoś obcy, kto przychodzi z zewnątrz jako przybysz i gość, może się stać domownikiem.

Mnie się wydaje, że dom nie jest zamknięciem pewnej wewnętrznej przestrzeni. Jest otwarty, ale też ma swoje sekrety. Najważniejszy jest sekret bliskości – to, że jako domownicy nie gramy wobec siebie żadnych ról, że nie jesteśmy dla siebie jedynie kimś społecznie określonym: obywatelami, mężami, ojcami, wujkami. Każdy wie, że bycie w domu jest zupełnie inne od bycia w wymiarze publicznym i od bycia na ulicy

Żeby wejść w małżeństwo, potrzeba szczególnego rodzaju doświadczenia miłości. Na ogół nie jest to pierwsza i jedyna miłość. Musi być w niej coś takiego, że chce się, żeby była ona podstawowym doświadczeniem bycia z drugim człowiekiem.

Powiedziałbym, że ten rodzaj miłości potrzebuje domu, chce się zadomowić i to chyba jeszcze zanim będziemy się na coś decydować. W tym sensie dom jako przestrzeń wzajemności jest najpierw. Czy każda miłość chce domu, mimo że bywa również doświadczeniem wzajemności? Być może na tym polega różnica, że ta miłość, która przecież zatrzymuje czas i w pewnym sensie poza czas wypada, chce jednak trwać w czasie jako dom. Trzeba tu także mówić o obecności, bo dom jest także miejscem obecności.

Obecność jest w gruncie rzeczy – obok miłości – czymś zasadniczym w małżeństwie. To bardzo pierwotne doświadczenie: chcę, żeby ktoś był, chcę mówić, że ktoś jest – on jest, ona jest…

Możemy to nazywać wydarzeniem miłości czy bliskości. Prawdopodobnie z perspektywy metafizycznej mówilibyśmy o obecności. Dla mnie fenomen domu jest jednym ze spełnień obecności. To kategoria trochę szersza. Ona dotyczy również całej sfery tożsamości. Obecność znaczy jednocześnie „jestem” i „jesteśmy”, których się nie da od siebie oddzielić. Trochę to przypomina wcześniejszy cytat z Levinasa: „jak gdyby jedność osoby mogła odnieść zwycięstwo nad czyhającymi na nią niebezpieczeństwami jedynie poprzez dwoistość wpisaną w jej własną istotę”.

Bez wątpienia jest w tym coś pierwotnego. Jest to rzeczywiście jakieś doświadczenie wspólne. Nie mogę powiedzieć: „jesteśmy”, jeżeli druga osoba zaprzeczy. Musi być coś, co się wydarza między nami, czego oboje doświadczamy.

Tu doznajemy czegoś takiego jak wzajemność, która nie jest ruchem intencji wychodzącej ku drugiemu i wracającej do siebie. Bliskość, o której mówiliśmy, jest jednocześnie wzajemnością, jest rozpoznaniem wzajemności. Przecież bliskości nie doświadcza się oddzielnie, każdy na własny rachunek. Wzajemność na tym właśnie polega – ona nie potrzebuje racjonalizowania, jakiegoś aktu potwierdzenia dokonanego przez obydwie strony.

Zatem czym jest potwierdzanie czy rozeznawanie wzajemności?

W pewnym sensie sama wzajemność jest już potwierdzaniem. To jest rodzaj pewności, który nie wymaga dodatkowych zabiegów. To pewien fakt, że oto doznaliśmy siebie nawzajem w samym środku obecności.

Rozmawiała Anna Karoń-Ostrowska

***


Adam Hernas – ur. 1964. Prawnik i filozof. Związany z Instytutem Myśli Józefa Tischnera. Autor książki „Czas i obecność” (Znak 2006). Publikował w "Znaku", "Logosie i Ethosie", "Kwartalniku Filozoficznym". Mieszka w Krakowie.