Podwójne życie: jak to możliwe?

Piotr Olaf Żylicz

publikacja 05.10.2006 19:09

Jak to możliwe, by człowiek powszechnie szanowany prowadził jednocześnie swoiste drugie życie? Takie pytania pojawiają się ostatnio coraz częściej. Świadkowie stają wobec problemów: Kim on/ona teraz dla mnie będzie? Jak ten człowiek mógł w sobie pogodzić tak wzajemnie sprzeczne doświadczenia? Więź, 9/2006

Podwójne życie: jak to możliwe?




Jak to możliwe, by człowiek powszechnie szanowany prowadził jednocześnie swoiste drugie życie? Takie pytania pojawiają się ostatnio coraz częściej. Nie jest to tylko polska specyfika. Oto Günter Grass ujawnił po latach, że w młodości służył w Waffen-SS. Nie był to jego świadomy wybór, ponoć w ogóle nie strzelał, sumienie gryzło go jednak wiele lat: to poczucie winy ciążyło mi jako osobista hańba. Dopiero po kilkudziesięciu latach zdobył się na publiczne wyznanie prawdy…

W Polsce, zwłaszcza ostatnio, tego typu pytania rodzą się po ujawnieniu współpracy, niekiedy długoletniej, niektórych znanych osób z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa, rodzimą mafią czy obcym wywiadem. Świadkowie, zwłaszcza osoby blisko związane z inkryminowanym, stają wobec problemów: Kim on/ona teraz dla mnie będzie? Jak to było możliwe, że przez lata o niczym nie wiedzieliśmy? Jak ten człowiek mógł w sobie pogodzić tak wzajemnie sprzeczne doświadczenia?

Aby znaleźć odpowiedzi, zwłaszcza na to ostatnie pytanie, warto najpierw dostrzec, że wielu z nas, przynajmniej okresowo, prowadzi jakieś równoległe formy życia. U niektórych osób może dojść nawet do trwałego rozszczepienia własnego „ja” na dwie lub kilka względnie samodzielnych tożsamości.

DOBRE MNIEMANIE O SOBIE

Zacząć trzeba od potrzeby wewnętrznej spójności. Znana koncepcja dysonansu poznawczego Elliota Aronsona pozwala zrozumieć, jak sobie radzimy w sytuacji niespójności między własnymi zachowaniami a przekonaniami. Według tego amerykańskiego psychologa społecznego, dysonans poznawczy to stan wewnętrznego napięcia, dyskomfortu, jaki się rodzi w sytuacji konfrontacji z informacjami sprzecznymi z naszym obrazem siebie jako osób rozsądnych i przyzwoitych. Każdy z nas czerpie bowiem poczucie własnej wartości w znaczącej mierze z przestrzegania norm i zasad, które osobiście uznaje za ważne. Zaskakujące może być, że również zdecydowana większość przestępców będzie siebie postrzegała jako przestrzegających zasad, chociaż rozumienie, czym jest sprawiedliwość, uczciwość lub lojalność często odbiega u nich od ogólnospołecznej wykładni tych terminów.

Dochodzących do nas trudnych informacji możemy próbować nie dopuszczać, stosując różne mechanizmy obronne, które działają bez udziału naszej świadomości. Presja prawdy o własnej przeszłości, podminowanej silnymi emocjami, ciśnie się jednak do wrót naszej świadomości poprzez sny, zaburzenia nastroju czy niepokój pojawiający się w sytuacjach podobnych do tych, które były świadkami naszych niegodnych zachowań. Nierzadko po dziesiątkach lat od dokonanej aborcji, zdrady czy zbrodni dochodzi do silnej erupcji dramatycznych wspomnień i totalnych emocji. Jak u jednego z masowych zabójców z Radziłowa, który tuż przed śmiercią nazwiskami wywoływał Żydów, co ich zamordował. Nadchodziła śmierć i wszystko mu przed oczy wróciło […], a on krzyczał: „pełno tu ich w sieni, niech wyjdą”.



Jeśli jednak zdamy już sobie sprawę z niełatwych do przyjęcia informacji o sobie, wówczas możemy ten nieprzyjemny stan zredukować na jeden z trzech sposobów. Można to opisać na przykładzie niewierności małżeńskiej. Pierwszy, najbardziej oczywisty, sposób to zaprzestanie problematycznego zachowania. Nie ma zachowania (niewierności) – nie ma dysonansu. Po wtóre, możemy próbować tak „obrobić” trudne informacje, aby lepiej pasowały do obrazu siebie jako osoby przyzwoitej. Mogę np. przekonywać samego siebie, że właściwie moje spotkania z koleżanką z pracy w jej domu to wyraz zaawansowanej do niej sympatii, no może jedynie z pewnymi elementami nadmiernej czułości. Po trzecie, można dołączyć nowe elementy poznawcze, nowe sądy, które zneutralizują powstały dysonans. Ten trzeci mechanizm zaradczy obrazuje autentyczna wypowiedź na forum internetowym kobiety, która zdradziła swojego męża: „To była wypracowana decyzja, poparta porywem chwili. I nie żałuję. I, co najdziwniejsze, potrafię z tym żyć bez poczucia winy. Potraktowałam to jak prezent dla siebie”. Poczucie winy jest właśnie podstawowym sygnałem dysonansu. Cytowana kobieta dołącza jednak nowy element do swojego systemu przekonań: „Mam prawo od czasu do czasu zdradzić. To sprawia, że jestem bardziej zadowolona z życia i na tym korzysta również mój mąż, który nie ma sfrustrowanej żony”. Takie racjonalizacje mogą ułatwiać – przynajmniej do czasu – zachowanie przekonania o sobie jako w zasadzie wiernym małżonku.

Potrzeba podtrzymywania dobrego mniemania o sobie przejawia się również w bardzo częstej u ludzi wierze, że oni by takiego zła nie popełnili. Dziękują Bogu – jeśli są wierzący – za to że nie są jak ci komuniści, donosiciele, przestępcy czy inni dewianci, którzy nie potrafią kroczyć prostą drogą w życiu. Gdy – w ramach klasycznego eksperymentu nad posłuszeństwem – pytano normalnych, porządnych obywateli, ile osób skłonnych byłoby ulec namowom naukowca, aby porazić drugiego człowieka śmiertelną dawką prądu elektrycznego, padały odpowiedzi, że nie więcej niż jeden procent. Podczas eksperymentu jednak ponad 60 procent badanych skłonnych było zaaplikować dawkę prądu, o której mieli prawo przypuszczać, że jest śmiertelna.

Są ludzie niezwykle jednorodni, których właściwie całe dorosłe życie naznaczone jest spójnością przekonań i zachowań. Albo pisząc precyzyjniej, zmiany są u nich względnie niewielkie i harmonijne. Nie dochodzi do rozprężenia motywów działania, nie ujawniają się sprzeczności potrzeb, nie obserwuje się zasadniczej niekonsekwencji zachowań. U niektórych owa harmonia to wyraz pełni rozwoju, ale u większości – integracji pierwotnej, wedle terminologii Kazimierza Dąbrowskiego. Można powiedzieć, że jest to bezmyślne delektowanie się stanem własnego nierozwoju, stanem biernej konsumpcji wszystkiego, co życie przyniesie. Są to ludzie, dla których dobre życie – jak smutno kiedyś zauważył Jacek Kuroń – to tyle co „schabowy i wódeczka”…

Są też inni ludzie zadziwiająco spójni między tym, co myślą i tym, co czynią, przy znacznie wyższym poziomie funkcjonowania psychicznego i społecznego. To tak różne postaci jak Zawisza Czarny i... Jerzy Urban. Ten drugi deklaruje i konsekwentnie praktykuje swoją organiczną niechęć do religii, a zwłaszcza Kościoła Katolickiego, tradycji narodowych i dominującego w polskim społeczeństwie spektrum wartości. Nie jest on makiawelistą, a w każdym razie nie typowym makiawelistą, który dowolnie będzie manipulował wszelkimi normami. Jak wyznał w jednym z wywiadów, ma wyraźne zasady, które nim kierują: lojalność, uczciwość i prawdomówność, a także wierność przekonaniom. Zarazem podkreśla, że nie jest i nie chce być dobry. I chociaż wielu osobom trudno uwierzyć zwłaszcza w jego umiłowanie prawdomówności, to przypuszczam jednak, że właśnie odnosząc się do powyższych standardów etycznych, konsekwentnie i względnie spójnie buduje przez lata poczucie własnej wartości.



JEKYLL I HYDE?

Opisując siebie i innych, człowiek skłonny jest poszukiwać głównie tego, co stałe i spójne. Często przypisujemy ludziom posiadanie względnie stałych cech: altruizmu, otwartości na ludzi, skąpstwa czy sumienności. Czynią tak zarówno zwykli ludzie, jak i w sposób bardziej systematyczny - naukowcy. Psychologowie każą ludziom wypełniać testy, by ich precyzyjnie opisać, ile mają samodzielności, neurotyczności czy potrzeby doświadczania wrażeń. Nawet jeśli w pewnych sytuacjach takie uogólnienia są uzasadnione, to właściwie każdy z nas nierzadko odmiennie zachowuje się w różnych sytuacjach i bywa w tej różnorodności postępowania niezwykle konsekwentny. Na przykład mężczyzna w pracy jest silnym i dominującym zwierzchnikiem, w domu robi wszystko co powie żona, a z kolei dzieci traktuje niezwykle partnersko. Inna osoba będzie poważna w pracy, a wobec kolegów (nawet bez picia alkoholu) prawie zawsze zachowuje się jak nastolatek. W zależności od rodzaju aktywności (praca w firmie, zabawa czy zachowania seksualne) dana osoba może odmiennie mówić, wyrażać emocje czy gestykulować. Nadużycie alkoholu potrafi wyzwolić ciemniejsze albo po prostu mniej społecznie akceptowane moce, które w nas tkwią.

Mówi się czasem, że ujawniamy różne stany ego w różnych jakościowo sytuacjach. Czy to oznacza, że mamy w sobie niejako kilka samodzielnych osobowości o różnych emocjonalnych i społecznych twarzach? Najczęściej nie. Osoba właściwie funkcjonująca psychologicznie zwykle ma pełną świadomość, w jakiej tożsamościowej "skórze" w danym momencie chce występować i występuje wobec innych ludzi. Jedna z tożsamości czy stanów ego jest w nas dominująca, a inne powinny być znane, jak szaty króla służące do stosownego nakładania na różne społeczne okazje.

Czasami jednak zdarza się, że taka dominująca tożsamość gubi kontakt z innymi, wcześniej podległymi. Dochodzi wówczas do tak zwanych zaburzeń dysocjacyjnych. Jedna bądź kilka tożsamości zaczyna żyć życiem niezależnym, ujawniając się w specyficznych warunkach. Najbardziej znanym przykładem omawianych zaburzeń jest, a właściwie są, doktor Jekyll i pan Hyde z książki Roberta Louisa Stevensona.
W Polsce dysocjacyjne zaburzenie tożsamości jest rzadko diagnozowane. Wydaje się, że stoi za tym brak odpowiedniej praktyki diagnostycznej, jak i rzeczywiste trudności z metodyczną obserwacją objawów zaburzenia. Niektórzy klinicyści uważają, że dysocjacyjne zaburzenia osobowości ujawniają się głównie u pacjentów tych klinicystów, którzy sami głęboko wierzą w istnienie mnogich tożsamości. Po stronie pacjentów może pojawiać się tendencja do podpowiadania klinicystom diagnozy wielu nieświadomych siebie tożsamości. Pozwala to uciec od odpowiedzialności za trudną przeszłość. Mamy wówczas do czynienia z – bardziej lub mniej świadomym – symulowaniem zaburzeń.

Pojawianie się zaburzeń dysocjacyjnych jest najczęściej wynikiem poważnych traumatycznych doświadczeń, przede wszystkim we wczesnym dzieciństwie, takich jak przemoc fizyczna, wykorzystywanie emocjonalne bądź seksualne. Jak się przypuszcza, mechanizmy dysocjacyjne w psychice człowieka pozwalają na stworzenie alternatywnej wewnętrznej przestrzeni psychicznej, wolnej od traumatycznych doświadczeń. Można w pewnych obszarach siebie tak funkcjonować, jak gdyby bardzo trudne własne doświadczenia nie miały miejsca.




Zaburzenia dysocjacyjne tożsamości można opisać na kontinuum nasilenia objawów. Są takie łagodne – powszechnie pojawiające się, względnie naturalne i przemijające – doświadczenia, jak marzenia na jawie czy poczucie bycia „całkowicie pochłoniętym” czytaną książką czy oglądanym filmem. Występuje tu chwilowa utrata świadomego kontaktu z bezpośrednim otoczeniem, w którym się znajdujemy. Na drugim końcu owego kontinuum są kliniczne – czyli wymagające leczenia – właściwe zaburzenia, gdy niezależnie od siebie ujawniają się naprzemiennie dwie sprzeczne tożsamości. Czasami osoby z poważnymi zaburzeniami potrafią – w oczach zewnętrznego obserwatora – normalnie funkcjonować społecznie czy zawodowo.

Wedle formalnej klasyfikacji dysocjacyjne zaburzenia tożsamości charakteryzują się m.in.: występowaniem dwóch lub więcej wyraźnych tożsamości lub stanów osobowości (każdy z własnym względnie stałym wzorcem odczuwania, odnoszenia się do otoczenia, myślenia, własnymi wspomnieniami, imieniem, skojarzeniami i sposobami zachowywania się), ujawnianiem się w danym momencie tylko jednej z tożsamości (żadna z nich nie uświadamia sobie istnienia pozostałych); naprzemiennym przejmowaniem kontroli nad zachowaniem osoby przez dwie tożsamości; niemożnością przypomnienia sobie ważnych informacji osobistych.

Szczególnie istotna jest ta ostatnia kwestia. Kłopoty z pamięcią nie mogą być tu przypisane zwykłemu jej osłabieniu. Amnezja przejawia się np. niemożnością przypomnienia sobie, skąd w szafie znalazły się nowe ubrania, których wcześniej się nie kupowało, bądź zupełną niepamięcią, co działo się przez ostatnie dni. Takie zaburzenia pamięci stwierdza się jedynie wówczas, gdy można wykluczyć działanie na przykład środków odurzających.

Leczenie dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości jest długotrwałe, intensywne i nieodmiennie bolesne dla pacjenta, ponieważ wymaga uświadomionego powrotu do bolesnych doświadczeń. W nurcie psychoanalitycznym do odblokowania wypartych wspomnień stosuje się hipnozę. Proces leczenia zmierza do uświadomienia kolejnym tożsamościom, że są częścią jednej osoby, co od terapeuty wymaga traktowania każdej z nich z równym szacunkiem i empatią.

GRA O ZACHOWANIE TWARZY

Sferą życia, w której wielu ludzi bywa konsekwentnie niespójnymi, jest wierność małżeńska. Z braku polskich badań przedstawię wyniki badań społeczeństwa amerykańskiego – religijnego, ale z pewnością znacząco bardziej niż polskie liberalnego w zakresie etyki seksualnej. Ze względnie nowych badań z roku 2002 wynika, że 45-55% zamężnych kobiet oraz 50-60% żonatych mężczyzn pozostawało w jakichś relacjach seksualnych z innymi osobami niż współmałżonek w trakcie trwania związku. Z innych badań wynika z kolei, że aż 90% społeczeństwa amerykańskiego traktuje cudzołóstwo jako moralnie naganne, co więcej 35% Amerykanów uważa, że takie zachowanie powinno być karane. Zarazem jedynie 46% amerykańskich mężczyzn traktuje utrzymywanie intymnych relacji internetowych jako przykłady rzeczywistej niewierności.

Właściwie wszyscy Amerykanie widzą zatem w uczciwości małżeńskiej ważny składnik pozytywnego obrazu siebie, a więc każda niewierność własna powinna być dla nich źródłem niepokoju i wewnętrznego dysonansu. Jak widać jednak z powyższego zestawienia, aż 54% amerykańskich mężczyzn potrafi przekonać siebie, że wchodzenie i podtrzymywanie intymnych psychologicznie relacji z kobietami przez internet nie jest przypadkiem niewierności.



Richard Sipe w swojej książce "A Secret World. Sexuality and the Search for Celibacy" utrzymywał, że przynajmniej połowa amerykańskich księży katolickich angażowała się w relacje o ewidentnie seksualnym charakterze. Intrygujące są opinie, które podawali niektórzy badani księża jako argumenty służące do redukowania dysonansu poznawczego wynikającego z niewierności celibatowi. Po pierwsze: seks jako taki jest dobry, nie ma w sobie nic, co w konieczny sposób kalałoby osobę wchodzącą w relacje seksualne. Po wtóre: być może seks nie jest tak dobry, ale pozwala być lepszym księdzem. Po trzecie: angażowanie się w relacje seksualne nie musi komukolwiek szkodzić (pewnie w domyśle: istotą chrześcijaństwa jest unikanie szkodzenia bliźnim). Po czwarte: seks pozwala na lepsze rozumienie i kochanie innych.

Do powyższych racjonalizacji można by dodać argument: bo tylu to robi. Ten argument z powszechności zjawisk doskonale znamy z czasów PRL, gdy tak wiele – skądinąd wysoce moralnych osób – potrafiło traktować tzw. własność państwową jako swoją, np. bez żenady wynosząc z pracy materiały biurowe. Niedostrzeganie naganności pewnych zachowań, które zostają utopione w "kotle" ich powszechności, jest klasycznym przykładem strukturalnie "rozminowanego" dysonansu.

Czasami jednak system samooszukiwania nie wystarcza i trzeba sięgać po środki dodatkowe: picie alkoholu, pogrążanie się w pracoholizmie czy np. w jakiejś pracy charytatywnej ("no bo nie mogę być naprawdę zły, skoro robię takie dobre rzeczy"). Ta gra o zachowanie twarzy wobec samego siebie toczy się zwykle w nieświadomych rejestrach naszego umysłu. Jeśli trwa dłużej – odbiera radość i poczucie spełnienia w życiu.

Inną sferą, w której dość powszechnie istnieją pola strukturalnej nieuczciwości jest biznes. Wiele osób jest głęboko przekonanych, że prowadzenie działalności biznesowej jest z gruntu niemoralne, bo rządzi nim nieposkromiona chęć zysku, wykańczanie innych uczestników gry rynkowej i posługiwanie się nieetycznymi praktykami, jak kłamstwo czy oszustwo. W jednym z badań socjologicznych polscy studenci wyrażali powszechnie przekonanie, że normy etyczne teoretycznie są słuszne i powinny być stosowane w biznesie, ale nie obecnie w Polsce. Znamienny był sposób uzasadniania: moralność w biznesie nie tylko nie popłaca, ale często wiąże się z ponoszeniem strat, ponieważ inni uczestnicy życia gospodarczego postępują nieetycznie.

Przykłady znamy doskonale: wyrafinowane formy przekupywania lekarzy, aby przepisywali leki danej firmy, podawanie nieprawdziwych danych o wysokości kredytów czy posługiwanie się kłamstwami o sytuacji konkurencji. Zwłaszcza lekarz przyczyniający się do kupowania przez chorego lekarstw dla niego nieodpowiednich czy zbyt drogich, stoi przed bardzo trudnym zadaniem wewnętrznego zneutralizowania negatywnej oceny swoich działań. Wszak dożywotnio przysięgał: Primum – non nocere…



Konsekwencją utrwalania się tego rodzaju doświadczeń mogą być różne – niekorzystne z punktu widzenia standardów etyki zawodowej – próby radzenia sobie z narastającym dysonansem poznawczym. Pierwszy sposób to przyjęcie, że działalność gospodarcza to obszar na tyle specyficzny, że nie podlega normalnym ocenom moralnym. Psycholog amerykański Daniel Batson nazwał to zjawisko "zwolnieniem z moralności w działaniach biznesowych". Niektórzy utrzymują, że kłamstwo w biznesie, zwane dla złagodzenia blefowaniem, można traktować jako zwykłą strategię w grze, której nie należy wartościować moralnie – tak jak nikt nie nazwie kłamcą blefującego gracza pokerowego. Nawet w tak poważnej instytucji jak sąd, gdy oskarżony standardowo mówi: „Jestem niewinny” – nikt nie traktuje tego dosłownie.

Takimi sposobami można godzić uznawanie podstawowych wartości moralnych, przyzwoite postępowanie wobec rodziny i bliskich, z systematycznym działaniem w biznesie na szkodę innych.

NIEWIERZĄCYM TRUDNIEJ?

Czy religijność ułatwia integrację trudnej wiedzy o swojej przeszłości lub o swoich różnych tożsamościach? Będzie sprzyjać czy też przeszkadzać w budowaniu prawdziwego obrazu siebie? Odpowiedź wydaje się wysoce złożona.

Jest wiele osób religijnych charakteryzujących się wielką autentycznością i integracją swoich różnych tożsamości. Wydaje się, że głębokie doświadczenie religijne może dostarczać takiej przestrzeni dla życia psychicznego, w której zostają konstruktywnie przekroczone wewnętrzne sprzeczności czy urazy z dzieciństwa, a różne wątki osobowościowe ulegają zintegrowaniu, nierepresyjnie podporządkowane głównej linii życia i rozwoju takiej osoby. Taki człowiek może względnie swobodnie korzystać ze swoich różnorodnych zasobów.

Takie życie pełnią swoich możliwości bywa trudne. Może zwłaszcza narażać na nieakceptację mniej autentycznych osób z ich wspólnot religijnych. Jest jednak możliwe. Thomas Merton potrafił żyć radosnym życiem pustelniczym, twórczo i niezwykle samodzielnie korzystać ze swoich zdolności umysłowych, bez lęku konfrontować się z duchowością inną niż chrześcijańska oraz świadomie i samokrytycznie zmagać się z konsekwencjami zróżnicowania świata społecznego na kobiety i mężczyzn. Na naszym lokalnym "podwórku" osobą, która w swej autentycznej i żywotnej religijności wydaje się godzić rozmaite zadania i emocjonalne zaangażowania, jest siostra Małgorzata Chmielewska. Integruje ona pod "jednym dachem" swojej osobowości role osoby wychowującej dzieci, żyjącej z ubogimi, aktywnego obserwatora i komentatora życia społecznego oraz – co najistotniejsze – człowieka głębokiej wiary i modlitwy. Jej autentyczność i bezpośredniość bywa trudna do przyjęcia dla osób przyzwyczajonych do innego funkcjonowania społecznego i stylu komunikowania się większości sióstr zakonnych.



W nauczaniu chrześcijaństwa i judaizmu – a pewnie również w innych wielkich religiach świata – kluczowe znaczenie ma stawanie w prawdzie, co między innymi oznacza konieczność konfrontowania się z tym, co w naszym życiu trudne i najtrudniejsze. Psalmista przed wiekami pisał: Uznaję bowiem moją nieprawość, a grzech mój jest zawsze przede mną. Tylko przeciw Tobie zgrzeszyłem i uczyniłem, co złe jest przed Tobą, tak że się okazujesz sprawiedliwym w swym wyroku i prawym w swoim osądzie. Dziesiątki cytatów z nauczania wielkich i mniejszych kaznodziejów religijnych sugerują, że wierzący skazani są na poszukiwanie prawdy o samych sobie.

W praktyce jednak sprawy przedstawiać się mogą bardzo różnie. Paradoksalnie wydaje się, że dotyczy to zwłaszcza katolików ze względu na sakrament spowiedzi. Z jednej strony bowiem, wymagania kościelne stawiają wierzących wobec konieczności zmierzenia się z prawdą o swojej kondycji moralnej, przynajmniej raz w roku, „koło Wielkiej Nocy”. Pojednanie z Panem nieba i ziemi nie jest możliwe bez uznania i wyznania własnej nieprawości. Nierzadko więźniowie, z którymi zdarzało mi się rozmawiać o ich życiu duchowym, mówili że są wierzący i regularnie się modlą, ale nie chodzą do spowiedzi. Jak sądzę, spowiedź wymagałaby trudnej do zniesienia konfrontacji z własną przeszłością, stanięcia niejako "nagim" w prawdzie wobec zła – zwłaszcza cierpienia – wyrządzonego innym. Prawda o sobie wydaje się wówczas straszniejsza niż miłosierdzie Najwyższego.

Z drugiej zaś strony, spowiedź może ułatwić wewnętrzne odcięcie się od trudnej prawdy z przeszłości. Jak poucza Katechizm, skutkami sakramentu pokuty, jeśli uzyskało się rozgrzeszenie, jest odpuszczenie grzechów, pojednanie z Kościołem, ale też pokój i pogoda sumienia. Zapis dłużny został zmazany i po spowiedzi zaczyna się za każdym razem radykalnie nowa rzeczywistość, nowe duchowe, przemienione "teraz" zwrócone ku przyszłości. Skoro Bóg nam wybacza, czemu my mielibyśmy sobie ciągle na nowo wyrzucać zaprzeszłe winy? Wszak byłoby to skrupulanctwo, któremu brak wiary w miłosierdzie Boże…
Całkowite zapomnienie o trudnej przeszłości nie jest oczywiście konieczną konsekwencją spowiedzi, ale z psychologicznych względów może tak się stać. Zatraca się wówczas w nas przejmująca pamięć, że to my byliśmy sprawcami rzeczy nieprawych. Owo całkowite zamknięcie własnych czynów w przestrzeni czasu przeszłego – zwłaszcza jeśli spowiedzi nie towarzyszyło widoczne zadośćuczynienie wobec tych, którym zło czyniłem – może być bardzo trwałe i na swój sposób dla naszego "ja" pociągające. Znacznie trudniej było św. Pawłowi z Tarsu, który z bólem, nie uciekając od upublicznienia prawdy o sobie samym pisał: Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą.

Trzeba być silnym wewnętrznie, aby umieć konfrontować się z "ościeniami" przeszłości. O ileż trudniej jest tym, którym dalej do wiary i łaski przebaczenia, tak jak wspomnianemu na początku Grassowi. Jacek Kuroń – w którego bardziej Bóg wierzył niż on w Niego – w „Wierze i winie” publicznie zdawał sprawę z win, których bolesną świadomość nosił przez dziesięciolecia w sobie. Nie stanął w czyjejś obronie, nie był solidarny, krzywdził innych, wiążąc się z komunizmem, nie sprostał zadaniom wychowawczym. O tych ostatnich pisał: Całe moje wychowanie to w gruncie rzeczy sterta wyrzutów sumienia. O tym zapomniałem, tego nie zauważyłem, tego nie wiedziałem. […] Szewc jak zepsuje buty, to je wyrzuca, a wychowawca jak popełni błąd, to ludzie zostają i żyją z tą krzywdą. […] To straszny ciężar, nieludzka odpowiedzialność. Nieprzebaczona wina u wielu osób deklarujących się jako niewierzące z wielką siłą, często nawet po latach, domaga się wypowiedzenia, czasami zadośćuczynienia.



Ponadto wiara może sprzyjać podtrzymywaniu dobrego mniemania o sobie za cenę prawdy. I tak na przykład, badania psychologiczne pokazują, że osoby religijne pytane, jak dużo czynią dobrego dla bliźnich, jawią się w swoich wypowiedziach jako znacznie lepsze od niewierzących. Skonfrontowanie tych opinii z rzeczywistością – a zwłaszcza przeanalizowanie motywów, które nimi kierują – pokazuje, że nierzadko są to jedynie pobożne życzenia. Dzieje się tak dlatego, że we wszystkich właściwie systemach religijnych podkreśla się znaczenie czynienia innym dobra. Takie przeświadczenie o zaangażowaniu w zaspokajanie potrzeb bliźnich jest centralnym elementem tożsamości osób religijnych (Wiara bez uczynków martwa jest) i przez to szczególnie łatwo ulec samozakłamaniu.

Wydaje się, że mechanizmy fałszowania obrazu siebie mogą być szczególnie silne u tych osób religijnych, które w znaczącej mierze definiują się przez utożsamianie z jakąś grupą religijną, w skrajnym przypadku z sektą, w mniej skrajnym – z podgrupą własnej społeczności religijnej, zwłaszcza jeśli ma ona wyraźnych wrogów czy oponentów. Wówczas im mniej zindywidualizowanej religijności, tym większa szansa, że mój obraz będzie pochodną obrazu "dzieci światłości’" z którymi się utożsamiam. Ale zagrożeni samooszukiwaniem się mogą być również ci, którzy są outsiderami społeczności religijnych, zwłaszcza gdy są napiętnowani przez liderów nurtu głównego. "Róże" prawdy o sobie mogą ginąć, gdy płoną "lasy" w batalii z dominującym liczebnie przeciwnikiem.

Człowiek potrzebuje prawdy o sobie, aby rozwijać się duchowo i psychicznie. Proces otwierania się na nią jest jednak bolesny i bywa niszczący, jeśli nie uwzględni możliwości przyswojenia jej do sytemu dotychczasowej wiedzy o samym sobie. Świadkowie wydarzeń i przyjaciele muszą być bardzo ostrożni. Wytykanie drugiemu zła, niespójności czy wręcz podwójnego życia, jeśli pozbawione jest miłości – czy mniej religijnie rzecz ujmując, podstawowej życzliwości i akceptacji – będzie raczej wpychało taką osobę w sidła zniekształcających rzeczywistość mechanizmów obronnych.

***


Piotr Olaf Żylicz – ur. 1964. Doktor psychologii. Pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Zajmuje się psychologią moralności. Mieszka w Warszawie.