Uwiedzeni

Katarzyna Jabłońska

publikacja 06.02.2007 14:23

Mnisi żyją w zamknięciu, zachowując dystans wobec spraw doczesnych, bywają jednak nierzadko o wiele bliżej istotnych ludzkich spraw niż wielu z nas. Potrafią je bardzo dobrze rozumieć, a także patrzeć na nie z realizmem, którego nam, świeckim, nierzadko brakuje. Więź, 2/2007

Uwiedzeni




„Pasożyty” – taka nieoczekiwana ocena bohaterów filmu „Wielka cisza” padła po jego projekcji z ust mocno dojrzałej wiekiem osoby. Wprawdzie ktoś inny zareagował natychmiast: „Gdyby nie tacy ludzie, nasz świat już dawno by się rozpadł!”, jednak zdumienie, w jakie wprawiła mnie tamta konstatacja, pozostało. Trwający niemal trzy godziny dokument Philipa Gröninga, poświęcony życiu kartuzów, wkracza bowiem w samo jądro mniszego życia i nawet postronnym pozwala dotknąć tajemnicy tej drogi.

Wybrana przez niemieckiego dokumentalistę wspólnota ma bardzo surową regułę – zakonnicy, wzorem swego założyciela św. Brunona, wiodą życie pustelnicze, wypełnione modlitwą, osobistą i wspólnotową oraz pracą. Naszym powołaniem – czytamy w kartuskich Statutach – jest nieustanne czuwanie w obecności Boga. Każdej nocy kartuzi zbierają się na wspólnej modlitwie w klasztornej kaplicy, bo – jak sami mówią – nasz dzień rozpoczyna się w sercu nocy, kiedy wielka Wigilia jednoczy w kościele całą wspólnotę. Razem modlą się również o poranku i jeszcze kilka razy w ciągu dnia; modlą się również i kontemplują w samotności. W ich rozkładzie dnia są chwile odpoczynku, nie ma ich jednak zbyt wiele. Określenie „pasożyty” nie ma tu zatem żadnego uzasadnienia i, jak można przypuszczać, wynika raczej z głębokiego niezrozumienia takiego stylu życia, a być może również z przeświadczenia, że świat i ludzkie sprawy są mnichom całkowicie obojętne.

Nic bardziej mylnego. Choć życie zakonne bardzo różni się od standardów obowiązujących wśród świeckich i choć te standardy odrzuca, to jednocześnie nasz świat traktuje bardzo serio i z szacunkiem. Mnisi żyją w zamknięciu, zachowując dystans wobec spraw doczesnych, bywają jednak nierzadko o wiele bliżej istotnych ludzkich spraw niż wielu z nas. Potrafią je bardzo dobrze rozumieć, a także patrzeć na nie z realizmem, którego nam, świeckim, nierzadko brakuje.

SZALENIEC I OGRODNIK

Nie dziwimy się, gdy ktoś spędza długie godziny w centrach handlowych, przed telewizorem czy serfując w internecie, zdumienie nasze budzi jednak ktoś, kto potrafi kilka godzin w ciągu dnia spędzić na modlitwie czy kontemplacji Pisma Świętego; ktoś, kto wybrał życie w odosobnieniu, praktykuje celibat, ubóstwo i większość swego życia spędza w milczeniu. Czasem w całkowitym milczeniu, jak to jest w przypadku pustelnicy Miriam, która pisała niedawno w „Więzi” (nr 11/2006) o swojej decyzji zamilknięcia na zawsze.

Brak zrozumienia, a czasem i tolerancji wobec zakonnego życia ma wiele powodów. Do istotniejszych należy zapewne lęk przed totalizmem. Niebezpieczeństwo to dostrzegają nawet ludzie rozmiłowani w Kościele, tak jak prof. Stefan Swieżawski, któremu poświęcamy również dwa teksty w głównej części tego numeru. Jeżeli wspólnota – mówił Profesor – zmierza do jednorodności elementów, grozi jej zawsze niebezpieczeństwo totalizmu. Słowa te i to niebezpieczeństwo dotyczą jednak nie tylko wspólnoty zakonnej, ale też – rodzinnej, małżeńskiej, przyjacielskiej etc. Jednorodność ma w sobie potencjał niszczenia, nie powinna być zatem drogą żadnej społeczności, powinna nią być jedność w różnorodności. „Wielka cisza” także i o tym próbuje opowiadać.



Brak zrozumienia dla zakonnego trybu życia ma swoje źródło również w silnie obecnej we współczesnym człowieku, a podsycanej przez kulturę, niechęci wobec wyrzeczenia, nie mówiąc już o ascezie. Tymczasem – znowu sięgam do słów Profesora Swieżawskiego – asceza jest człowiekowi konieczna. Każdy wychowawca (i ten, kto sam się wychowuje) przypomina ogrodnika, który musi plenić i niszczyć pewne partie swoich zasiewów, aby to, co wartościowsze, mogło się rozwinąć. Jeżeli pozbywa się pewnych przedmiotów lub obyczajów, to nie dlatego, że ma je w pogardzie, lecz po to, by inne wartościowsze elementy mogły się zjawić w jego życiu. To samo dotyczy tak kontrowersyjnej sfery, jaką jest nasze życie seksualne. Jestem przekonany, że każdy człowiek musi w pewnych okresach i sytuacjach żyć w czystości, jeżeli chce być w pełni człowiekiem. Temu prawu podlega nie tylko życie zakonne, lecz również małżeńskie. Myślę, że o tym się często zapomina i że nasza konsumpcyjna cywilizacja stwarza klimat pod tym względem niekorzystny.

W naszym porządku kulturowym droga życia w zakonie zakrawa na szaleństwo. I chyba rzeczywiście trzeba być szalonym, żeby się na coś takiego odważyć. Szaleńcy Boży – mówiono kiedyś o ludziach w tak radykalny sposób poświęcających swoje życie Bogu. Czy taką drogę zrozumieć może jednak ten, dla kogo Bóg jest kimś obcym? Nieprzypadkowo opisując relację Boga z człowiekiem Biblia posługuje się symboliką namiętnej i zazdrosnej ludzkiej miłości. I czyni to w sposób niesłychanie odważny, momentami, można rzec, wręcz ryzykowny. W Księdze Jeremiasza czytamy: Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś (Jr 20, 7). Wobec siły miłości musi polec niemal każda racjonalność. Zaświadcza o tym życie i literatura, a także pisma mistyków. Ci ostatni również przemawiają językiem miłosnej ekstazy, zachowując się nierzadko jak uwiedzeni.

JEŚLI

„Jeśli wciąż jesteś zainteresowany...” – te słowa usłyszał Philip Gröning od mnichów z klasztoru kartuzów Grande Charteuse w Alpach Francuskich – osiemnaście lat po tym, jak zaproponował realizację filmu o nich. „Jeszcze nie nadszedł czas, może za dziesięć, trzynaście lat...” – orzekli wówczas mnisi.

I oto po osiemnastu latach pragnienie Gröninga się ziściło. Dokumentalista przebywał z kamerą w klasztorze Grande Chartreuse prawie pół roku. W tym czasie, tak jak mnisi, mieszkał w jednej z klasztornych cel i w pełni dzielił życie kartuskiej wspólnoty. Mnisi nie ingerowali w pracę artysty, poprosili jednak o respektowanie ważnych dla nich zasad: żadnego dodatkowego oświetlenia podczas filmowania; w filmie zaś żadnej dodatkowej muzyki i komentarzy. No i jeszcze nieobecność ekipy filmowej – Gröning realizował „Wielką ciszę” sam. Trudno oprzeć się wrażeniu, że te obostrzenia uczyniły formę filmu jeszcze dojrzalszą i bardziej krystaliczną. Pozwoliły twórcy pełniej wniknąć w naturę mniszego życia. Film, respektując klasztorną regułę, niejako ją uwewnętrznia, dając szansę – co było zresztą zamysłem i pragnieniem reżysera – „stworzenia klasztoru wewnątrz widza”.

Powstał niemal trzygodzinny film bez dialogów, bez ilustracji muzycznej, pojawiają się w nim jedynie odgłosy klasztornego życia: wspólnotowe modlitwy, również śpiewane, dźwięk dzwonu czy wózka, którym jeden z zakonników rozwozi współbraciom posiłki, odgłosy rąbania drzewa czy zmywania naczyń, a z rzadka jedynie rozmowy mnichów i to wyłącznie w oznaczonym do tego czasie (nie częściej niż raz w tygodniu).



Kadry filmu Gröninga rzeczywiście wypełnia wielka cisza. Momentami bywa ona dojmująca, podobnie jak statyczność obrazu – artysta nie boi się bezruchu, jego kamera nieraz zastyga w skupieniu razem z rozmodlonym czy kontemplującym zakonnikiem, podobnie jak się stało w katedrze na Wawelu, kiedy Jan Paweł II zatopił się w modlitwie, a telewizyjni realizatorzy odważyli się przez te przedłużające się minuty towarzyszyć Papieżowi w skupieniu.

Gröning jednak nie tylko przystaje, również podąża za mnichami – na wspólnotowe, także nocne, modlitwy i do ich codziennych zajęć: do krawieckiej pracowni, w której jeden z braci szyje habity, do klasztornego fryzjera, do kuchni. Towarzyszy bratu zajmującemu się ogrodem w mozolnym przygotowywaniu gruntu pod uprawę, także zakonnikowi opatrującemu chorego współbrata i temu, który jest kimś w rodzaju księgowego. Wchodzi na strych, gdzie jeden z braci dokarmia koty, przekomarzając się z nimi, ale też obdarzając je czułością. Wspina się również na piękne ośnieżone alpejskie wzniesienie, z którego zjeżdżają mnisi i nie przeszkadza im wcale, że nie mają sanek.
Nie mniej ważne jest podążanie za porami dnia, nocy i roku, wędrowanie po klasztornych schodach i korytarzach czy wokół klasztornych murów. I nie jest to jedynie inkrustowanie materii filmu jakimiś ozdobnikami – jest raczej ową próbą stworzenia klasztoru we wnętrzu widza. Temu służą także pojawiające się co jakiś czas na pozbawionym obrazu ekranie cytaty biblijne. Pośród nich jest również przywoływany wcześniej fragment z Jeremiasza: Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść. Przywołane raz fragmenty Biblii wielokrotnie jeszcze powracają, podobnie jak powtarzające się czynności i modlitwy wypełniające klasztorne życie. Życie to z jednej strony zanurzone jest w konkrecie i materii – klasztor jest samowystarczalny, słynie również z produkcji specjalnego, ziołowego likieru, wytwarzanego według bardzo skomplikowanej receptury. Z drugiej zaś strony oznacza bardzo radykalne odwrócenie się od tego, co materialne – ma to pomóc uczynić jak najwięcej miejsca Bogu.

REALIZM

„Wielka cisza” nie jest kroniką klasztornego życia – jest próbą wniknięcia w naturę życiowej drogi, którą podąża mnich. Piękna architektura klasztoru i zjawiskowa uroda miejsca – mogą pociągać. Jednak życie, jakie wiodą mnisi, jest surowe i pełne wyrzeczeń, z pewnością nie jest łatwe i wygodne. Film tak sugestywnie o tym opowiada, że czasem można wręcz poczuć opór wobec udania się na nocną modlitwę, trwania na adoracji, kontemplowania Pisma Świętego, wobec zamknięcia, milczenia czy samotności. A jednak to właśnie zakony o najsurowszych regułach mają najwięcej powołań, a uważne spojrzenie w twarz poszczególnym zakonnikom pozwala sądzić, że w miejscu, w którym się znajdują – są na swoim miejscu.




Wartością „Wielkiej ciszy” jest realizm. Film nie upiększa mniszego życia, a jednocześnie opowiada o tej tajemniczej sile, która pociąga człowieka aż do zaparcia się siebie, aby doświadczyć pełni w Bogu, która – jak wynika ze słów św. Teresy z Avili – oznacza wewnętrzną harmonię. Mówimy o tym świętym pokoju – pisała święta w jednym ze swoich pism – który napełnia duszę odwagą do podjęcia walki ze wszystkim, co jest na świecie, i nie pozbawia jej przy tym ani na chwilę wewnętrznego spokoju i bezpieczeństwa.

Uznanie wyjątkowości mniszego życia, dostrzeżenie w nim wartości i piękna w żadnym razie nie oznacza, że droga poza zakonem jest gorsza. Święty Augustyn – przypominała święta z Avili – powiada, że szukał Boga wszędzie wokoło siebie, aż wreszcie znalazł Go w samym sobie. Czy mały to będzie dla duszy roztargnionej pożytek, gdy zrozumie tę prawdę i przekona się, że na to, aby mogła rozmawiać z Boskim Ojcem swoim i cieszyć się obecnością Jego, nie ma potrzeby wzlatywać aż do nieba i modlić się głośno? Chrześcijaństwo bowiem – chociaż wciąż za mało się to odkrywa – wzywa do pełni już tu, w życiu doczesnym. Nasz świat – jak słusznie podkreślał Profesor Swieżawski –jest na pewno, z uwagi na moc cierpień i trudów, jakimś padołem płaczu, ale jest równocześnie i przede wszystkim światem odkupionym, zbawionym na zawsze przez Chrystusa, a w swym założeniu dobrym i pięknym jako twór Boga. [...]Jestem przekonany, że każde dzieło ludzkie w miarę jego wartości obiektywnej będzie utrwalone i nie zostanie unicestwione na wieczność. Świat, przyroda i ludzkość są zbyt piękne, by w wielkim skrócie powiedzieć o nich: massa damnata (masa potępiona).

Życie poza zakonem nie jest gorsze – jest inne, jednak również i ono ma być drogą ku świętości, a mówiąc językiem niekoniecznie religijnym – drogą ku Prawdzie. Od kartuzów oraz innych mnichów i mniszek możemy się nauczyć, że warto być radykalnym w szukaniu prawdy i w dochowywaniu jej wierności. Nie musimy wstępować do klasztoru, warto jednak, byśmy umieli odczytać znak, jakim jest ten rodzaj życia I tutaj raz jeszcze przywołam Profesora Swieżawskiego, który pisał po mszy kanonizacyjnej Edyty Stein: Na – jak zwykle – nieszczególnie pięknym obrazie kanonizacyjnym widniała wyraźnie semicka twarz i surowy karmelitański habit. Na zebrany tłum patrzyły czarne, przenikliwe oczy, podobne w swym smutku do oczu Matki Boskiej Częstochowskiej. Mówiły bez słów: czy wy wiecie i rozumiecie, że potrzebne są tylko wiara, nadzieja i miłość, bo to one budują Królestwo Niebieskie? Gdy patrzyłem w te oczy, przypomniał mi się prof. Roman Ingarden, bliski kolega Edyty, przypomniało mi się archiwum Husserla, które zwiedzałem w Lowanium i uświadomiłem sobie, jaką potęgę duchową tworzą ci wszyscy którzy ponad wszystko szukają prawdy. Edyta ponoć w jedną noc pochłonęła żywot wielkiej świętej Teresy, a skończywszy czytać powiedziała z całą stanowczością: „Tu jest prawda!". Wiedziała doskonale, co czyni, i tak postępowała do końca. Na murze więziennej celi napisała: „Miłość będzie naszym życiem wiecznym". Oddała wszystko bez wyjątku za skarb, który znalazła.

Każde ludzkie życie ma swoją niepowtarzalną prawdę. Potrzeba wielkiej ciszy, aby ją odkryć, potrzeba też siły i odwagi, aby za nią pójść. Bohaterowie „Wielkiej ciszy” tę odwagę w sobie odnaleźli.

***


"Wielka Cisza" ("Die grosse Stille") – scenariusz, reżyseria, zdjęcia, montaż, dźwięk: Philip Gröning, produkcja:Francja,Szwajcaria , Niemcy 2005 r., 165 min; dystrybucja: Gutek Film.