Kufer.com

Jerzy Sosnowski

publikacja 14.07.2007 10:01

W gruncie rzeczy terminy „prawica” i „lewica” funkcjonują dziś jako zawołania bojowe i bez analizowania ich wiadomo z grubsza, kto pod którym się zwołuje. Rzecz idzie zatem o stosunek do tradycji patriotycznej i katolickiej. Więź, 7/2007

Kufer.com




Wszedłem na strych, a tam, w samym kącie, pod grubą warstwą kurzu ukryty był drewniany kufer, którego od lat nikt nie otwierał. Nabrałem powietrza do płuc, a potem namacałem brzeg pokrywy i dźwignąłem ją. Przez chwilę jakbym znalazł się w międzygwiezdnej przestrzeni, wokół wirowały miliardy mikroskopijnych planet, które z ciemności wydobywał żółty krąg światła mojej latarki. Wreszcie zanurzyłem ręce w kufrze, pełen ekscytacji i obrzydzenia, należałoby się bowiem spodziewać tam fauny właściwej dla tego miejsca: pająki? stonogi? myszy? Tupotu łapek jednak nie usłyszałem, a owady, jeśli były, umknęły przede mną bezszelestnie. Pożółkłe papiery były śladem moich przygód z rozmaitymi książkami, które czytałem w czasie studiów i wkrótce po dyplomie. Zdziwiłem się, bo zdawało mi się, że to wszystko działo się niedawno, zaledwie wczoraj, a notatki, które wyciągałem, wyglądały jak rękopisy, oglądane przeze mnie kiedyś w Muzeum Literatury. Było zbyt ciemno, żeby to wszystko czytać; wybrałem kilka teczek na chybił trafił, przytuliłem je do piersi i ruszyłem powoli w stronę wyjścia.

Tak mogłaby wyglądać ta scena, gdyby rzecz działa się dawniej i dotyczyła kogoś innego. Tymczasem nie mam strychu, a przeprowadzając się wielokrotnie, utraciłem znaczną część papierów, którymi się zwykle w życiu obrasta. Przeżyłem jednak coś podobnego, choć w okolicznościach symptomatycznie odmiennych.

Szukałem jakichś swoich starych artykułów. Otworzyłem zatem szufladę biurka i wyjąłem z niej pojemnik na płyty CD. Pamiętałem niejasno, że wśród nich kilka zaznaczyłem jako „Archiwum”. Wrzuciłem najstarszą do laptopa. Zawierała dane z moich pierwszych trzech komputerów; nie wszystkie pliki chciało mi się ratować, ale najważniejsze wędrowały z peceta na pecet za pośrednictwem dyskietek, bo dopiero ostatni z nich miał stację CD. Niektóre były nieczytelne: po drodze zmieniałem edytory tekstów i zapomniawszy o konieczności konwertowania danych, pozbywałem się bezwiednie części z nich, w głębokim przekonaniu, że przecież fizycznie je ocalam. Teraz laptop pytał mnie głupio, jakim właściwie programem chcę je otworzyć, proponując mi dziesiątki możliwości; żadna jednak nie okazała się trafna. Niektóre otwierały się same, wysypując na ekran całe szeregi krzaczków, hieroglifów, a też ciągi normalnych liter, zapraszając do odgadywania rebusów.




Potem szły poddające się już Wordowi bez oporu moje artykuły z czasów, gdy zajmowałem się krytyką literacką, czy może lepiej powiedzieć: literacką akwizycją. Zachwycony poezją Świetlickiego i pierwszą powieścią Olgi Tokarczuk napisałem o intrygujących debiutantach do gazety; a natknąwszy się na niezrozumiały dla mnie opór materii — sam naczelny ironizował, że zajmuję się „domorosłymi Rimbaudami” — zacząłem z coraz większą zaciekłością namawiać czytelników, żeby nie przeoczyli tego, co w polskiej literaturze rodzi się na naszych oczach. Rację miał Jerzy Jarzębski, określając nastrój lat dziewięćdziesiątych terminem „apetyt na przemianę” i zdaje mi się, że należałem przez kilka lat do grupy odbiorców, dotkniętych najsilniejszą odmianą tego głodu. Zdawało mi się, że idzie nowe, podczas gdy naprawdę właśnie kończył się pewien sposób myślenia o literaturze, pewien styl pozyskiwania odbiorców, przekonywania ich do innego niż dotychczasowy modelu estetycznego.

Młodzi autorzy wraz z towarzyszącymi im krytykami wykorzystywali wprawdzie elementy gry rynkowej, poprzez media starali się skupić uwagę na „literaturze urodzonej po 1960 roku” (jak — niezgodnie z duchem polszczyzny — określił to zjawisko Paweł Dunin-Wąsowicz), ale utowarowienie książki jeszcze właściwie nie nastąpiło i listy bestsellerów były zaledwie jednym z kilku źródeł tworzenia się hierarchii literackiej. Nie rozdzieliły się definitywnie obiegi popularny i elitarny, dyskusje dotyczyły celu pisania, estetyki i etosu, czyli zagadnień właściwych dla literatury suwerennej, nie zaś wykorzystywanej w celach ważnych, ale zewnętrznych, jak tożsamość polityczna, świadomość społeczna, terapia indywidualna bądź rozrywka. A krytycy — w tym ja — z całą wzruszającą śmiesznością starali się wgryźć w wybory artystyczne swoich pupili, przypisując im zresztą przesadnie wielką samoświadomość i większą niż rzeczywista doniosłość.

Ale też, tak sobie myślałem, pisarz otoczony entuzjastami, podejrzewany o rewelacje, których może nawet nie przeczuwa, zaczyna myśleć wraz ze swoimi czytelnikami i wolno wierzyć, że tak dopingowany, spłaci kiedyś czułość, którą się go otaczało na wyrost (sądzę, że to właśnie zdarzyło się Tokarczuk czy Stasiukowi). Dlatego, choć co pewien czas zdumiewałem się, że mogłem wspiąć się na tak wysoki poziom pochlebstw, nie umiałem się zawstydzić. Nie stało się nic złego, przeciwnie: robiliśmy wtedy szum, do innych debat Niepodległej dołączając anachroniczny dzisiaj spór o wiersz czy powieść.




Co prawda dziś, gdy to wszystko piszę, kolejny dzień toczy się w prasie batalia na podobny temat. Idzie o listę lektur szkolnych, którą zaprojektowano w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Bodajże w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy pada zdanie, że „żadne głupstwo długo się nie utrzyma”, ufam więc, że w chwili, gdy czytają Państwo te słowa, sprawa znalazła już szczęśliwe rozwiązanie. Sądzę jednak, że w samym pomyśle, by wykreślić z podstaw programowych Witkacego, Gombrowicza i Conrada, wstawić zaś tam Jana Dobraczyńskiego, kryje się pewna koncepcja kultury, która przeżyje aferę z lekturami.

Pewien uczony o poglądach znacznie bardziej prawicowych niż moje, z którym o posunięciu MEN rozmawiałem, powiedział mi tak: „w Polsce wyginęła inteligencja prawicowa, zdziesiątkowana podczas wojny, a potem w latach stalinizmu. Naturalną jest więc rzeczą, że lewicowy kanon kultury należy dziś stopniowo uzupełniać o kanon prawicowy. Co nie oznacza zgody na wyrzucanie jakichś książek; kultura w ogóle nie lubi rewolucji, a listę lektur należy poszerzać, nie zaś dziesiątkować”.

Podobał mi się spokojny ton, z którym to mówił, a jednak nazajutrz, przypominając sobie tę rozmowę, odczułem dwojaki niepokój.

Po pierwsze, nie jestem pewien, czy wszystko w naszym życiu musi ulec podziałowi prawica–lewica? Pomijam nawet niebagatelną kwestię, na ile terminologia ta odpowiada ściśle temu, co dzieje się w polskiej polityce. Przede wszystkim: czy El Greco to kultura prawicowa czy lewicowa? Czy Adam Mickiewicz to pisarz lewicowy? Lewicowy w swoich wyborach politycznych, bez dwóch zdań; ale czy „III część Dziadów” to tym samym część „lewicowego kanonu kultury”? A Bruno Schulz? Przypominam sobie z niepokojem, że w „Małym Słowniku Pisarzy Polskich”, wydanym w latach sześćdziesiątych przez Iskry, każde hasło kończyło się informacją, czy dany autor był postępowy, czy wsteczny. Zdawało mi się przez lata, że to absurd, do którego nie wrócimy; czyżbym się mylił?




Sprawa druga jest jednak poważniejsza. W gruncie rzeczy terminy „prawica” i „lewica” funkcjonują dziś jako zawołania bojowe i bez analizowania ich wiadomo z grubsza, kto pod którym się zwołuje. Rzecz idzie zatem — nie ma co zgrywać kosmity, który się w ziemskich stosunkach nie może rozeznać — o stosunek do tradycji patriotycznej i katolickiej. O to, żeby w kanonie, którym będzie się w najbliższych latach posługiwał (daj Boże) wykształcony Polak, reprezentowany był nie tylko krytycyzm wobec polskości i religii, ale także mądra afirmacja.

Otóż to właśnie, epitet „mądry” wydaje się tutaj kluczowy. Powiedzmy zatem po pierwsze, że — nic nie ujmując Sienkiewiczowi jako pisarzowi o genialnych umiejętnościach narracyjnych — powoływanie się dziś na jego Trylogię i „Krzyżaków” jako dzieła wzorcowe dla polskiej tożsamości jest cokolwiek nieroztropne. Wystarczy porównać ekranizację „Ogniem i mieczem” z powieściowym oryginałem, żeby zobaczyć, jakie fikołki fabularne trzeba wykonywać, by uchronić się przed zarzutem, że ożywia się upiory z czasów, gdy między narodami naszej części Europy toczyła się zażarta walka o przetrwanie. Nawiasem mówiąc, na ryzykowne uproszczenia w aksjologii tej powieści narzekał już Bolesław Prus (lewica?). Byłoby dobrze wychowywać młodzież w duchu patriotyzmu, nie ośmieszając tegoż jego anachronicznym kształtem. A dojrzały patriotyzm mierzy się także umiejętnością krytycznego spojrzenia na samych siebie.

I druga sprawa, związana z religią. Wspominałem o wyobrażeniu, że papiery z kufra, choć pochodzące zaledwie z okresu moich studiów, zdążyły już pożółknąć. Wiem, że tak się dzieje, bo choć nie mam strychu, trochę najważniejszych dla mnie notatek z tamtych lat trzymam po szufladach. Na czwartym roku sporo czasu spędziłem w warszawskim Muzeum Literatury, przeglądając rękopisy Piotra Odmieńca Własta (czyli Marii Komornickiej z okresu, gdy uznawano ją za chorą psychicznie, twierdziła bowiem, że w jej życiu „okres płciowości się skończył”). Kilka z nich dotyczyło katolicyzmu i były zadziwiająco trzeźwe jak na osobę uważaną wówczas za wariatkę. Czytamy tam m.in., że myślący wierny nie powinien poddawać się egzegezie przekupek z Kercelaka i ich elegantów niepełnoletnich. Oraz że im większą byłaby pewność, że Katolicyzm jest najwyższą dotąd Religią i że istotnie otwiera Niebiosa dotąd nieznane, tym większa byłaby potrzeba i obowiązek rewizji, rehabilitacji i aneksji Starych Teogonii — czyli innych światopoglądów, których wartości dojrzały katolicyzm winien wchłonąć, nie zaś zwalczać.

Przedstawianie katolicyzmu w wersji anachronicznej, w formie artystycznie dość wątpliwej, przyspiesza dziś proces laicyzacji społeczeństwa, któremu należałoby skutecznie zapobiec. Istnieje przecież choćby eseistyka Bolesława Micińskiego czy powieści François Mauriaca (skoro nie mieliśmy katolickich prozaików tej miary, sięgnijmy po przekłady). Nic nie ujmując urokowi „Quo vadis” — że o Dobraczyńskim nie wspomnę — kiedy podsuwamy tę książkę jako kwintesencję polskiej religijności, sami ochoczo zamykamy się w kufrze na strychu, a wieko tylko czeka, żeby opaść z łoskotem.