Kościół, nowa lewica, wojna?

Jarosław Makowski

publikacja 14.07.2007 10:22

Na polskiej agorze pojawiła się „nowa lewica”, która dziś — jak wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują — skrzyżuje szpady z Kościołem. Czy zatem w Polsce czeka nas „wojna kulturowa”, którą znamy z Ameryki czy Europy Zachodniej? Więź, 7/2007

Kościół, nowa lewica, wojna?




Czy warto było?
Wszystko warto
Jeśli dusza się nie skurczyła.

Fernando Pessoa


Kościół w III RP nie miał większych problemów z lewicą. W odróżnieniu od prawicy, która często kolonizuje katolicyzm dla własnych celów politycznych (przez co w Polsce powszechnie panuje fałszywe przekonanie, że każdy katolik musi być prawicowcem), lewica trzyma się z dala od ołtarza. Nie dzieli biskupów i kapłanów na tych, którzy popierają rządzących, i tych, którzy są przeciw nim. Nie wykorzystuje języka religijnego — co stało się zwyczajem obecnej koalicji — do piętnowania i wykluczania przeciwników politycznych. Chrześcijański ponoć z ducha PiS ewangeliczną zasadę solidarności „jeden z drugim” zastąpił antyewangeliczną zasadą „oko za oko, ząb za ząb”.

Nie dziwi więc, że po dwóch latach rządów Prawa i Sprawiedliwości można usłyszeć głosy (także ludzi Kościoła, w tym księży), iż dla kondycji rodzimego katolicyzmu jest zdecydowanie lepiej, kiedy rządzi lewica. Jednak taki stan relacji między Kościołem a lewicą, która w polskich warunkach miała łatwą do zdyskredytowania twarz postkomunistów, odchodzi do lamusa. Na polskiej agorze pojawiła się „nowa lewica”, która dziś — jak wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują — skrzyżuje szpady z Kościołem. Czy zatem w Polsce czeka nas „wojna kulturowa”, którą znamy z Ameryki czy Europy Zachodniej, gdzie po jednej stronie barykady staje Kościół, po drugiej środowiska radykalnie lewicowe?

POSTKOMUNISTYCZNYM BEZIDEOWCOM DZIĘKUJEMY


Muszę przyznać, że — godząc się na propozycję redaktorów „Więzi”, aby napisać tekst o relacji między nową lewicą a Kościołem — nie sądziłem, że wchodzę na pole minowe. Z jednej strony podzielam bowiem w wielu sprawach przekonania ludzi nowej lewicy, szczególnie ich starania w walce o sprawiedliwość społeczną, gdyż sam — jeśli mogę dokonać autodefinicji — czuję się człowiekiem lewicy. Nie dlatego jednak, bym namiętnie czytał Karola Marksa, Alaina Badiou czy Slavoja Žižka, ale dlatego, że czytam Ewangelię Jezusa Chrystusa. Nie znam tekstu z ducha bardziej lewicowego! Z drugiej strony jestem członkiem Kościoła katolickiego, co w oczywisty sposób każe mi krytycznie patrzeć na niektóre poczynania nowej lewicy — szczególnie te zapowiadające rewolucję obyczajową. Piszę więc ten tekst z pozycji człowieka, który szuka drogi między ultrakatolicką prawicą a radykalną lewicą. Pójście taką ścieżką sprawia, że zapewne narażę się na ciosy zarówno ze strony katolickich integrystów, jak i środowiska „Krytyki Politycznej”. W takiej sytuacji nie pozostaje mi jednak nic innego, niż spróbować przedstawić swój punkt widzenia, mając na swe usprawiedliwienie jedynie zdanie Arystotelesa: Platon jest mi drogi, ale droższa prawda.




Do tej pory w Polsce unikaliśmy „wojny kulturowej”, gdyż postkomunistyczna lewica, nawet gdy po 1989 roku przejmowała władzę, czuła, że nie może iść na otwartą konfrontację z katolicyzmem, i to co najmniej z dwóch fundamentalnych powodów. Po pierwsze, Kościół wyszedł zwycięsko z konfrontacji z komunizmem. Zwycięstwo nie polegało tylko na tym, że Kościół i Jan Paweł II przyczynili się do demontażu komunizmu i przyłożyli rękę do budowy ruchu „Solidarność”, ale przede wszystkim na tym, iż racje moralne w tej konfrontacji były po stronie kościelnej. Kościół był symbolem dobra, komunizm symbolem zła. Dlatego postkomuniści, choć nie grzeszyli pokorą, sprawując władzę wiedzieli, że w sferze symbolicznej i moralnej nie mogą wchodzić z Kościołem w otwarty konflikt. Dla nich oznaczałoby to klęskę.

Po drugie, postkomunistyczna lewica, skompromitowana ideologicznie i moralnie, szukała dla siebie innego rodzaju legitymizacji. Poszła po linii najmniejszego oporu. Postkomuniści — widząc, że Kościół ma znaczący wpływ na decyzje podejmowane w wielu kwestiach przez katolików — po prostu „dogadywali” się z Kościołem po cichu. Na przykład: rząd Leszka Millera, choć w programie przedwyborczym obiecał liberalizację ustawy aborcyjnej, kiedy jednak zdobył władzę, zaniechał jej zmiany uznając, że zawarty w 1993 roku kompromis w tej kwestii jest optymalny. Rozczarował tym zresztą część lewicowego elektoratu. Postkomuniści argumentowali jednak, że są w Polsce sprawy ważniejsze niż wszczynanie ideologicznych wojen, jak na przykład bezrobocie, wzrost gospodarczy czy wejście Polski do Unii, które bez poparcia Kościoła byłoby trudne. W tym przekonaniu starą lewicę utwierdzała nie tylko prawica, która siedziała wtedy w ławach opozycji, ale także Kościół, który wolał spokój społeczny niż wszczynanie światopoglądowych sporów. Oczywiście Kościołowi taki obrót spraw był na rękę.

Stara lewica potrafi też przywdziać szatki antyklerykalne i odwołać się do antykościelnej retoryki. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, kiedy Sojuszowi grunt usuwa się spod nóg, kiedy trzeba pokazać wyborcom — tym najbardziej radykalnym i lojalnym wobec Sojuszu — że SLD zajmuje twardą pozycję wobec dominującej w Polsce roli Kościoła. Niezastąpiona w takich sytuacjach posłanka Joanna Senyszyn odświeża ukute przez siebie kilka lat temu powiedzenie: Kościół katolicki to pięć „B”: bogaty, bo ściąga haracz od wiernych, bezkarny, bo prokuratura biernie mu się przygląda, bezczelny, bo obraża wszystkich, którzy mają inne przekonania, bezideowy, bo koniunkturalny i bezduszny, bo wyrzucał domy dziecka z ich siedzib.

Taki styl konfrontacji starej lewicy z Kościołem być może zjednywał jej twardy, „betonowy” elektorat. Ale w oczach większości społeczeństwa — przy wszystkich błędach i zaniedbaniach, jakie notorycznie popełniają ludzie Kościoła, nie wykluczając hierarchów — taki styl zdradzał bezideowość i cynizm postkomunistów. Paradoksalnie, im mocniej Kościół był atakowany przez słabnącą postkomunistyczną lewicę, tym większym zaufaniem i szacunkiem obdarzali go Polacy.




JEDYNA PRAWDZIWA LEWICA


Jednak w miejsce starej lewicy, od której dziś — szczególnie po kompromitujących rządach Leszka Millera — wieje agonią, rodzi się nowa lewica. Przymiotnik „nowa” ma podkreślać, że jej przywódcy, Sławomir Sierakowski & Co., nie chcą mieć nic wspólnego — przynajmniej w oficjalnym przekazie — z postkomunistami. Jak mówi naczelny „Krytyki Politycznej”: „nie nasze małpy, nie nasz cyrk”. Nowa lewica odcina się od starej nie tylko dlatego, że środowisko „Krytyki Politycznej” tworzą ludzie młodzi, wolni od etykietki „postkomunista”, która w sferze publicznej ma charakter śmiertelnego niemal pchnięcia nożem, ale przede wszystkim dlatego, że odrzucają oni pragmatyzm i bezideowość takich liderów jak były premier Leszek Miller, Marek Dyduch czy nawet były prezydent Aleksander Kwaśniewski.

„Krytyka Polityczna” mieni się jedyną prawdziwą lewicą w Polsce. Mówi, że troszczy się o wykluczonych, walczy z konsensusem neoliberalnym, jaki obowiązywał w III RP, staje w obronie mniejszości seksualnych… Krótko: broni każdego, kto czuje się zepchnięty na margines i poniżony. Deklarowane ofiarnictwo i chęć obrony „przegranego człowieka” daje jej moralne prawo — co na lewicy jest novum — do stosowania moralizującej, namiętnej i „ciepłej” retoryki w dyskursie publicznym. A taki język pachnie świeżością na tle pragmatycznego i technokratycznego dyskursu, jakiego używają postkomuniści. Tak więc nowa lewica zapowiada — kopiując w tym względzie niemal dokładnie dyskurs radykalnej prawicy — „moralną rewolucję”. Tyle że będzie to rewolucja ŕ rebours.

Z tych też powodów nowa lewica nie ma żadnych oporów, aby zadeklarować, że Lenin i Marks, po pewnej korekcie interpretacyjnej, mogą „zmartwychwstać”. Nie ma zahamowań, aby wydać książkę o założycielu pierwszych wspólnot chrześcijańskich, św. Pawle, pióra francuskiego filozofa Alaina Badiou, guru radykalnej lewicy. Odcina on jednak Apostoła Narodów od jego wiary w zmartwychwstanie, sprowadzając go do „politycznego rewolucjonisty”. A w tle tej inicjatywy skrywa się wiadomość: „my, ateiści i agnostycy, pokażemy wam, katolom, jak inaczej, lepiej, można wykorzystać chrześcijański potencjał, aby budować nowy świat”. Prowokacja, którą stosuje „Krytyka Polityczna”, aby istnieć w przestrzeni politycznej, sprawia, że jej inicjatywy nie schodzą z łamów czołowych gazet. Nowa lewica brzydzi się mainstreamem, jednocześnie doskonale wykorzystując swoją w nim obecność dla własnych celów ideologicznych.

Środowisko „Krytyki” kontestuje jednak nie tylko postkomunistycznych pragmatyków, ale też elity III RP, których symbolem jest „Gazeta Wyborcza”. Sławomir Sierakowski w jednym ze swoich programowych tekstów gani je za oportunizm i konserwowanie fałszywego ładu społecznego: Przez lata „Gazeta” dbała o to, żeby nie burzyć ledwo skonstruowanego ładu prawno-politycznego, który w opinii jej szefów sprzyjał polskim priorytetom — modernizacji ekonomicznej i integracji europejskiej. Przyjęto za dogmat liberalizm ekonomiczny w gospodarce, a w kwestiach światopoglądowych zawarto w ostatnich latach niepisany układ z Kościołem[1].




[1] Sławomir Sierakowski, „Polska do Nietzschego?”, „Gazeta Wyborcza”, 10–11.07.2004.





Niemal z tych samych powodów na liście „wrogów” „Krytyki” znajduje się też Kościół katolicki. Jej zdaniem, ma on silną pozycję społeczną w Polsce i doskonale wkomponował się w złowrogi krajobraz III RP, zapewniając sobie uprzywilejowaną pozycję. Postkomuniści i elity laickie — zdaniem „Krytyki Politycznej” — przystały bez sprzeciwu na to, aby to Kościół sprawował w Polsce rząd dusz. Kościół pilnuje naszej tożsamości narodowej, kulturowej i religijnej — pisze Sierakowski. — Oraz takiego wejścia Polski do Europy, by znalazł się tam nasz brzuch i ręce do pracy, a głowa i dusza pozostały w Polsce[2].

Nowa lewica, jak zapewniają jej przedstawiciele, to nowa jakość. Przejawem tej nowości jest ideowość. A jak wiemy, za ideały się umiera, a nie o nich dyskutuje. Twardy kręgosłup i ideowość to cechy, które Sierakowski podziwia także u licznych polityków prawicy. Paradoksalnie prawa strona sceny politycznej jest mi często bliższa niż lewa — przyznaje. — Łączy nas sprzeciw wobec liberalnego frazesu i wyobrażenia dopuszczające głębsze zmiany polityczne. Wśród polityków prawicy jest wielu intelektualistów — Jan Rokita, Ludwik Dorn, Marek Jurek. I choć nie podzielam ich poglądów, rozmowa z nimi będzie interesująca[3].

Ideowość nowej (jedynej prawdziwej) lewicy każe jej wezwać na pojedynek Kościół. Trzeba skończyć z układaniem się z hierarchami: „my wam to, a wy nam tamto”. Dlatego „Krytyka” już od jakiegoś czasu na ostrzu noża stawia takie kwestie, które Kościół uważał za raz na zawsze załatwione. Koniec z wyciszaniem sporów dotyczących wychowania seksualnego w szkołach, aborcji, związków jednopłciowych, miejsca religii w życiu publicznym… Koniec puszczania do społeczeństwa oka, że niby żyją w wolnym kraju i nikt naprawdę nie jest prześladowany. Ludzie „Krytyki” powiadają, że „dla wrogów tolerancji nie ma tolerancji”.

Przywódcy „Krytyki” nie kryją również, że gdy będą mieli jakikolwiek wpływ na władzę, urządzą w Polsce systemową rewolucję. Być może taką — jak już ostrzegają Polaków prawicowi adwersarze — jaką lewicowy rząd Zapatero przeprowadził w „katolickiej” Hiszpanii. Tamtejsi socjaliści zepchnęli Kościół do kruchty. Przeprowadzili, pomimo sprzeciwu Kościoła, moralną rewolucję: na przykład rząd dał prawo osobom homoseksualnym do zawierania małżeństw i adopcji dzieci. A wszystko to w kraju, którego mieszkańcy ponoć „wiarę wysysają z mlekiem matki”.

Ideowość nowej (jedynej prawdziwej) lewicy każe jej wezwać na pojedynek Kościół. Trzeba skończyć z układaniem się z hierarchami: „my wam to, a wy nam tamto”. Dlatego „Krytyka” już od jakiegoś czasu na ostrzu noża stawia takie kwestie, które Kościół uważał za raz na zawsze załatwione. Koniec z wyciszaniem sporów dotyczących wychowania seksualnego w szkołach, aborcji, związków jednopłciowych, miejsca religii w życiu publicznym… Koniec puszczania do społeczeństwa oka, że niby żyją w wolnym kraju i nikt naprawdę nie jest prześladowany. Ludzie „Krytyki” powiadają, że „dla wrogów tolerancji nie ma tolerancji”.




[2] Tamże
[3] Cyt. za: Agnieszka Rybak, „Rewolucja z dostawą do domu”, „Rzeczpospolita”, 28–29.04. 2007.





Przywódcy „Krytyki” nie kryją również, że gdy będą mieli jakikolwiek wpływ na władzę, urządzą w Polsce systemową rewolucję. Być może taką — jak już ostrzegają Polaków prawicowi adwersarze — jaką lewicowy rząd Zapatero przeprowadził w „katolickiej” Hiszpanii. Tamtejsi socjaliści zepchnęli Kościół do kruchty. Przeprowadzili, pomimo sprzeciwu Kościoła, moralną rewolucję: na przykład rząd dał prawo osobom homoseksualnym do zawierania małżeństw i adopcji dzieci. A wszystko to w kraju, którego mieszkańcy ponoć „wiarę wysysają z mlekiem matki”.

Jednak — ku zdumieniu tych, którzy oczekiwali potępienia porzucających wiarę ojców Hiszpanów — Benedykt XVI w trakcie swej pielgrzymki do Sewilli na V Światowe Spotkanie Rodzin w 2006 roku nie rzucał żadnych anatem, co nie znaczy, że taki obrót wydarzeń akceptuje. Faktem jest jednak, że nie mówił ani o aborcji, ani o homoseksualizmie, choć okazja była wymarzona.

Papież skupił się raczej na wzmocnieniu tych, którzy podzielają jego wizję antropologiczną i wynikający z niej ład moralny i społeczny, niż na prowokowaniu konfrontacji z lewicowym rządem, który łatwo mógłby wtedy oskarżyć Kościół o dyktaturę i rygoryzm. Benedykt nie chce dopuścić do sytuacji, w której Europejczycy musieliby stawać przed fałszywym wyborem: albo Kościół, albo wolność. Dlatego po powrocie do Castel Gandolfo wyjaśnił swoją strategię: Chrześcijaństwo nie jest zbiorem zakazów. Przekazujemy pozytywną ideę.

KTO MA DUSZE, TEN MA WŁADZĘ


W Polsce — czego świadomość ma nowa lewica — rząd dusz niepodzielnie należy do Kościoła. To katolicyzm, ze swoim językiem i kodami kulturowymi, opanował symboliczną przestrzeń, w której polski obywatel żyje, mieszka i pracuje. Jeśli więc nowa lewica chce dokonać w Polsce jakichkolwiek radykalnych zmian, musi rzeczywiście przełamać katolicki monopol. Zdaje sobie z tego sprawę Sierakowski. I dlatego za Antoniem Gramscim powtarza: najpierw hegemonia kulturowa, potem hegemonia polityczna.

Środowisko „Krytyki” wzięło sobie do serca zdanie Franza Rosenzweiga, który mówił, że język to więcej niż krew. Chcesz zmienić świadomość społeczną, musisz zmienić język, którym opisywany jest świat. To założenie, któremu oddaje hołd nowa lewica, pociąga za sobą pracę nad przekształceniem dyskursu publicznego, tak aby zrobić w nim miejsce dla lewicowej wizji Polski. „Krytyka” konsekwentnie buduje więc adekwatny do polskich problemów dyskurs lewicowy i chce zakorzeniać go w polskich debatach oraz gromadzić ludzi, którzy chcą w tym uczestniczyć. W tym celu wypuściła na szerokie wody głównych mediów wielu ludzi sygnujących swoje teksty tytułem pisma „Krytyka Polityczna”, co ma sygnalizować obecność odrębnego głosu w debatach publicznych.




Odrębny głos w tym przypadku znaczy: „nie ma już tematów tabu”. Albo takich, które można zepchnąć na drugi plan, gdy — zgodnie z logiką pragmatyzmu, by nie rzec oportunizmu, lansowaną przez postkomunistów — są ważniejsze sprawy do załatwienia. Ludzie nowej lewicy przekonują, że tematy niewypowiedziane nie istnieją. Bo realnie istnieje w przestrzeni publicznej nie tyle to, co jest do pomyślenia, ale to, co jest stanowczo wypowiedziane.

O czym więc myśli nowa lewica, co jeszcze nie istnieje jako możliwość w polskim społeczeństwie, gdyż nie zostało dość dobitnie wypowiedziane, a sama myśl o tym z pewnością przyprawia Kościół o gęsią skórkę? Przede wszystkim o tym, że nowych regulacji prawnych domagają się takie sprawy, jak rozdział Kościoła i państwa, szczególnie w kwestiach finansowych, aborcja, finansowanie antykoncepcji, nauczanie religii w szkole, prawa mniejszości seksualnych, walka o równy status mężczyzn i kobiet w duchu lewicowym… Jest to więc cały katalog spraw, na które Kościół — gdy zostaną (z katolickiego punktu widzenia) doprowadzone do skrajności — zareaguje tak, jak byk reaguje na czerwoną płachtę.

FUNDAMENTALIZM KATOLICKI, FUNDAMENTALIZM LAICKI


Czy jednak nowa lewica — wprowadzając powyższe kwestie do społecznego krwioobiegu — nie skazuje się na walkę z wiatrakami, mając przecież świadomość, że to katolicyzm rządzi polską świadomością zbiorową? Czy rozpoczynając w Polsce wojnę kulturową może liczyć na przełamanie chrześcijańskiego monopolu w sferze symbolicznej i dyskursie publicznym?

Nowa lewica nie rzuciłaby Kościołowi rękawicy, gdyby ten schował się głęboko w zakrystii i przyznał, że sfera publiczna jest całkowicie neutralna, by nie powiedzieć naga wobec jakichkolwiek wartości, a już na pewno wartości religijnych. Tyle że na taką propozycję Kościół nie pójdzie. Nie tylko zresztą Kościół hierarchiczny, ale także ludzie, których kluczem do interpretacji świata była, jest i pozostanie Ewangelia oraz chrześcijańska tradycja.

Ale pomysł nowej lewicy na przełamanie katolickiego monopolu zdaje się właśnie obliczony na radykalną konfrontację. „Krytyka Polityczna” wychodzi z założenia, że trzeba jasno zdefiniować, co jest prawicą, a co lewicą. Dała temu wyraz choćby w ostatnim numerze pisma poświęconym „pochwale antagonizmu”[4]. Zasadą nowej lewicy jest więc logika antagonizmu. Takie słowa jak dialog czy kompromis idą do kosza. Co ciekawe, podobną filozofię od dłuższego czasu wyznaje prawica. Nie ma żadnej trzeciej drogi — mówi „Krytyka”, gdyż prowadziłaby ona tylko do rozkwitu populizmu. Zamiast opowiadać sobie bajki, że zadaniem lewicy jest tryskanie dobrocią i wodą święconą, spróbujmy bez kompleksów podjąć prawdziwą walkę z prawicą — pisze Sławomir Sierakowski. — I to właśnie w sferze publicznej, bo to z niej ludzie dowiadują się o istniejących możliwościach i spośród nich wybierają[5].




[4] Zob. „Krytyka Polityczna” 2007 nr 11/12.

[5] Sławomir Sierakowski, „Jakie szaty dla lewicy?”, „Gazeta Wyborcza”, 2–3.06.2007.





Gdzie tu miejsce dla Kościoła? Nowa lewica lokuje go po stronie radykalnej prawicy. I Sierakowski, i Kinga Dunin przekonują, że Kościół katolicki ma prawo być taki, jaki jest, „konserwatywny i narodowy”. Tyle że w tym przypadku stwierdzenie „ma prawo być…” wiąże się z nadzieją, że taki właśnie będzie: narodowy, endecki, ksenofobiczny, antysemicki… Nowej lewicy na rękę jest, aby twarzą polskiego Kościoła był o. Tadeusz Rydzyk, Roman Giertych czy rzeczniczka praw dziecka, Ewa Sowińska. Taki przeciwnik — zgodnie z logiką antagonizmu — jest wyraziście zdefiniowany. Wiadomo, z kim walczyć. I o to chodzi. Nowa lewica może wówczas bez większego wysiłku intelektualnego mówić: „Zobaczcie, oto twarz polskiego katolicyzmu. Półinteligenci, zaściankowi, ksenofobiczni…” I puszczać do całego społeczeństwa oko: „Czy naprawdę chcecie, aby tacy ludzie mówili wam, kiedy macie uprawiać seks, rodzić dzieci i jakich pisarzy książki wasze dzieci mają czytać w szkole? Czy chcecie, aby rządził wami ciemnogród?”

Któż z nas nie zżyma się, kiedy widzi ministra edukacji, który swoimi nowymi i nieprzemyślanymi pomysłami i działaniami poraża nawet tych, którzy twierdzą, że już widzieli i słyszeli niemal wszystko na świecie? Któż z nas nie wzdryga się na myśl państwa wyznaniowego, które majaczy się katolickim integrystom, gdzie szarą eminencją byłby o. Tadeusz Rydzyk, a premierem Marek Jurek? Czyż na tle katolickiego ciemnogrodu, ponurych i zacietrzewionych „katoli”, nowa laicka lewica nie jawi się jako szykowna, europejska i nowoczesna? A któż z nas nie chciałby stać w jednym szeregu z tymi, którym „słoma nie wystaje z butów”? Innymi słowy: logika antagonizowania społeczeństwa, gdzie Kościół jednoznacznie ustawiany jest w jednym szeregu z endecką prawicą, ma w prostej linii prowadzić do wojny fundamentalizmów: z jednej strony ultrakatolickiego, z drugiej laickiego. I nie jest przesądzone, że — nawet w takim kraju jak Polska — od początku zwycięzcą w tej batalii będzie Kościół.

Dużo trudniejszym przeciwnikiem dla nowej lewicy byłby Kościół, który jako swoją tożsamość przyjąłby dziedzictwo ks. Józefa Tischnera czy ks. Stanisława Musiała, a przede wszystkim ich styl dyskusji i przenikliwość argumentacji. To katolicyzm, który — zgodnie z logiką soborową — jest znakiem sprzeciwu, ale nie znakiem przymusu. To Kościół, który nie odrzuca ludzi, ale ich przygarnia, nie piętnuje, ale przebacza, nie rozkazuje, ale budzi sumienia… Tyle że taka twarz Kościoła to nie tylko czarny sen nowej lewicy, ale także katolickich i prawicowych integrystów. Paradoks polega dziś na tym, że zarówno radykalna lewica, jak i radykalna katolicka prawica, skupiona wokół Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka i jej ideowego zaplecza, formułowanego przez publicystów „Christianitas” i „Frondy”, potrzebują się nawzajem. Dlaczego? Jedni legitymizują w przestrzeni publicznej drugich, sprawiając wrażenie, że to oni reprezentują dwa główne ideowe nurty, które dziś zawładnęły polskim społeczeństwem.

Kłopot w tym, że chyba większość ludzi nie ma najmniejszej ochoty stawać przed wyborem: albo fundamentalizm laicki, albo fundamentalizm katolicki. Choć dziś ta większość, która — przy obecnym układzie, hołdującym zasadzie antagonizowania społeczeństwa — skazana jest na milczenie.




POZA LEWICĄ I PRAWICĄ


Obecnie nowa lewica nie stanowi dla katolickiej wizji świata zagrożenia na gruncie radykalnych zmian systemowych czy prawnych. Chyba że (co nie jest wykluczone, bo władza to wielka pokusa, a jak mawiał Oscar Wilde, przezwyciężyć pokusę to jej ulec) przyłączy się ostatecznie do Lewicy i Demokratów, aby w przypadku dostania się LiD do Sejmu mieć realny wpływ na polską rzeczywistość. Tyle że wtedy pragmatyka wyparłaby ideowość. A nowa lewica przyjęłaby strategię, którą dziś tak pogardza.

To jednak kwestia przyszłości. Na razie spór toczy na płaszczyźnie ideowej — o kontrolę nad językiem i sferą symboliczną. Czy więc Kościół powinien już zakładać bokserskie rękawice, stając na ringu z nową lewicą? Jest to, przynajmniej w kilku sprawach, raczej nieuniknione. Są kwestie — jak aborcja czy prawa homoseksualistów do adopcji dzieci — gdzie Kościół nie ustąpi ani o krok. Będzie też zapewne zabiegał o sprzyjające jego wizji antropologicznej gwarancje prawne. Ale musi mieć świadomość, że sama ochrona rozwiązań prawnych to dość krótkowzroczna strategia i że naprawdę rzecz nie o to się rozbija. Tym, o co Kościół powinien walczyć, jest przekonanie ludzi, że — jak trafnie zauważa chrześcijanka i filozofka Chantal Millon-Delsol — humanizmu europejskiego, który każdego człowieka uważa za istotę godną, bez względu na jego rangę, płeć lub klasę, zgodnie ze słowami św. Pawła, nie obroni się mocą samego rozumu, lecz tylko dzięki przyjęciu mitów historii. Świętości człowieka nie da się wykazać — trzeba w nią uwierzyć i tylko to może ją zagwarantować[6].

Co więcej, Kościół nie powinien także reagować nerwowo na daleko idące pomysły nowej lewicy — tak, jak czyni to skrajna prawica, choćby piórem Tomasza Terlikowskiego, ubierając lewicę w szaty niemal diabelskie[7]. Bo jeśli lewica sądzi, że człowiek dziś o niczym innym nie marzy, niż tylko o pozbyciu się religii, przekreśleniu tradycji czy wyrzeczeniu się stałych zobowiązań — słowem: poddaniu się radykalnej emancypacji bez żadnych granic — to może się srogo rozczarować. To, że postęp jest zawsze dobry i słuszny, to największy z zabobonów, w jakie wciąż jeszcze wierzy lewica. Jak zauważa wspominana wyżej francuska filozofka, w Afganistanie nie ma już talibów, a kobiety nadal zakrywają twarze — i nie dlatego, że są przez kogokolwiek do tego zmuszane, ale dlatego, że same chcą…

Kościół natomiast przegra potyczkę z nową lewicą, gdy wpisze się w lansowaną przez nią logikę antagonizmu i stanie w jednym szeregu z katolickimi integrystami. Zrazi do siebie katolików umiarkowanych, którzy w II Soborze Watykańskim widzą wielki powiew Bożego Ducha, a nie szatańską przebiegłość. Także tych, którzy chodzą gdzieś po obrzeżach Kościoła, nie mówiąc już o tych, którzy stoją poza jego widzialnymi granicami, ale są pełni dobrej woli, by podjąć z katolicyzmem twórczy dialog. Kościół przegra, gdy odegra rolę, jaką wyznaczyła mu dziś nowa lewica. Poniesie porażkę, gdy wpisze się w radykalny podział polskiego społeczeństwa. Tylko odrzucenie przez Kościół zasad gry, jaką mu się dziś proponuje, rozbije dualistyczny obraz świata. Przecież tak jak integryści nie mają monopolu na katolicyzm, tak „Krytyka Polityczna” nie ma monopolu na lewicowość.




[6] Chantal Millon-Delsol, „Skazani na konflikt”, „Znak” 2002 nr 9, s. 27

[7] Zob. Tomasz Terlikowski, „Mała czerwona książeczka”, „Rzeczpospolita”, 6.06.2007.






Kościół w Polsce dzierży duchową władzę. Posiada język, symbole i kody, nie mówiąc już o instytucjach i środkach materialnych, które może — jak talenty — zakopać, ale może też je wykorzystać do przywrócenia polskiemu społeczeństwu głębi słowa solidarność. Może odbudować autentyczną wspólnotę, w której inteligent nie będzie patrzył z pogardą na robotnika, gej nie będzie czuł się prześladowany, ateiści będą spotykać się z wierzącymi, by wspólnie uczyć się nie tylko, jak razem żyć, ale jak razem żyć dobrze. Ktoś powie: „mamy nowe czasy, nowe potrzeby, nowe zadania”. Tyle że definicja solidarności, która znajduje się w Liście św. Pawła do Galatów — co powinno cieszyć nową lewicę, która czyta dziś do poduszki listy Apostoła — brzmi: Jeden drugiego brzemiona noście, a tak wypełnicie prawo Chrystusowe (Ga 1,2). Ta formuła ma charakter uniwersalny. Odnosi się do każdego człowieka dobrej woli, bez względu na to, czy ma poglądy lewicowe, czy prawicowe. Chwila, w której byśmy o tym zapomnieli, byłaby chwilą — jak słusznie zauważył ks. Tischner — naszego samobójstwa.

A na to Kościół nie może sobie pozwolić. Tym bardziej że nie jest on ani lewicowy, ani prawicowy. Jest Kościołem Jezusa Chrystusa, gdzie miejsce powinien znaleźć każdy, kto jest utrudzony, poniżony, zepchnięty na margines, bez względu na swoją konfesyjną przynależność. Bo Kościół Chrystusa jest przede wszystkim przestrzenią, gdzie drugi to bliźni, a nie wróg.



Jarosław Makowski — ur. 1973, teolog, filozof i publicysta. Członek zespołu krakowskiego Centrum Kultury i Dialogu, w latach 1999–2004 redaktor „Tygodnika Powszechnego”, w latach 2004–2007 członek zespołu „Krytyki Politycznej”. Autor m.in. „Dziesięć ważnych słów. Rozmowy o dekalogu”, „Trochę zostawić Bogu” (rozmowa z Wacławem Oszajcą SJ) oraz „Kobiety uczą Kościół”. Mieszka w Pszczynie.