Podróż do Lizbony

Barbara Majewska

publikacja 24.09.2007 09:32

Czasem coś w materii tego pięknego i dziwnego miasta zadziwi jeszcze bardziej: z zieleni ogrodu, z miękkich pióropuszy wszechobecnych palm (ta warszawska palma to nędzna karykatura, mimetyczne natręctwo) wyrasta nagle budynek-kolos, jakaś świecka świątynia, która okazuje się bankiem. Więź, 8-9/2007

Podróż do Lizbony




Cała Europa, od lotniska we Frankfurcie poczynając, pokryta była białym, gęstym jogurtem i tylko wyobraźnia podpowiadała niedostępne dla oczu widoki. I nagle, po dwóch i pół godzinach, zaczął się ruch w przestrzeni, prześwity z błękitnym dnem, co to nie wiadomo, czy to niebo, czy woda, biała, kędzierzawa płaszczyzna skłębiła się i wypiętrzyła w pasma górskie. Zaczęło się ukośne opadanie, patetyczne przekraczanie kolejnych granic: białe grzbiety fal, jedna, druga linia, potem szerokie, kolorowe pasmo wrzecionowatych kształtów „zaparkowanych” jachtów i łódek i samolot wślizgnął się nad Lizbonę, lecąc nisko. To już było lądowanie, lotnisko jest prawie w zabudowie miasta.

Padał ciepły deszcz innej pory roku niż ta, która została w Warszawie, rzęsisty, tworzący kałuże. Już następnego dnia (cztery dni w Lizbonie) ciepły deszcz przeobraził się w wielkie słońce i wietrzyk poruszający gałęzie zielonych wciąż drzew, liście palm, festony kwitnących amarantowo i fioletowo bugenwilli. W ogrodach muzeum Gulbenkiana kwitły także te kwiaty-ptaki na wysokich łodygach, które widuje się teraz w kwiaciarniach w Polsce, i inne już zupełnie nienazwane. Zieleniła się trawa. Grzało słońce.

A w salach parterowego budynku (formuła muzeum przypominająca Kröller-Müller w Otterlo w Holandii) czekały obrazy. Dwa duże portrety Rembrandta: Tytus w hełmie jako Pallas Atena i portret starca, najpewniej autoportret. Tak ludzka, że aż niepojęta obecność i nieziemski spokój. Realność portretów Rembrandta jest niezrozumiała. Piękny (powiem kapryśnie – jak na Rubensa) portret stojący Heleny Fourment – wszystkie trzy malowane koło połowy tego niezwykłego w Niderlandach XVII wieku.

Urodzony w Stambule a zmarły w Lizbonie w 1955 roku Calouste Gulbenkian, potentat wzbogacony dzięki korzystnym kontraktom dotyczącym nowo odkrytych pól naftowych w Iraku, był kolekcjonerem pełnym smaku i widocznego upodobania do sztuki i pięknych przedmiotów. Od tych wspaniałych portretów poczynając, poprzez piękny wybór barbizończyków, impresjonistów i malarzy wokół tej szkoły, poprzez ciekawie zebranych Anglików z dużym zespołem wyrazistych, kiczowatych prerafaelitów i przede wszystkim z wielkim morskim pejzażem (“Katastrofa frachtowca” z 1810 roku) wyjątkowo pięknego Turnera, po czule wybrane egzemplarze mebli, tkanin, biżuterii z różnych epok ze wspaniałym zbiorem secesyjnych przedmiotów René Lalique’a. Fundacja Gulbenkiana, powstała rok po śmierci donatora, podejmuje cele „charytatywne, artystyczne, edukacyjne i naukowe”. Jest największą tego typu fundacją poza USA, bardzo obecną w życiu Lizbony i Portugalii w ogóle.





PROWINCJONALNIE I ŚWIATOWO

Wszystkie pokojowe w hotelu Roma były Ukrainkami, ale to już najnowsza formuła otwartości na świat innej niż ta, która z tego śniadego Hindusa uczyniła hotelową służbę medyczną w białym kitlu. Poza portugalskim, mile brzmiącym dla ucha, nie mówił ani słowa w żadnym innym języku, a więc rodzina pochodząca z kolonii w Indiach musiała być od dawna zakorzeniona w Portugalii. Podobnie jak ten czarny pracownik hotelowy, którego rodzina przybyć mogła z dawnej kolonii w Angoli. Wszyscy całkowicie u siebie, naturalnie tutejsi.

Lizbona nie jest wielka stolicą, jest miastem przytulnym, zacisznym, ze swymi pagórkami, nierównym terenem, na którym ją zbudowano, prowincjonalnym trochę urokiem jej zaułków, śmiesznego, rozsławionego filmem Wima Wendersa tramwaiku biegnącego krętą linią, kołyszącego pasażerów małych wagoników rytmem zakrętów i licznych przystanków. Ale jest i inny wymiar Lizbony – szeroki, monumentalny, światowy. Mieści się on oczywiście przede wszystkim w historii, od Indii, poprzez Afrykę, Amerykę Południową (Brazylia – aneks portugalskiego tronu), wyprawy odkrywcze, szlaki morskie i to wszystko, o czym można przeczytać w podręcznikach i przewodnikach. Ten szeroki, światowy wymiar zacisznej Lizbony mieści się także w powietrzu, w przestrzeni, w sposobie, w jaki Tag wpada do morza. Nieogarnięty obszar ujścia rzeki staje się morzem otwartym na cały świat, na naszych oczach spełnia się spotkanie żywiołów. Do tego miasto ze swymi zaułkami, wzgórzami, placykami obsadzonymi czasem drzewami morwy w miejsce francuskich platanów, miasto stłoczone, jak w dzielnicy Alfama, jak w Bairro Alto, geometrycznie uporządkowane, gdy po wielkim trzęsieniu ziemi w 1755 roku odbudowywał je lizboński Haussmann, słynny, groźny markiz Pombal – zawsze zwraca się na zewnątrz, ku brzegom, ku tej ogromnej wodzie, która nie wiadomo już, czy rzeką Tagiem jest, czy morzem.

Najbardziej monumentalną budowlą jest więc nie zamek świętego Jerzego na wzniesieniu nad miastem, lecz ciągnące się w nieskończoność bulwary otwierające się ku wodzie i wchodzące w miasto placami – Praça do Comércio, Praça do Império. Wzdłuż bulwarów ciągną się także niekończącej się długości budynki: klasztor hieronimitów i dalej rozciągnięta wzdłuż bulwaru wytwórnia sznurów okrętowych... Na kamiennych nabrzeżach pobudowano pomniki wodzów i odkrywców dalekich lądów. Tu bieleje wychodząca w wodę szesnastowieczna wieża Belém (Betlejemska), rzeźbiona, zdobiona, trochę mauretańska. Służyła w swoim czasie za więzienie, przebywał w nim podobno Józef Bem...





I o dziwo głównym materiałem nie jest tu życzliwy budowniczym i rzeźbiarzom piaskowiec, lecz siwy granit o twardości nie do pokonania. Podobno spotkać można w Portugalii całe granitowe wioski. Miejską przytulność murowanej Lizbony wzmaga fajansowa wykładzina wielu fasad, a nawet murów grodzących ulice. Malowane kafle, słynne azulejos, pochodzenia mauretańskiego, rozpowszechniły się ogromnie w XIX wieku, pokrywając całe fasady budynków, które są jak płaszcze odwrócone wzorzystą podszewką na wierzch. Wytwarzane przemysłowo, stanowią uprawianą przez wielu artystów dziedzinę wzornictwa na wysokim poziomie, podobnie jak na dobrym poziomie jest reklama w portugalskiej telewizji. A także architektura XX wieku, której poszczególne okresy, wszystkie rodem z konstruktywizmu, funkcjonalizmu, przechodzą harmonijnie jeden w drugi: lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, osiemdziesiąte. Tu nie trzeba będzie dokonywać spektakularnych wyburzeń mieszkaniowych zestarzałych molochów, jak to miało miejsce w wielu miastach euroamerykańskich – od Filadelfii do Lyonu. Wygląda na to, że te lizbońskie budynki mieszkalne, choć postarzałe, dobrze się starzeją, trzymają wygląd, konstrukcję, funkcje. Nie widać kapryśnego w formach i kolorach postmodernizmu, może to przyjdzie albo może już jest w innych okolicach. Mnie dane było zauważyć, w mroku, urbanistyczną jedność i korespondencję wzajemną budowli Lizbony – od willi-pałacyków w ogrodach, wzdłuż nadrzecznych bulwarów przy wyjeździe z miasta poczynając, poprzez wąskie kamienice przy ulicach o szerokości na długość sznura do bielizny – tak, tak, można je zobaczyć w starym śródmieściu – po pewnie stojące, stare konstruktywistyczne budynki.

Czasem coś w materii tego pięknego i dziwnego miasta zadziwi jeszcze bardziej: z zieleni ogrodu, z miękkich pióropuszy wszechobecnych palm (ta warszawska palma to nędzna karykatura, mimetyczne natręctwo) wyrasta nagle budynek-kolos, jakaś świecka świątynia, która okazuje się bankiem.
Mszę w Fatimie zobaczyłam w niedzielę w telewizji. W ciągu tego weekendu były także rozgrywki piłkarskie. Futbol i Kościół katolicki to były podobno treści dla ludu epoki salazaryzmu, którą zakończyła rewolucja goździków z 1974 roku, ale która w mentalności i w kadrach funkcjonariuszy państwa trwała jeszcze długo. Kościół w Fatimie dominuje na szczycie wielokondygnacyjnych schodów, cała okolica wypełniona tłumami wiernych, a figura fatimska noszona jako feretron ma kształt smukłego, zamkniętego kapelusza polnego grzyba. U jego podstawy – cała łąka kwiatowych bukietów. Miłość Jana Pawła II do fatimskiej madonny, która ją nam dziwnie przybliżyła, dołączyła do prawdziwego huraganu ludowej pobożności. Madonnie śpiewa się miłosne pieśni, panie i panowie z artystycznej – sądząc po wyglądzie – profesji, z dłońmi oplecionymi różańcem, kołysząc się tanecznie wyznają Jej swoje gorące uczucia.




KAWIARNIA I DEKONSTRUKCJA

Nie wyobrażam sobie ani godziny życia z dala od bogactw Europy, bez jej kawiarń na przykład. W kawiarni można czytać siedząc cały dzień, można grać w szachy, spotykać przyjaciół lub intelektualnych adwersarzy. Od wybrzeża atlantyckiego – myślę o tej przepięknej kawiarni Pessoa w Lizbonie – po Petersburg, Odessę i Kijów. Moskwa nie miała nigdy kawiarni, ale Moskwa to już początek Azji, tej ogromnej Azji. Kawiarni tego typu nie ma także w Stanach Zjednoczonych ani w Anglii. Podtrzymywanie dialogu szczęścia i cierpienia, ironii i pracy to dla mnie sprawa podstawowa, która jakimś cudem przetrwała dwie wojny światowe i Holokaust. Można by pewnie stworzyć metafizykę kawiarni... – tak mówił Georges Steiner miesięcznikowi „Esprit” w opublikowanym w grudniowym numerze z 2003 roku wywiadzie o Europie, jej korzeniach, jej właściwościach, jej wartościach. Tradycja chasydzka –mówił – utrzymuje, że Bóg stworzył człowieka po to, by mu opowiadał historie. Steiner zwierza się swym rozmówcom, że za wielki przywilej swego życia uważa to, że mógł próbować przekazywać słuchaczom wielkie opowieści, od Homera, od Biblii. Ta narracja, która tworzy naszą historię i naszą duchową autobiografię, zrealizowała się najpełniej w Europie. Opowieść o tym, kim jest człowiek, tragiczna i także radosna narracja ludzkiej kondycji jest tym darem, który Europa ofiarowała ludzkiej cywilizacji. Poprzez europejską kulturę rozbrzmiewa pewien ton, wewnętrzne echo, zachęta do prowadzenia jej dalej. Steiner mówi, że brak wobec niej wdzięczności i radości zdumiewa go u tych, którzy zajmują się dekonstrukcją i budzi w nim lęk. Nawet jeśli lektura Derridy bywa pasjonująca, to jego gry słowne o „pre-tekstach” są nie do przyjęcia, bo nie są w stanie ująć Shakespeare’a, Prousta, Dantego. Wszystko polega na tajemniczej zdolności do odczuwania wdzięczności wobec kultury. Kultura wymaga autorytetu, wielki twórca rozsiewa radość tajemnicy. Kreacja jest zawsze na wzór pierwszej kreacji. Inwencja jest kolektywna, anonimowa, ma w sobie głęboki, piękny automatyzm dalszego ciągu. W technice i nauce zawsze jest przejście do następnego rozdziału. W sztuce każdy twórca jest niezastąpiony. Czasami zadaję sobie pytanie, czy w naszym technokratycznym coraz bardziej świecie nie kończy się przypadkiem w Europie epoka kreacji, a zaczyna czas inwencji. To pytanie absurdalne, bo nagle nazajutrz, na sąsiedniej ulicy cud kreacji znów się spełni. Choć nie sądzę, by w naszej kulturze narodził się jeszcze Shakespeare, Beethoven, Michał Anioł.

George Steiner, urodzony w 1929 roku w Paryżu, mieszkał między innymi w Princeton, wykładał w Genewie, Cambridge. Jest badaczem literatury w aspekcie teologicznym, metafizycznym, tragedii greckiej jako losu, kultury jako radości tajemnicy. Pojawia się ostatnio wieloma książkami, wywiadami, zbiorami esejów, choć w Polsce obecny jest słabo. “Esprit” z grudnia 2003 roku publikuje spis jego pism lub rozmów z nim wydanych we Francji w samym tylko 2003 roku: siedem pozycji wydanych u Gallimarda, Albina Michela i jemu poświęcony numer ekskluzywnych „Cahiers de l’Herne”. To cieszy pewnie tych samych, których ucieszyła nagroda amerykańska przyznana Leszkowi Kołakowskiemu i którzy słuchają jego wspaniałych wykładów o wielkich filozofach. W tej radości jest nadzieja i ulga odnalezienia tonu, przywrócenia wymiaru może po prostu rozumowi, o duszy ludzkiej nie mówiąc.





Na koniec wywiadu udzielonego redakcji “Esprit” Steiner odpowiada na pytanie, w jakiej kulturze jest ukształtowany. Mówi, że zarówno w łacińskiej, francuskiej, jak i w angielskiej, które są bardzo od siebie odległe. Dziś dystans ten jakby się powiększał, francuska walczy o przetrwanie, często na sposób pompierski, nawet szowinistyczny. Oba kraje połączył nie most, którego on by pragnął, a tunel. I Steiner kończy miłą dla naszych uszu opinią, że może w Europie nadzieja przyjdzie ze wschodu, że może ta ogromna kraina rozciągająca się od Wiednia do Kijowa i Odessy przyczyni się do budowy Europy bardziej tolerancyjnej, nawet jeśli dużo bardziej skomplikowanej.

Z WIZYTĄ W ODMIENNYM CZASIE

Łagodność Lizbony wynika z jej klimatu. Jej dla nas dziwność wynika także z położenia na samym krańcu Europy, a także z tego, że nieodległy czas historyczny liczy się tam inaczej. W Portugalii nie było drugiej wojny światowej. Portugalia była neutralnym krajem, a położona bardziej korzystnie niż Szwajcaria, dawała większe możliwości ucieczki z imperium hitlerowskiego w Europie. Ta odmienność historii portugalskiej XX wieku stała się przyczyną mojej czterodniowej wizyty w Lizbonie. Miejscowa wspólnota żydowska postanowiła wydać album o getcie warszawskim, który w 1988 roku zredagowałam dla wydawnictwa Interpress. Wstrząsające zdjęcia pochodzące z archiwów filmowych i fotograficznych w Warszawie były mniej znane lizbońskim Żydom. Miguel B., którego jako dziecko rodzina wywiozła z Warszawy jeszcze przed wojną, opowiada, że wojnę i Zagładę poznawał słuchając audycji BBC z Londynu, po polsku. Gdy po latach dostał album “Warszawskie getto”, wydany w 45. rocznicę powstania w getcie – poczuł, że wydanie go w Portugalii będzie spłaceniem długu, spełnieniem bardzo osobistej potrzeby. Miguel B. jest wyjątkiem, większość lizbońskich Żydów wywodzi się z rodzin sefardyjskich, ze Stambułu.
W tym portugalskim wydaniu figuruje po raz pierwszy moje nazwisko jako autorki wyboru tekstów i zdjęć oraz słowa wstępnego, które w 1988 roku ukazało się nie w albumie, lecz w „Tygodniku Powszechnym” (redaktor Jerzy Turowicz rozumiał wszystko i nie zawodził nigdy). Publikacja w „TP” opatrzona była krótką informacją, że wydawca uznał za wskazane ocenzurować album, usuwając zdjęcia granatowych policjantów i żądając zmiany tonu przedmowy, uznanej za zbyt smutną, w wyniku czego redaktor usunął swoje nazwisko i wycofał przedmowę. To było takie obrzydlistwo końcówki stanu wojennego, gdy władza chciała kokietować ten świat, który ją za wyczyny lat osiemdziesiątych krytykował. Odwołanie się do tematu żydowskiego i wykorzystanie rocznicy wydało się tej władzy świetnym sposobem kokietowania – zgodnie ze znaną tezą, że Żydzi rządzą światem. Wiele wysiłków musiałam włożyć, by dr Marek Edelman pozwolił mi opublikować w albumie jego “Getto walczy” – tak jasna była ta intencja interpressowych wydawców. I oto teraz, po piętnastu latach, w Lizbonie, w innym ustroju, przedmowa została dołączona do albumu... Dr Edelman nie mógł, niestety, z zaproszenia skorzystać.





W Portugalii nie było II wojny światowej, odbyła się tu nawet wówczas jakaś wielka wystawa, dla której zburzono kawałek starej dzielnicy Lizbony, czas liczył się inaczej niż w reszcie Europy. Pod rządami Salazara można było skryć się przed Hitlerem, a nawet szukać dróg dalszej ucieczki. Konsul Portugalii w Bordeaux, Aristides de Sousa Mendes, w czerwcu 1940 roku wydał uciekinierom tysiące wiz wjazdowych, ratując im z pewnością życie i ściągając na siebie i swą rodzinę długotrwałą anatemę ze strony gorliwych salazarystowskich funkcjonariuszy, aktywnych jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wnuk konsula Antonio wziął udział w prezentacji albumu. Lizbońska wspólnota żydowska nie była nigdy w opozycji do reżimu Salazara, zakorzeniona, mieszczańska, uprawiająca swe wolne zawody. Do dziś określa tych, którzy wyłonili się z europejskiego całopalenia, “ten, który przeżył” – a survivor (rozmowa była po angielsku), z szacunkiem, ale i dystansem: było to jak określenie gatunku takiej osoby, kogoś z zewnątrz.

Dzień przed prezentacją albumu “O Gueto de Varsóvia” w Stambule dokonano zamachu na dwie synagogi. I choć wojska Ameryki i jej aliantów są w Iraku, walczą także z terroryzmem w Afganistanie, gdzie wciąż kryje się przywództwo Al Kaidy – te zamachy w Stambule przybliżyły i ożywiły nagle Holokaust, ten z II wojny światowej: chodzi o to, by zabić Żydów. Nie kojarzyły się tu z aktami islamskich terrorystów, ani tych samobójczych zabójców, którzy zachęcani głosem apokaliptycznego szejka Jassina wysadzają się w powietrze w jerozolimskich autobusach, w telawiwskich restauracjach pełnych ludzi.

MELIORACJA I EWANGELIZACJA

Tym razem było widać ziemię. Była widoczna w czasie przelotu nad Hiszpanią aż do Zatoki Biskajskiej, gdy zapadł zmierzch. Ta ziemia to był skalisty płaskowyż, brązowoszara wymodelowana płaszczyzna, monumentalny relief podkreślony czasem ciemniejszą bruzdą doliny, pasmem jaśniejącej wody, zarostem krzewów czy drzew. To był ten właśnie skalisty płaskowyż, na którym Goya sadzał swoje sabaty diabłów i czarownic, swoje Parki, swe korowody pielgrzymujących do św. Izydora, na “czarnych obrazach”. To naoczne stwierdzenie, to odkrycie było tak podniecające, że dopiero gdy samolot przeleciał nad przyprószonymi śniegiem skałami Pirenejów i zawisł nad czarną, ale gdzieś w środku zieloną taflą Zatoki Biskajskiej – uciekłam od tego ogromnego, niepojętego świata do wnętrza samolotu.

Na siedzeniu obok leżała książka w miękkiej, laminowanej okładce z jakimś rysunkiem i tytułem w alfabecie hebrajskim. Właściciel książki wrócił po chwili, otworzył książkę, czytał, a ja myślałam: z pewnością Izraelczyk, czyta sobie jakąś powieść w podróży. Potem odłożył książkę i na kolanach, na ekranie niewielkiego laptopa zaczął układać pasjansa. Zadomowiony w tej lecącej „Lufthansie” zsunął z nóg pantofle, zdjął marynarkę. Jasna karnacja, regularne rysy, lat około 50. “Sabra” – pomyślałam, to znaczy urodzony w Izraelu. Z pewnością w rodzinie aszkenazyjskiej, pochodzącej z Europy. Tam, na dole, sprawy były tak napięte, między zamachami w Izraelu, wojskami, także naszymi, w Iraku, Rzymem, po drodze do Lizbony, gdzie papież tak niedawno w Izraelu wzywał trzy religie monoteistyczne...





Rozmowa potoczyła się gładko i szybko. Reprezentował firmę zajmującą się nawadnianiem ziemi dla rolnictwa i produkującą odpowiednie urządzenia. Firma działa w kilku krajach Europy i Ameryki, nie tylko w Izraelu. Ma swoje przedstawicielstwa w wielu miejscach, także w Polsce. Słyszałam kiedyś, że pustynia Negew i wszystkie te pustynne ziemie na Bliskim Wschodzie są tak urodzajne, że wystarczy je nawodnić, by wszystko rosło. Ale mój rolno-melioracyjny komiwojażer jeździ daleko z produktami swej firmy.

Osobiście ma kontakty z Palestyńczykami mieszkającymi w Izraelu. Z innymi nie. Intifada trwa już kilka lat. Budowa muru granicznego wydaje mu się obecnie racjonalnym środkiem choćby zmniejszenia liczby zabójczych zamachów. O przesłaniu papieża dla trzech monoteistycznych religii słuchał życzliwie, ale obojętnie. Sądzi, że religie sprzyjają fanatyzmowi i nietolerancji. Wśród przywódców Hamasu (a także wśród liderów partii Likud) religia jest narzędziem manipulacji. Fanatyzm się wywołuje nie szczędząc własnych dzieci.

Mój rozmówca reprezentował tę laickość, chciałoby się powiedzieć republikańską, o której przestrzeganie tak zabiega niechętna Izraelowi Francja i którą – o paradoksie – wyznaje ogromna większość mieszkańców Izraela. I nagle pojęłam sens „nowej ewangelizacji” jako uwewnętrznienie Boga. W obrębie każdej z trzech monoteistycznych religii i według jej zasad. Bóg uwewnętrzniony pozwoli na rozwój cech republikańskich, które oznaczają obywatelską przyzwoitość, jak w tradycji laickiej. I mądre korzystanie z cywilizacji technicznej, której agentem był mój komiwojażer melioracyjny, z jego podróżami i z jego pasjansem na laptopie.

Wylądowaliśmy we Frankfurcie. W środku Europy. Ludzka wieża Babel popłynęła korytarzami w stronę swoich statków powietrznych, swoich różnych przeznaczeń. To wspólne zadanie, które, miejmy nadzieje, nas czeka, to robota na następny wiek, który – jak mówił Malraux – będzie religijny albo nie będzie go wcale. Wiek... albo jeszcze dłużej.



***

Barbara Majewska – krytyk sztuki. W stanie wojennym organizowała wystawy niezależne i wydawała podziemne czasopismo „Szkice”. W latach 1990-1993 kierowała galerią Zachęta. Opublikowała książkę „Sztuka inna, sztuka ta sama. Dubuffet, de Staël, Wols, Pollock” (1974), artykuły w prasie (m. in. „Tygodniku Powszechnym”, „Polityce”, „Res Publice Nowej”) oraz teksty w katalogach wystaw. Mieszka w Warszawie.