Kardynał w jesziwie, rabin na ambonie

Joanna Pietrzak-Thébault

publikacja 21.03.2009 19:42

Które słowa wyszły spod pióra kardynała, które rabina? Nie zawsze łatwo to rozpoznać i w trakcie lektury książki wielokrotnie powracałam do początku akapitu, by upewnić się, czyje myśli akurat czytam… Więź, 3/2009

Kardynał w jesziwie, rabin na ambonie



Tytuł tej recenzji najkrócej oddaje to, co na pewno zapamięta czytelnik tej książki[1]. Które słowa wyszły spod pióra kardynała, które rabina? Nie zawsze łatwo to rozpoznać i w trakcie lektury książki wielokrotnie powracałam do początku akapitu, by upewnić się, czyje myśli akurat czytam…

Służę przykładami: „Pokusa porównania śmierci Jezusa i Sokratesa jest duża. Ani jeden, ani drugi nie zostawili po sobie żadnych pism, obaj zginęli, ponieważ nie poszli na kompromis. Ale o ile sam Jezus nie pisał, to Paweł był w mojej opinii jednym z wielkich pisarzy zachodniej tradycji.

Jego listy należą do nieprzemijających arcydzieł retoryki, alegorii i paradoksu” (rabin Bernheim) Albo: „Istotne jest, abyśmy dzisiaj wszyscy, Żydzi i chrześcijanie, przyjmowali swoje powołanie i pozostawali mu posłuszni. Bo Bóg jest Panem historii, On jeden jest u źródła naszego wybrania i to On wybiera moment, abyśmy poznali Go jako Mesjasza” (rabin Bernheim). I jeszcze: „W moim rozumieniu «wypełnienie się prawa» w Jezusie oznacza, że ono żyło w Jego osobie i na swój sposób uwierzytelniane było przez to działanie. Tak, jakby Tora w Nim właśnie objawiała swój pełny sens” (kard. Barbarin).

Dialog ludzi czy instytucji

Książka ukazała się w Paryżu w styczniu 2008 roku i stała się wydawniczym wydarzeniem, o czym świadczy m.in. przyznana jej nagroda Międzynarodowego Śródziemnomorskiego Centrum Literatury w Perpignan w kategorii „duchowość dnia dzisiejszego”. Wracam jednak do tej książki przede wszystkim dlatego, że rabin Gilles Bernheim z liczącej się na mapie francuskiego judaizmu, uważanej za „nowoczesną” synagogi przy ulicy Victorie w Paryżu, objął od stycznia funkcję naczelnego rabina Francji

Wygrał w ubiegłorocznych wyborach ze swoim poprzednikiem Josephem Sitrukiem, człowiekiem zacnym i powszechnie znanym, który piastował nieprzerwanie ten urząd przez 20 lat. Nowemu kandydatowi, profesorowi filozofii, wiceprzewodniczącemu francuskiego Towarzystwa Przyjaźni Chrześcijańsko-Żydowskiej. Gilles’owi Bernheimowi niektórzy wyborcy zarzucali nie tyle, że jest „za młody”, ile że jest… „zbyt katolicki”. Trochę może i słusznie, bo co to za rabin, który jeździ na spotkania z katolikami i komentuje dla nich listy św. Pawła, albo u św. Jana od Krzyża odnajduje wyrażenia i myśli nieobce Talmudowi…

Żarty na bok. Prawdą jest jednak, że rabin Bernheim – rok urodzenia 1952, choć wydaje się jeszcze młodszy, przystojny, błękitnooki, uśmiechnięty i poważny równocześnie, w czarnym kapeluszu z miękkim rondem – fascynuje i pociąga, mówi językiem dalekim od religijnego żargonu, co nie znaczy, że łatwym. Mówi językiem filozofa, a że kieruje departamentem „Tora i społeczeństwo” przy paryskim konsystorzu – trzeba powiedzieć: językiem filozofa nowoczesnego.

Takim zapamiętałam rabina Bernheima, gdy przed niemal dziesięciu laty poznałam go na organizowanej przez diecezję w Lyonie sesji na temat dialogu chrześcijańsko-żydowskiego (wówczas Philippe Barbarin był jeszcze skromnym biskupem niewielkiego, zagubionego wśród pastwisk centralnej Francji Moulin i nie znał Gillesa Bernheima). Na długie lata zapadły mi w pamięć słowa rabina o tym, jak myślący, pobożny, młody Żyd odkrywa, co znaczy dla niego najpierw samo słowo „Jezus”, a potem i postać, która się za tym słowem kryje.

Dlatego nie dziwi mnie, że w jednym z pierwszych zdań książki kard. Barbarin pisze, że nie powstałaby ona, gdyby nie osobiste spotkanie w 2004 r. w Nowym Jorku, z okazji jakiejś żydowsko-chrześcijańskiej konferencji. „Od tamtego dnia nie zapomniałem o Panu, Rabinie”, wyznaje arcybiskup Lyonu – następca św. Ireneusza i dlatego noszący honorowy tytuł prymasa Galii.




[1] Gilles Bernheim, Philippe Barbarin, Rabin i kardynał. Dialog żydowsko-chrześcjiański dzisiaj, Paryż 2008, s. 300.





Obaj autorzy zastrzegają się, że to ich osobista wzajemna sympatia, nie zaś instytucjonalny dialog „wysoko postawionych” osobistości jest inspiracją i „kluczem” do książki. Na jej okładce zdjęcie równych wzrostem uśmiechniętych współautorów. Kardynał na czarno, w koloratce, z krzyżem na piersi. Rabin – w garniturze i jasnoniebieskiej koszuli, „pod krawatem”. Ledwo widoczna jest, zlewająca się z ciemnym tłem jarmułka, podobny u obu fason cienkich okularów i uśmiech.

Łączy ich jednak więcej niż fizyczne podobieństwo. Na przykład – odwaga. Wówczas, kiedy rabin pragnie, by kilkuletnia dziewczynka mogła zmierzyć się z utratą matki i nie godzi się, by, zgodnie z tradycją, pozostawała odsunięta od uroczystości pogrzebowych,. A nawet więcej: łamiąc obowiązujące zasady, sam kładzie jej rękę na trumnie zmarłej.

Albo kiedy opowiada, jak po raz pierwszy czytał Ewangelię w bibliotece uniwersyteckiej w Jerozolimie. W tym samym czasie młody ksiądz Barbarin chodził (zresztą przez wiele lat) do synagogi, by wspólnie modlić się – błagać Boga o przebaczenie – w dzień Jom Kipur. Po latach, kiedy pojawił się ze swoim żydowskim modlitewnikiem w synagodze w Lyonie, miejscowy rabin podarował mu modlitewnik „porządny”. „Bo widzę, że jest ksiądz niepoprawnym sefardyjczykiem” – skomentował, patrząc na pochodzącą z Jerozolimy książkę.

Teraz kard. Barbarin chodzi tam co roku, jak sam mówi, „ubrany po kardynalsku”, z krzyżem wsuniętym w rozcięcie sutanny. Rabin Wertenschlag wita go na progu synagogi i zalicza do „najwierniejszych parafian”. Zapewnia, że „ludzie na księdza kardynała bardzo czekają”. Książka nie ogranicza się jednak to takich, smakowitych skądinąd, anegdot. Czytamy dużo o sile żydowskiej modlitwy, którą podziwia kard. Barbarin. I tę modlitwę, i przykazanie miłości Boga „całym sercem” rozumie lepiej, od kiedy usłyszał rabiniczny komentarz do Talmudu.

Księga używa nie słowa zwykle oznaczającego serce: levekha, a tego z podwojoną sylabą: levevekha – co znaczy obiema częściami serca, dobrą i złą. Także ta zła część serca, którą każdy z nas w sobie nosi, kocha Boga ¬– wyjaśnia rabin. Takich egzegetycznych fragmentów znajdziemy w tej książce wiele, nie sposób przytoczyć wszystkich. Nie raz i nie dwa, słuchając talmudycznych wyjaśnień rabina, kardynał wtrąca: „o, to wykorzystam w homilii” albo ”o, to nadaje się, by powiedzieć moim wiernym”.

Pewne tematy, te, do których autorzy książki mają najbardziej osobisty stosunek, powracają w książce kilkakrotnie – tak jest ze świętem Jom Kipur, tak jest z listami św. Pawła. O tej wyjątkowej sile, także o wartości przykładu żydowskiego postu i modlitwy kard. Barbarin mówił mi jeszcze zanim powstała książka – w samolocie lecącym nad Morzem Śródziemnym, kiedy przed niemal dwoma laty (luty 2007) wracaliśmy z niebywałej podróży katolickiej i muzułmańskiej delegacji do Algierii (jak dobrze, że uczestnicy zgodzili się wówczas zabrać kilkoro dziennikarzy!).

W lustrze pytań

Niezależnie od tego, czy rozmowa toczy się na temat interpretacji Pisma Świętego (kardynał opowiada, jak lubi chodzić po jesziwach, widząc w nich „godny pozazdroszczenia i godny zastosowania u nas projekt pedagogiczny”), chrystologii („tak po prawdzie to dzieli nas tylko 48 ostatnich godzin życia Jezusa” – twierdzi rabin), postawy wobec ludzkiego cierpienia czy miejsca religii w społeczeństwie – wątkiem, jaki przewija się nieustannie, jest… ciekawość. Bo jak inaczej nazwać potrzebę stawiania pytań rozmówcy?





To jak lekcja dla każdego czytelnika, by nie bał się zadawać prostych pytań, które czasem zbyt chętnie nazywamy „głupimi”. Nie wstydzą się ich zadawać profesor filozofii, któremu w szkole rabinicznej nie mówiono ani słowa o chrześcijaństwie, i pyta o to, czy Ojcowie Kościoła uciekali się do metody dyskusji i studiowania Pisma przypominającej Talmud. Książę Kościoła chciałby natomiast zrozumieć prawdziwy sens przestrzegania zasad koszerności, naznaczania raną obrzezania i równorzędności wszystkich 613 biblijnych przykazań – odzwierciedlenia „tajemnicy Boga”.

Niektóre kwestie teologiczne roztrząsane są „na dwa głosy”, niczym w debacie na średniowiecznych uniwersytetach. Odzwyczailiśmy się i w chrześcijaństwie, i w akademickiej rzeczywistości, od tej metody – paradoksem może więc wydać się nam, że lepiej rozumiemy istotę Eucharystii („spożywanie słowa”), gdy pamiętamy o jej żydowskich korzeniach.

Rzadko przypominamy sobie o chrześcijańskim „odbudowywaniu”, przypominaniu istoty żydowskich rytów w liturgii (nawet jeśli zewnętrznie nie są one podobne do biblijnych wzorców). Nie pamiętamy o stuprocentowej żydowskości pierwszego Kościoła – rzeczywistości, o której przypominają zresztą systematycznie katechezy Benedykta XVI.


Pasjonujący jest spór na temat sensu zakazu danego pierwszym ludziom w raju czy żydowskiej wizji sprawiedliwości w poszukiwaniu równowagi oraz chrześcijańskiej miłości – które w istocie okazują się tym samym. Nie potrzeba innych jeszcze argumentów, kiedy obaj rozmówcy przekonują czytelnika, że w obliczu innej religii wyzwala się w nas samych świadomość zarazem tego, czego nam brakuje, jak tego, w jaki sposób jesteśmy widziani, postrzegani przez drugą stronę (czasami słusznie, a czasami nie…). Co powiedzieć na słowa, które rabin słyszał w dzieciństwie od swojego ojca, który mówił o chrześcijanach jako o „źle ewangelizowanych tłumach”?

Albo na stwierdzenie kardynała, że chrześcijański antysemityzm zniknie dopiero, kiedy chrześcijanie zrozumieją, iż żydowska odmowa uznania Jezusa jako Mesjasza miała i ma wartość pozytywną? Jak nie przyznać racji rabinowi, kiedy słyszymy o „dejudaizacji” i „spirytualizacji” Jezusa, jakiej dokonało chrześcijaństwo – wobec czego po drugiej stronie dokonała się „demonizacja” Zbawiciela-Boga, który umarł na krzyżu i tabuizacja samego jego imienia.

Równie pasjonujące są wywody na temat stosunku Jezusa do praw żydowskich. I czemu nie zauważyć w niektórych słowach, komentarzach Jezusa prawdziwych „midraszy”, jak chce kardynał? Szansy, możliwości przejrzenia się w oczach drugiego rozmówcy nie wahają się nazwać „łaską”. W tej perspektywie „dialog międzyreligijny” nie jest zadaniem dla intelektualistów i hierarchów, czymś, co „wypada” prowadzić, żeby było miło i żeby uważano nas za ludzi tolerancyjnych i nowoczesnych (żadne z tych słów-wytrychów, tak obecnych w mediach i niezbyt pogłębionej publicystyce, tutaj zresztą nawet nie pada!), ale staje się dla każdego z partnerów koniecznością – daje bowiem szansę, by podążanie własną drogą stawało się dla każdego nie tylko bardziej świadome, ale i owocne dla własnej wiary.

Bracia i przyjaciele

Jest w książce i wątek polski – zapomniana już u nas nieco kwestia Karmelu z Auschwitz powraca wówczas, gdy kard. Barabrin opowiada, kiedy – jeszcze jako duszpasterz akademicki – przyjeżdżał do Polski z grupami młodzieży i obchodził Wielki Piątek na terenie oświęcimskiego obozu, a rezurekcję na Wawelu. Podobnie jak wielu z nas początkowo nie widział, „w czym problem”, i dopiero spotkania z zaangażowanymi w rozwiązywanie konfliktu żydowskimi rodzinami uświadomiły mu, dlaczego lepiej dla wszystkich było przenieść klasztor kilkaset metrów dalej i uniknąć zarówno pokusy, jak oskarżenia o chrystianizację żydowskiej zagłady.






Kilkakrotnie przewija się w książce – nie mogło przecież być inaczej – motyw „braci” w wierze. Związki krwi zobowiązują, by ze sobą rozmawiać, chcemy, czy nie – przypomina rabin. I choć staje się naturalne, że chrześcijanie chcą słuchać Żydów (kardynał chętnie daje przykłady komentarzy „na dwa głosy”, jakie odbywają się od kilku lat w Lyonie w ramach dni dialogu żydowsko-chrześcijańskiego), to sytuacja odwrotna nie jest – czy raczej jeszcze nie jest, jak chce rabin – naturalna.

W kontekście, w którym religie postrzegane są przede wszystkim jako pożywka dla rozwoju wszelkich ekstremizmów i fundamentalizmów, zagrożenie dla spokojnego życia społeczeństwa, takie publiczne czy też utrwalone drukiem rozmowy, pozwolą może niektórym dostrzec także inne ich strony? A w dzisiejszym zsekularyzowanym społeczeństwie świadectwo dialogu ludzi wierzących może mieć fundamentalne znaczenie dla ludzi, którzy żadnej wiary nie mają.

W opozycji niejako do nieuchronnej rozmowy „z bratem” pojawia się w książce rozmowa „z innym”. Dialog z islamem nie jest rodzinnie uwarunkowany, więc można by się na pozór bez niego obyć. Kardynał przywołuje tymczasem wspominaną już tutaj algierską podróż. Rozumiem, dlaczego powraca do niej po tylekroć.

Ja też powracam stale do modlitwy na cmentarzu klasztornym w Tibhirine i odmawiania fatihy w meczetach, do spotkań z ludźmi stamtąd: z wiejskimi imamami, którzy jeszcze płaczą po zamordowanych trapistach i członkami Wysokiej Rady Islamu, z biskupem Teissier z Algieru i z księżmi jeżdżącymi po zapomnianych miasteczkach, z wykładowcami uniwersytetu islamskiego w Konstantynie i nauczycielkami prowincjonalnej szkoły koranicznej.

Wiem doskonale, dlaczego kardynał chce, aby dobrze zapamiętać nazwisko Azzedina Gaci, wyjątkowego imama z Villeurbanne, pomysłodawcy podróży i częstego gościa w lyońskiej kurii. Rabin chyba zazdrości tej głębi wzajemnych stosunków, kiedy przypomina, jak fałszywe jest sytuowanie dialogu żydowsko-muzułmańskiego na gruncie historii, polityki, metafizyki. Dla rabina taki dialog to pragmatyczna kwestia praktycznego współżycia, dobrej woli, odwagi stawiania sobie wzajemnie pytań.

Książka poświęcona jest pamięci kard. Jean-Marie Lustigera. Pamiętam jego żydowski i katolicki pogrzeb w paryskiej Notre Dame i słowa, jakie kazał wyryć na nagrobnej tablicy: „Moimi patronami byli arcykapłan Aaron, św. Jan – umiłowany uczeń i Matka Boża, Służebnica Słowa. Ja zaś otrzymałem wiarę, otrzymałem chrzest, ale do końca pozostałem Żydem, jak wszyscy apostołowie”.

Pomimo obszernych fragmentów o dużym ładunku teologicznym, książka ta nie jest z pewnością przeznaczona dla wąskiego kręgu wtajemniczonych. Jest to raczej lektura dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, co tak naprawdę kryje się pod używanym (we Francji bardzo często) sloganem o „wartościach judeo-chrześcijańskich” czy „cywilizacji judeo-chrześcijańskiej”. Także dla tych, którzy zechcą posłuchać, co znaczy dla jednej strony - oczekiwanie na Mesjasza, dla drugiej – pamięć o korzeniach własnej wiary.

*****

Joanna Pietrzak-Thébault – dr nauk humanistycznych, italianistka, związana z UW i UKSW. Przez kilka lat kierowała ośrodkiem katechetycznym przy publicznej Międzynarodowej Szkole w Lyonie. Od kilkunastu lat współpracuje z redakcją zagraniczną KAI. Publikuje także w „Tygodniku Powszechnym”, „Przeglądzie Powszechnym”, prasie polonijnej. Członkini stowarzyszenia „Amicta Sole”. Obecnie swój czas dzieli między Warszawę a Lyon.