Małżeństwo poza szablonem

Bogdan de Barbaro

publikacja 17.03.2010 15:54

Cenię sobie ideę małżeństwa jako zadania, które może udać się ciekawie zrealizować, jeśli się o to postaramy. Błędem natomiast jest myślenie, że małżeństwo trwa tak długo, jak nam jest przyjemnie.

Tygodnik Powszechny 11/2010 Tygodnik Powszechny 11/2010


Joanna Bątkiewicz-Brożek, Artur Sporniak: Jak definiuje Pan dobre małżeństwo?

Bogdan De Barbaro:
To takie, w którym małżonkom dobrze jest ze sobą, okazują sobie nawzajem szacunek, umieją się wczuwać w potrzeby drugiego, potrafią się wspólnie cieszyć i bawić oraz radzą sobie z kryzysami. Bo nie wierzę w opowieści o małżeństwach bez małżeńskich kryzysów.

Według statystyk w Polsce średnio po 13 latach wspólnego życia przychodzi kryzys, który często kończy się rozwodem.

O pierwszym kryzysie mówi się zwykle już po siedmiu latach. To jest moment, kiedy kobieta się orientuje, że ma prawo funkcjonować w małżeństwie na sposób partnerski. Dziecko posłała do szkoły i chce wracać do pracy, a mąż przyzwyczajony, że za dom odpowiada kobieta, czuje się zagrożony. Ogólnie rzecz biorąc: kryzysy pojawiają się wtedy, gdy następuje zmiana fazy życia rodzinnego. Na przykład, przyjście na świat dziecka to zmiana zadań i ról w rodzinie. Kobieta skierowuje swoje uczucia do dziecka, mąż czuje się „odstawiony”, rzuca się w wir pracy – zaczynają się od siebie oddalać. Z kolei kiedy dziecko wchodzi w wiek dojrzewania, rodzice mogą być bezradni wobec jego buntu – a przecież dotąd doskonale radzili sobie z posłusznym dzieckiem. To znów może być sytuacja kryzysowa. A następna – kiedy zostają sami po opuszczeniu domu przez dorastające dzieci.

Czy jedną z podstawowych przyczyn oddalenia się od siebie małżonków nie jest brak umiejętności dialogu na poziomie uczuć?

Istnieją pewne proste kanony postępowania, sprzyjające temu, by w małżeństwie działo się dobrze. Ważna jest umiejętność wczucia się w drugą osobę, afirmowania jej, a nie oceniania, pielęgnowania w sobie zaciekawienia innością współmałżonka, a nie lęku przed tą innością. (Warto zauważyć, że zasady te dotyczą nie tylko małżeństwa, ale także grup społecznych czy całych narodów). Cenię sobie ideę małżeństwa jako zadania, które można realizować z zaciekawieniem, a więc także z refleksją, jeśli się o to postaramy. Błędem natomiast jest myślenie, że małżeństwo trwa tak długo, jak nam jest przyjemnie. To postmodernistyczna pułapka.

Badania wskazują, że szybciej rozpadają się małżeństwa, które się „testują” przed ślubem. Sporo par w obliczu kryzysu twierdzi, że współżycie seksualne przed ślubem negatywnie wpłynęło na ich małżeństwo.

Trudno mi powiedzieć, jak jest „zwykle”, bo z perspektywy gabinetu psychoterapeutycznego za każdym razem jest inaczej. Przykładanie szablonów raczej zasłania rzeczywistość.

Ale czy wierność zasadom religii ma wpływ na trwałość i szczęście w związku małżeńskim?

Religijność sprzyja zdrowiu jednostki pod warunkiem, że jest nierepresyjna. Znaczenie ma tu dojrzałość religijna, czyli rozumienie Boga jako Kogoś, kto afirmuje, kocha i jest miłosierny. Religijność oparta na strachu i perspektywie kary paraliżuje. Ponadto małżeństwu sprzyja wyznawanie tego samego systemu wartości. Religia może być jednak kłopotem w małżeństwie, jeżeli będzie pojmowana jako niezgoda na tzw. negatywne uczucia – przykładowo: jeśli „grzechem” będzie, że się złoszczę lub czuję złość; kiedy niedopuszczalne jest to, że coś mnie irytuje.

Czyli tłumienie emocji?

W ogóle wyrażania ich, uświadomienia sobie, że istnieją. Ktoś, kto myśli, że Bóg nakazuje być nieustannie łagodnym, a jakakolwiek irytacja jest przeciwna Jego woli, ma gorsze szanse w małżeństwie.

Innym wątkiem, który w kontekście źle pojmowanej religijności utrudnia dobry związek, to nadinterpretacja czwartego przykazania: „czcij ojca swego i matkę swoją”. Spotykam często sytuacje, że jedno z małżonków bardziej jest związane ze swoimi rodzicami niż ze współmałżonkiem. Taka sytuacja oczywiście zagraża małżeństwu. Dodatkowa komplikacja związana jest ze zmianami obyczajowymi i zmianami w relacjach międzypokoleniowych.


To znaczy?

Dawniej im ktoś był starszy, tym miał większy autorytet. Największy prestiż miał senior rodu. W epoce tzw. preindustrialnej mądrość wynikała bowiem z doświadczenia. Teraz mądrość, a właściwie „mądrość praktyczna” wynika raczej z biegłości poruszania się po internecie. Dlatego 9-latek czuje się o wiele pewniej niż jego dziadek, który czasami prosi wnuka, żeby mu pomógł wysłać esemesa czy e-mail. Dawniej wiedza, władza i wiek były współzależne. Dzisiaj te trzy „w” się rozeszły. Największą wiedzę mają młodzi, władzę dzierży średnie pokolenie, a najstarsze jest marginalizowane.

Zmiany obyczajowe lepiej się obchodzą z kobietami, które w tradycyjnym modelu rodziny są dostarczycielem uczuć – zatem mogą się nie znać na internecie, by być nadal ważne dla swoich dorastających dzieci. Dramat ojca nastolatka polega dziś na jego detronizacji: staje się po prostu w jego oczach śmieszny, jeśli nie potrafi się poruszać w technoświecie.

Czy w psychoterapii argumentem za odbudowaniem małżeństwa może być świadomość, że łączy nas sakrament?

To fundamentalne pytanie: jakie jest miejsce religii w gabinecie psychoterapeutycznym? Terapeuci dzisiaj są coraz bardziej otwarci na wymiar duchowy. Jednak nie mają prawa pod żadnym pozorem narzucać czegokolwiek w tej sferze. Z drugiej strony, to tworzy kłopot, bo co ma zrobić terapeuta, jeśli ma poczucie, że religijność nadużywana jest przez jego pacjenta jako narzędzie opresji? W Polsce wciąż jest obecny patriarchalny model rodziny, co skutkuje kulturową opresją kobiety, usprawiedliwianą często właśnie odwoływaniem się do religii. Choćby: „żona ma być posłuszna mężowi”.

A czy jako terapeuta nie może Pan powiedzieć wprost: „zastanów się, chłopie, czy Bogu podoba się taka postawa”?

Zdarza się, że używam takiego argumentu, ale nie jestem teologiem, więc nie wolno mi go nadużywać. Kiedy zaś czuję, że mam do czynienia z tzw. neurotyczną religijnością, szukam wsparcia u fachowców od religii.

Czy zdrada nie jest sytuacją, w której pomocne byłoby odwołanie się do religijności?

Owszem, zarówno w tym sensie, że wierność ma swój urok, jak i w takim, że przebaczenie jest możliwe i potrzebne. Ale są to przecież argumenty nieobce także osobom niereligijnym.

Proponuje Pan przebaczenie w terapii po zdradzie?

Najpierw musi dojść do otwarcia gniewu – nie można go po prostu stłumić! Jeśli ktoś się sam odwoła do religii, to tym lepiej dla niego. Bo sam terapeuta nie ma prawa mówić: „Jezus zaleca wybaczać, więc też tak postępujcie”.

Logika wiary podpowiada jednak, żeby nie oglądać się wstecz, ale iść do przodu, bez rozdrapywania ran...

Jak się tak uda, to dobrze. Jest jeszcze inny problem. Ktoś po zdradzie pyta, czy ma o tym powiedzieć żonie w imię hasła: „prawda was wyzwoli”. Wtedy doświadczam rozdarcia. Zrobił jedno zło, a teraz chce się dopuścić kolejnego – przecież zrani taką informacją! Jeśli mogę sobie pozwolić na herezję, to powiem, że w tym przypadku prawda nie wyzwala. Radzę zatem: jak nabroiłeś, to teraz weź za to odpowiedzialność i sam podźwigaj wyrzuty sumienia. I jeśli taka osoba ma wolę zadośćuczynienia, to niech od teraz zadba o związek, a nie przynosi sobie ulgę.

Rozmawiali Joanna Bątkiewicz-Brożek i Artur Sporniak



Prof. dr hab. med. Bogdan de Barbaro, psychiatra, psychoterapeuta, jest kierownikiem Zakładu Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.