Dwóch w jednym

Z Bogdanem Sadowskim, dziennikarzem, jednym z pierwszych diakonów stałych w Polsce o połączeniu życia rodzinnego z posługą kapłańską rozmawia Agnieszka

publikacja 11.03.2010 10:07

Pracując jako dziennikarz, wyrobiłem sobie zdolność mówienia. Ale gdy staję przed ludźmi w kościele, to jest coś innego. Mam poczucie, że to nie ja mam mówić o tym, co sam sobie wymyśliłem… Magazyn Familia, 1/2010

Dwóch w jednym



Czy prawidłowo powinnam się z Tobą przywitać: „Szczęść Boże, księże”?

Można użyć takiej formy, chociaż wolałbym: „Cześć, Bogdan”.

Jesteś księdzem?

W znaczeniu osoby duchownej. Tak, jestem księdzem.

9 sierpnia 2009 roku zostałeś wyświęcony na diakona. Czy czujesz, że od tego momentu rozpocząłeś nowe życie?

Tak, to jest nowe życie. Bardzo wierzę w moc sakramentów. Wierzę, że przyjęciu każdego sakramentu towarzyszy ogromna łaska i od nas zależy, czy przyjmujemy tę łaskę, czy nie. Jestem pewny, że nasze małżeństwo przetrwało 30 lat, bo związał nas sakrament, a nie ludzka umowa w stylu: „Teraz jesteśmy razem, ale kiedyś może zerwiemy, spróbujemy z kimś innym”. 9 sierpnia, gdy arcybiskup nakładał na mnie ręce, naprawdę poczułem łaskę nowego sakramentu. Przeszedł przeze mnie dreszcz. Wiedziałem, że coś wyjątkowego dzieje się tu i teraz.

Cofnijmy się o… No właśnie, ile lat temu przeszła Ci przez głowę myśl, że…

…mógłbym zostać diakonem? Kiedyś myślałem o kapłaństwie. Od dziecka byłem ministrantem, byłem blisko ołtarza. Nikt mnie nie zmuszał, nie ciągnął na siłę do kościoła. Dla mnie to było coś fascynującego, wciągającego. Byłem lektorem i czytałem w czasie mszy, a także jak szafarz pomagałem w udzielaniu Komunii św. Ale bardzo świadomie wybrałem małżeństwo. Do dzisiaj uważam, że to było zgodne z wolą Bożą. Na trzecim roku studiów usłyszałem, że Sobór Watykański przywrócił diakonat dla świeckich. Na świecie (np. w Niemczech, w Czechosłowacji) bardzo dobrze to działało. Wiadomo było, że – może nie za mojego życia – ale wcześniej czy później nastąpi to i u nas. Podglądałem, szukałem, czytałem, co było możliwe. Kiedy w Polsce episkopat otworzył świeckim drogę do diakonatu, natychmiast pobiegłem do swojego proboszcza prosić go, by dał mi zgodę i napisał list w mojej sprawie. Myślałem, że nie zdążę, że będą tłumy i zabraknie dla mnie miejsca. A okazało się, że z całej Polski zgłosiło się tylko 10 osób.

Na czym polegały przygotowania?

Biskup toruński Andrzej Suski jako pierwszy zorganizował ośrodek przygotowawczy. Był to jedyny ośrodek, więc przyjmował wszystkich kandydatów. Z proboszczem zwróciliśmy się o zgodę do księdza prymasa Józefa Glempa. Oczywiście ta zgoda nie oznaczała, że Prymas będzie chciał mnie wyświęcić, ale powiedział, że mogę zacząć się przygotowywać. Przez rok jeździłem do Przysieka pod Toruniem. Kiedy arcybiskupem w Warszawie został ks. Kazimierz Nycz, wyznaczył mi notariusza z warszawskiej kurii, który przygotowywał mnie indywidualnie.

Musiałeś zdawać egzaminy?

Tak, tak, zdawałem, nie miałem żadnej taryfy ulgowej.

Byłeś tak poważnie egzaminowany?

Zdarzało się, że musiałem parę razy zdawać to samo, bo się okazywało, że czegoś nie umiem. Takie szkolne poprawki. Musiałem uzupełnić prawo kanoniczne.

Miałeś też egzaminy praktyczne?

Nie, ale odbyłem praktyki w parafii pod wezwaniem św. Jakuba w Warszawie. Dobrze mi szło, bo prawie 40 lat byłem ministrantem.

Zaliczyłeś więc egzaminy. Czy decyzja, że możesz zostać wyświęcony, była automatyczna?

Stałem się kandydatem na kandydata do diakonatu. Ten okres trwa, dopóki biskup nie uzna, że kandydat jest gotowy. Niezła lekcja pokory i cierpliwości…




Z czasów, kiedy razem pracowaliśmy, pamiętam, że bardzo na te święcenia czekałeś, nie mogłeś przestać o tym myśleć.

Zgadza się. Po wielu latach zobaczyłem brzeg, do którego tak długo płynąłem i teraz jak najszybciej chciałem „dowiosłować”. Tylko że jak człowiek szybko wiosłuje, to szybko się męczy i wszystko trwa dłużej. Oczywiście, gdyby to ode mnie zależało, to chciałbym jutro, dzisiaj, zaraz. Miałem natomiast świadomość – i to było dla mnie bardzo ważne – że Kościół musi się upewnić. Ksiądz arcybiskup i tak był dla mnie łaskawy i zwolnił mnie z kilku ostatnich miesięcy kandydatury.

Mówiłeś, że całe życie byłeś blisko Kościoła, blisko ołtarza, blisko Słowa. Nie mogłeś żyć dalej tak jak do tej pory?

Myślałem o tym w dniu święceń. Arcybiskup trochę się spóźniał, czekałem na niego na dworze. Żartowałem, dowcipkowałem, ale poważnie chodziło mi po głowie pytanie: „A co będzie, jak nie przyjedzie?”. Starałem się oddać tę sytuację Panu Bogu. Nie rozpaczałbym, gdyby ksiądz arcybiskup nie przyjechał. Uznałbym, że widocznie się nie nadaję. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało. Poprosiłem, przygotowałem się, zdałem egzaminy. Ale nie wszystko jest w naszych rękach. I przyszedł ten moment. Powiedziałem do siebie: „Uff, przyjechał”. Arcybiskup ubrał się w swoje szaty, zaczęła się msza. Jeszcze jestem po tej stronie, a potem już – przyjąłem nowy sakrament.

Do którego stołu bardziej Cię ciągnie – Słowa, Eucharystii?

Nie mogę wybrać. Pracując jako dziennikarz, wyrobiłem sobie zdolność mówienia. Ale gdy staję przed ludźmi w kościele, to jest coś innego. Mam poczucie, że to nie ja mam mówić o tym, co sam sobie wymyśliłem…

Jesteś odpowiedzialny za każde słowo?

Tak. To jest niesamowite. Dzisiaj na przykład mówiłem o końcu świata i przypomniały mi się pewne dane. Czytałem kiedyś, że przy wielu ludziach zmarłych w wypadkach drogowych lekarze czy policjanci znajdują telefony, na których pozostał rozpoczęty SMS. Ktoś jedzie samochodem, pisze SMS-a i w tym momencie ginie. Wykorzystałem tę historię jako powód do zastanowienia, czy my jesteśmy przygotowani na śmierć? Coś piszemy, załatwiamy, zajmujemy się czymś, a tu nagle – koniec. Mam swój sposób mówienia, ale przede wszystkim przekazuję naukę Kościoła. I to jest niezwykła odpowiedzialność.

Czy myślisz, że jesteś gotowy na wszystko, co Ci Matka-Kościół zaproponuje?

Myślę, że tak. Chciałbym być wysłuchany, chciałbym, żeby mądry biskup wysłuchał moich racji, ale… świadomie przyrzekałem posłuszeństwo. Bez takiej wewnętrznej zgody i zaufania to wszystko nie miałoby sensu. Zanim otrzymałem święcenia, biskup wziął moje dłonie w swoje i spytał, czy przyrzekam posłuszeństwo.

Ty przyrzekasz, ale Twoja żona nie przyrzekała…

Ale musiała dwa razy podpisać, że ma świadomość, co to oznacza, że zgadza się z tym i przyjmuje absolutnie.

A gdyby się nie zgodziła?

To nie mógłbym być wyświęcony.






A więc żonie zawdzięczasz święcenia?

W stu procentach. Dopóki żona nie wyraziła na piśmie zgody, że akceptuje przygotowania, nic się nie działo. Trzymała mnie w szachu, a ja się denerwowałem. Pierwsze rozmowy odbyłem z żoną.

Czy ona nie miała poczucia żalu, że małżeństwo nie dało Ci spełnienia, dlatego szukałeś czegoś jeszcze?

To jest dobre pytanie, ale nie do nas. Odkąd się poznaliśmy, byliśmy w Kościele. Moja żona od początku wiedziała, kim jestem. Ja nie zmieniłem swojego stosunku do wiary, religii, Kościoła. Nie wierzę, żeby w ogóle tak pomyślała. Teraz zdarza się, że wieczorem siedzę, oglądam telewizję, ona coś robi w kuchni i nagle pyta: „Bogdan, a brewiarz odmówiłeś?”. I to jest fajne…

Przedstawiasz mi sielski obrazek. Wszystko jest takie proste, żadnych kryzysów?

Nie jest sielsko. Nie wierzę, że wszystko może być super. Żeby osiągnąć szczęście, trzeba wypełniać tę wolę Boga, którą On dla ciebie ma. Znaleźć metodę słyszenia czy poszukiwania tej drogi. Trzeba rozeznać. I jeśli wierzysz, że rozeznałaś, to musisz spotkać szczęście tutaj, na tej ziemi, nie mówiąc już o przyszłym życiu. Ja miałem wielkie szczęście spotykać genialnych księży i w ogóle świetnych ludzi, którzy mi na tej drodze pomagali. I może dlatego mniej boleśnie przeszedłem przez różne meandry.

Posługa diakonów to w Polsce wciąż jeszcze coś nowego – jest was tylko trzech. Świeccy mogą w różny sposób reagować, zwłaszcza ludzie starsi…

Nie jestem zbyt dobrym przykładem, bo mnie ludzie dobrze znają w mojej parafii, mieszkam tu dwadzieścia parę lat. Widzą mnie od lat przy ołtarzu. Ale są oczywiście tacy, którzy nie podejdą do diakona, tylko wybiorą księdza. Oni nie rozumieją, że moja osoba nie ma żadnego znaczenia.

Co mówi Kościół nam, świeckim, przez to wydarzenie, które stało się Twoim udziałem?

Ksiądz arcybiskup pod koniec Mszy Świętej powiedział, że to jest pewien znak zaangażowania i zaufania dla ludzi świeckich w Kościele. Diakon zostaje przecież w swoim domu, w pracy, jest wśród ludzi. To pokazuje, że Kościół to nie tylko „hierarchia” oddalona od ludzi daleko na plebanii, w domach biskupich czy kuriach, ale jest dla wszystkich, którzy normalnie żyją. Ja na przykład nie przestałem z dnia na dzień robić grilla z kiełbaską przy piwku.

Czego Ci można życzyć? Żeby było tak, jak jest?

Naprawdę nie mam pojęcia. Niedawno zdałem sobie sprawę, że właściwie spokojnie mogę umrzeć. Przy sakramencie małżeństwa ślubujesz małżonce, że będziesz z nią do śmierci. W sakramencie święceń tego nie ma – jesteś wyświęcony na zawsze. Po śmierci – Pan Jezus powiedział – nie będą się żenili, nie będą za mąż wychodziły. Nigdy Kościół nie mówił o tym, że po śmierci nie będzie duchownych i świeckich. Oczywiście wiadomo, że my tego nie ogarniamy, tylko sobie wyobrażamy, ale święcenia są jak chrzest. Na wieki wieków, bez daty ważności.

Bardzo dziękuję za rozmowę.



Bogdan Sadowski - diakon stały, dziennikarz; przez wiele lat pracował w TVP i TV Puls, obecnie pracuje w Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Ma żonę i dwoje dzieci.