Życie w soczewce

Tomasz P. Terlikowski

publikacja 29.03.2010 09:30

Przeżycie i zrozumienie Wielkiego Tygodnia pozwala odkryć sens życia, a także umierania. Pozwala przede wszystkim odzyskać nadzieję.

Magazyn Familia 3/2010 Magazyn Familia 3/2010

Kolejne dni Wielkiego Tygodnia, rozpoczynając od Niedzieli Palmowej, wprowadzają w poszczególne momenty naszego życia. Są w nim chwile triumfu, jak podczas wjazdu do Jerozolimy. Są momenty poczucia bliskości, jak podczas Ostatniej Wieczerzy. Jest samotność, gdy wszyscy, jak w ogrodzie Getsemani, opuszczają w potrzebie. Są momenty zdrady, podłości, ale i bezsilnej złości. I jest wreszcie przeraźliwa samotność odchodzenia, gdy wydaje się, że wszyscy – nawet Bóg – już nas zostawili. A na zakończenie jest wiara, że to wszystko tu, na ziemi, ma sens i odnajduje swoje dopełnienie w wieczności.

Wspomnienia z drogi

Ta historia jest bardzo zwyczajna. Niewiele w niej wydarzeń, których my sami nie moglibyśmy doświadczyć.

Z tej perspektywy Niedziela Palmowa jest początkiem czegoś niesamowitego. To może być ślub w kościele, ale także nieoczekiwany sukces w pracy, narodziny dziecka. W tym początku, w tej euforii radości, którą w Ewangeliach symbolizują okrzyki: „Hosanna Synowi Dawida!”, kryje się już początek trudności, krzyża. Bo małżeństwo to nie wieczny miesiąc miodowy, ale trudna wspólna droga, znaczona kłótniami, a niekiedy także zdradami. Jej kresem nie zawsze jest szczęśliwa starość, ale czasem również wzajemna obcość, której żadna ze stron nie jest w stanie, a może nawet nie chce przezwyciężyć.

Wierność i miłość – na przekór wszystkiemu – w takiej sytuacji nie są proste, czasem wydają się niemożliwe. Ale polegają na niełatwych wyborach, dramatycznych decyzjach. Pamięć o początkach miłości jest naszą życiową Niedzielą Palmową, do której wracamy, gdy mamy wszystkiego dość. Zdjęcia ślubne ze szczęśliwą żoną, pamiątkowe listy do narzeczonej
– mają siłę ożywiania naszej miłości, zakurzonej codziennością.

Zwyczajność przyjaźni

Wielki Czwartek to wielkie przypomnienie wartości przyjaźni i zwykłych, prostych gestów, które ją podtrzymują. Wspomniana wieczerza była spotkaniem przyjaciół, którzy rozmawiali o miłości i przyszłości. Zapewne nikt (poza samym Jezusem) nie zdawał sobie sprawy z jej prawdziwego znaczenia.

Tamto spotkanie, a dokładniej jego zakończenie, uświadamia jednak, jak istotna jest uwaga poświęcona drugiemu człowiekowi, niezależnie od tego, kim on jest. Przecież Jezus wyraźnie wskazał, kto Go zdradzi. Nikt z apostołów nie zwrócił na to uwagi. Judasz sam wybiegł w zimną noc i nawet nie próbowano go zatrzymać. Ciepło rodzinnego stołu i samozadowolenie sprawiły, że nikomu nawet nie przyszło do głowy, aby wybiec za Judaszem i próbować go odwieść od powziętego planu. Być może udałoby się uratować nieszczęśnika. Ile w naszym życiu było takich historii, gdy przez nieuwagę czy zapomnienie zdradzaliśmy może nie tyle Boga, ile naszych przyjaciół? Trudno o tym nie myśleć w Wielki Czwartek.

Utracone godziny

Modlitwa w Getsemani to nie tylko wielkie świadectwo tego, że wobec cierpienia zawsze stajemy sami, ale też ukazanie, że raz utraconej godziny czy okazji nie da się odzyskać.

 

 

Czuwając przy Ciemnicy w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek trzeba pamiętać, że tego dnia apostołowie usłyszeli zarzut Jezusa: „Jednej godziny nie mogliście czuwać?”. Nie wytrzymali napięcia ostatnich godzin modlitewnego skupienia i zasnęli. Jezus skierował do nich wezwanie do najgłębszej modlitwy w swoim życiu, zaprosił ich do wejścia w najgłębszy świat swojej duszy, na szczególne spotkanie z Ojcem.

Odzyskanie tej utraconej godziny staje się wielkim pragnieniem chrześcijanina, a może nawet każdego człowieka. To pragnienie, choć niewątpliwie ma głęboko religijne źródła, nie jest jednak tym, czego wymaga od nas Bóg. Powrót do tej utraconej godziny nie jest i nie może być istotą naszej religijności. Ma on głęboko religijny sens, ale nie kieruje nas ku poszukiwaniu tego, czego już odzyskać nie można. Chrystus wzywa nas do podjęcia wyzwań przyszłości, które być może byłyby prostsze, gdyby nie zaniedbania przeszłości. Przed apostołami, którzy przespali, kto wie, czy nie kluczową modlitwę swojego Nauczyciela, jest ucieczka, strach, samotność, a potem także radość, miłość i męczeństwo. Podobnie jest z nami. Nasze – moje – zaniedbania są już nie do odrobienia.

Gdy umiera wiara

Ale na tym nie kończy się ta historia. Wielki Piątek jest w świadomości większości chrześcijan skoncentrowany na męce Pańskiej. Pamiętamy, że po Krzyżu przychodzi Zmartwychwstanie.

Gdy jednak to wszystko się działo, było inaczej. Nikt z uczniów nie wiedział, że coś może się zmienić. Widzieli Mistrza, Mesjasza, który poniósł klęskę. Wspólnota, którą Jezus założył, rozpadła się. Ludzie, których kochał, wydali Go na śmierć. Ale nie to jest najgorsze. Jako Bóg Jezus wie, kim jest, ale jako człowiek wątpi, traci mocne poczucie sensu i woła: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”.W tym momencie doświadcza losu prawdziwego ateisty – nie człowieka obojętnego wobec wiary, ale tego, który pełnią siebie doświadcza, że Boga nie ma dla niego i wyczuwa w tym największą osobistą tragedię.

Tak kończy się ten dzień. Pełnym rozpaczy krzykiem człowieka słabego, rozdartego, pozbawionego nadziei i Bożej obecności. Człowieka, który poniósł klęskę, który zawiódł swoich bliskich. Tego dnia Bóg naprawdę umarł! Tego dnia umarła nadzieja!

Nadzieja wieczności

Wielka Sobota – jak wskazywał filozof Dariusz Karłowicz – to dzień uświadomienia sobie wstrząsającej prawdy, absolutnej samotności człowieka i śmierci Boga. Ale po niej nadchodzi poranek wielkanocny. Dzień, w którym odzyskana zostaje nadzieja. Nie empirycznie, nie dostrzegalnie, ale w wierze. Bo właśnie Zmartwychwstanie sprawia, że nasze cierpienia, nasze krzyże, nasze najtrudniejsze wybory zyskują sens. Tylko z perspektywy wieczności można zaakceptować bezsens bólu, cierpienie niewinnych czy zdradę ukochanych. I to przywraca nadzieję! Nie naiwną, prostą, ale najtrudniejszą z możliwych – bo niewidzialną.