Dzieci nie są waszą własnością

Małgorzata Mazur

publikacja 31.05.2010 20:20

Dziecko nie powinno być dla matki wszystkim. Rola matki – choć bardzo ważna – nie jest najważniejszą rolą życiową. Jest to rola kolejna i nie ostatnia.

W drodze 5/2010 W drodze 5/2010

Wielkim odkryciem były dla mnie przed laty słowa napisane przez Khalila Gibrana: „Dzieci wasze nie są waszymi dziećmi. Są synami i córkami tęsknoty Żywota za własnym spełnieniem. Przechodzą przez was, lecz z was nie pochodzą. I chociaż są z wami, nie do was należą”[1]. Te zdania brzmią we mnie do dziś i pomagają obierać właściwą perspektywę w patrzeniu na relacje między rodzicami a dziećmi.

Nie dla wszystkich rodziców ta perspektywa jest oczywista. Trudniej akceptują ją matki niż ojcowie, co wynika zapewne z wielu czynników biologicznych, psychicznych i kulturowych. Co zatem robić, by nie stać się matką toksyczną, uzależniającą swoje dzieci, nieumiejącą wypuścić ich w świat w odpowiednim momencie?

Kilka ważnych pytań

Tak jak w wielu innych obszarach, tak i tutaj najlepsza jest profilaktyka. Już na poziomie planowania macierzyństwa (konkretnie lub choćby potencjalnie) należałoby sobie odpowiedzieć na podstawowe pytania związane z tą rolą. Pytania niby banalne, a jednak bardzo ważkie.

Dlaczego chcę być matką?

Czego się spodziewam po swoim macierzyństwie?

Co się zmieni w moim życiu w związku z nim?

Z pewnością wielu Czytelników uśmiechnie się i powie, że są to sprawy oczywiste, niewymagające uzasadniania. Macierzyństwo jest wpisane w kobiecość, dorosłość, małżeństwo. Jest spełnieniem, realizacją powołania, przedłużeniem gatunku. To prawda. Gdy jednak głębiej się zastanowić, można się doszukać w sobie także innych odpowiedzi: chcę być dla kogoś najważniejsza, nie chcę być samotna – teraz lub na starość, wreszcie będę mieć kogoś na wyłączność, zrealizuję swoje tęsknoty, dziecko spełni moje marzenia, będzie się do kogo przytulić… Tego typu odpowiedzi zaliczyłabym do „grupy ryzyka”. Niejednokrotnie świadczą o tym, że poprzez „posiadanie” dziecka (okropne sformułowanie – jakże często używane!) spodziewamy się nadrobić to wszystko, co w naszym życiu kuleje: akceptację siebie, dobre relacje z ludźmi, poczucie wartości, ważności itd. Zapominamy o tym, że dziecko od początku, choć jest częścią nas, jest przede wszystkim samodzielną osobą, powołaną do swojego własnego życia. Często dzieci traktowane są instrumentalnie już w momencie poczęcia. Decydujemy się na nie dla ratowania związku, który przechodzi kryzys; po to, by wreszcie mieć kogoś bliskiego (tu często matki samotne, które decydują się świadomie na macierzyństwo bez wchodzenia w trwałą relację z mężczyzną); dla wypełnienia społecznych oczekiwań; bo zegar biologiczny bije. W takich sytuacjach od początku skupiamy się bardziej na sobie, choć nie przyznajemy się do tego nawet w myślach, twierdząc z całym przekonaniem, że dziecko jest dla nas wszystkim. I to właśnie jest szczególnie niebezpieczne. Dziecko nie powinno być dla matki wszystkim. Pewnie narażę się teraz wielu osobom, ale z całą powagą ośmielam się twierdzić, że rola matki – choć bardzo ważna – nie jest najważniejszą rolą życiową. Jest to rola kolejna (przedtem było się córką, siostrą, koleżanką, żoną…), niejedyna (poprzednie role nie wygasają w chwili stania się matką) i nieostatnia. Przede wszystkim jest się człowiekiem. I kobietą. Dojrzałość polega m.in. na tym, by umieć zachować równowagę w wypełnianiu wszystkich tych ról i nie zaniedbać żadnej.

Model matki Polki

Emocjonalne odpępowienie dziecka od matki to proces długotrwały, który powinien zaczynać się równolegle z przecięciem pępowiny fizjologicznej. To się nie stanie kiedyś, w jakiejś odległej i abstrakcyjnej przyszłości. Już dziś, teraz, od razu możemy i powinniśmy na tę drogę wchodzić, w imię miłości niezawłaszczającej, kierując się rzeczywistym dobrem własnym i dziecka. Nie jest to zapewne łatwe, zwłaszcza na początku, kiedy patrzymy na małą istotę, całkowicie od nas zależną. Jednak już wtedy warto pamiętać o tym, że nie wychowujemy dzieci dla siebie, lecz dla świata, w którym one mają od początku swoje niepowtarzalne miejsce.

Na czym konkretnie owo odpępowienie ma polegać?

Warto zwrócić uwagę na kilka jego elementów, które, wbrew pozorom, dotyczą bardziej matki niż dziecka.

Jednym z nich jest pamięć o sobie. Rodząc dzieci, nie przestajemy mieć własnych potrzeb i należy umiejętnie je zaspokajać w każdym z obszarów – emocjonalnym, psychicznym, fizycznym, duchowym. Nadal musimy jeść, pić, spać, odpoczywać. Nadal chcemy się cieszyć i rozwijać. Potrzebujemy czułości i ważności, rozrywki i piękna. Dziecko nie jest w stanie (na szczęście!) wszystkich tych potrzeb zaspokoić. Musimy szukać innych źródeł i możliwości. I należy to robić, świadomie i systematycznie, bez zasłaniania się macierzyństwem, gdyż wtedy może się ono stać rodzajem więzienia i dla matki, i dla dziecka. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o pielęgnowanie egoistyczno-narcystycznych postaw, a jedynie o realistyczne podejście do siebie i otaczającej nas rzeczywistości.

 

 

Bardzo istotne jest to, czy stając się matką, potrafimy być nadal żoną i partnerką. Niestety, ciągle w wielu domach pokutuje model matki Polki męczennicy, która poświęca się dla dzieci i na ołtarzu swojego macierzyństwa składa ofiarę z siebie, zaniedbując przy okazji ojca swoich dzieci i odpuszczając sobie pielęgnowanie relacji z nim. A tymczasem to właśnie ta relacja jest podstawowa i najważniejsza w każdej rodzinie. Świadczy o tym zarówno teoria (np. systemowe ujęcie rodziny), jak i doświadczenie życiowe. To od tej relacji zaczęła się rodzina, bez niej nie byłoby dzieci i ona powinna przetrwać wtedy, gdy potomstwo opuści rodziców, by pójść swoją drogą. Rozmawiając z rodzicami w poradni, w której pracuję, używam porównania ornitologicznego – pojawienie się dzieci w rodzinie jest takim samym wydarzeniem, jak pojawienie się piskląt w gnieździe. Przebywają tam do czasu, aż staną się samodzielne. Nie można zatem zastępować jednej relacji drugą. Dziecko nie powinno zajmować miejsca taty w mamy myślach, sercu, łóżku… Miłość do dziecka nie może wypierać miłości, z której ono powstało. Ciągle w tle powinniśmy mieć pytanie: z czym (i z kim) zostanę, kiedy dzieci opuszczą rodzinne gniazdo? Zaniedbany i sfrustrowany ojciec w parze z przemęczoną i poświęcającą się matką to pierwszy krok do zaniku więzi małżeńskich i perspektywy zbudowania toksycznej, symbiotycznej relacji między matką a dzieckiem.

Nieszczęśliwi rodzice nie wychowają szczęśliwego, a więc wolnego dziecka, zdolnego do samodzielnego i twórczego życia.

Poród nie jest cezurą, od której matce nie wolno umawiać się na randki z własnym mężem, dbać o swój wygląd i samopoczucie, realizować planów i marzeń, rozwijać zainteresowań i pasji, kontaktować się z ludźmi itp. Trzeba chcieć i umieć pamiętać o tym, że poza pokojem dziecięcym nadal istnieje świat, z którego wyrośliśmy i który ma dla nas mnóstwo propozycji. A tymi propozycjami, umiejętnie z nich korzystając, możemy też wzbogacić nasze dzieci. One potrzebują matki żywej, prawdziwej, spełnionej i atrakcyjnej, przy czym nie mam tu na myśli atrakcyjności wyłącznie w jej fizyczno-wizualnym wymiarze. Matka, która nie zapomniała o istnieniu reszty świata, będzie miała o wiele mniejszą pokusę (a i czasu jej po prostu na to nie starczy!), by związać dziecko z sobą stalową liną wzajemnej zależności.

Jedna z matek opowiadała mi o swoim doświadczeniu (przenoszonym pokoleniowo w jej rodzinie) odbierania macierzyństwa jako powstania nowego, dwuosobowego organizmu (matka-dziecko), trwale z sobą związanego. Nie mogła zatem myśleć nigdy o sobie w liczbie pojedynczej, bo najpierw była częścią swojej matki, zależną od niej fizycznie i emocjonalnie, potem zaś stała się drugą połową swojego dziecka, które podobnie zaczęła uzależniać od siebie, zanim, z pożytkiem dla wszystkich, nie odkryła tego mechanizmu i nie zrezygnowała z jego powielania.

Słowa, które ranią

Często w macierzyństwo wpisane jest oczekiwanie od dzieci wdzięczności – za nasze poświęcenie, trud, czas, pielęgnację, utratę urody i porzucone marzenia. Tymczasem dzieci obarczone takim oczekiwaniem czują na sobie wielki ciężar, a zamiast wdzięczności pojawia się w nich niechęć i zmęczenie. One mają oddać to, co dostały od rodziców, swoim dzieciom. Jeśli relacje w rodzinie były oparte na prawdziwej miłości (która naprawdę wcale nie musi oznaczać męczeństwa), dzieci nie odwrócą się od rodziców i zachowają z nimi więź. Jednak powinien to być proces naturalny, a nie wymuszony toksycznymi tekstami w rodzaju: „ja się dla ciebie poświęciłam, a ty mi teraz tak odpłacasz”.

Takich niedobrych słów jest niestety wiele w macierzyńskim repertuarze i często są one związane z emocjonalnym szantażem: „przez ciebie mam siwe włosy”, „serce mi pęknie, jak będziesz się tak zachowywał”, „mamusi jest tak przykro, kiedy jesteś niegrzeczny”, „cały dzień płakałam, tak się tobą martwię”, „źle się czuję, pewnie zasłabnę, ale ty tego nawet nie zauważysz”, „oczywiście, możesz robić, co chcesz (wybrać szkołę, zawód, dziewczynę lub chłopaka), ja najwyżej dostanę zawału, ale to przecież nie twoja wina, ty masz prawo do swojego życia”…

Wiele dorosłych osób na wspomnienie takich sformułowań kurczy się wewnętrznie. Nieuchronnie wywołują one poczucie winy i przekonanie, że los matki, jej szczęście i dobre samopoczucie, a czasem nawet życie jest wyłącznie w naszych rękach. A jeśli jeszcze ta matka jest samotna…

Myślę, że szczególnie takie mamy powinny uważać, by relacji z dzieckiem nie uczynić protezą swoich zaburzonych czy nieudanych związków. Zwłaszcza jeśli to dziecko jest synem. Przy czym samotność może być także wpisana w zimne, praktycznie nieistniejące małżeństwo. Syn nie zastąpi nam partnera, nie obdarzy taką miłością, jakiej mamy prawo oczekiwać od mężczyzny. Córki z kolei są czasem zmuszane do pełnienia roli przyjaciółki i powierniczki mamy, co też nie jest prawidłowe, bo stanowi zakłócenie naturalnych koalicji rodzinnych, które nie powinny być międzypokoleniowe. Świat dorosłych ma pozostać światem dorosłych. O wiele trudniej jest wypuścić z gniazda córkę lub syna, którzy wyszli poza rolę dziecka. Nie jest przecież naturalnym procesem rozstawanie się z partnerami i przyjaciółmi. Takie wydarzenia zawsze związane są z dramatem i rozdarciem.

Z dużym niepokojem słucham w poradni, kiedy matki wyznają: „Moje dziecko jest dla mnie najlepszym przyjacielem, ze wszystkiego mogę mu się zwierzyć, we wszystkim mnie wspiera”. A to dziecko ma np. sześć lat… Choćby jednak miało i 15, to naprawdę nie jest jego zadanie i jego miejsce. Dopiero wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom rodzinny i staną się dorosłe, możemy nawiązywać z nimi prawdziwie partnerskie relacje, oparte na wzajemnym szacunku i miłości.

 

 

Jeszcze inne zagrożenie w procesie odpępowienia pojawia się wówczas, gdy matka ma nieuporządkowane stosunki z ojcem swoich dzieci (po rozstaniu, rozwodzie, w sytuacji konfliktu). Dochodzi wtedy do głosu pokusa, by wykorzystać dzieci do załatwienia swoich spraw z partnerem. Objawia się to w rozmaity sposób – poprzez granie na uczuciach („twój ojciec mnie zostawił, więc chyba ty mi tego nie zrobisz”), „używanie” dzieci do zemsty na nim, buntowanie, wypowiadanie złych słów i uwag na jego temat, pokazywanie swojego udręczenia, cierpienia itp. Omotane tak dziecko staje się matce niezbędne do życia i realizowania własnych celów – trudno się wówczas zgodzić na jego odejście i samodzielność.

Prawo do błędów i porażek

Pozwolenie dziecku na budowanie własnego świata i wspieranie go w tym powinno trwać przez całe jego życie, od piaskownicy do dorosłości. Od początku powinniśmy zaakceptować to, że dziecko ma prawo do swoich wyborów, kontaktów, decyzji itd. Oczywiście, na miarę stopnia swojego rozwoju. Ma także prawo do błędów, porażek i pomyłek. Do smutku i rozczarowań. To ostatnie chyba najtrudniej przyjąć do wiadomości. Jednak nawet najlepsza matka nie jest w stanie ochronić potomstwa przed całym złem tego świata, a jeśli próbuje wbrew faktom taką „boską” postawę przyjąć, zniewala i siebie, i dziecko, tworząc mu świat sztuczny i nie hartując go na przeciwności losu, które prędzej czy później niechybnie się pojawią. Lepiej iść pół kroku za dzieckiem niż ciągle przed nim, zasłaniając i ograniczając mu horyzonty, zawsze wszystko wiedząc lepiej i zawsze czyniąc wszystko dla jego dobra.

Rozumiem, oczywiście, matczyne lęki o dziecko. Są one nieuchronnie związane z rodzicielstwem. Strach jednak nie jest najlepszym doradcą.

Kolejne pytanie, które powinniśmy sobie zadać na progu macierzyństwa, dotyczy tego, jakie dziecko chcemy wychować, do jakich wartości je wdrażamy. Ciągły lęk, asekuracja i przestrogi („uważaj, bo się przewrócisz”, „nie idź tam”, „nie dotykaj”, „nie zadawaj się z tymi ludźmi”, „słuchaj mnie, bo ja wiem lepiej”) na pewno nie spowodują tego, że dziecko stanie się dojrzałym i niezależnym człowiekiem, umiejącym podejmować odpowiedzialne decyzje. Z przerażeniem stwierdzam niekiedy, że dla niektórych matek ważniejsze jest to, by dziecko było przy nich „na wieki”, niż aby umiało samodzielnie i z powodzeniem egzystować. I w ten sposób powstaje kolejny „Piotruś Pan” lub „księżniczka na ziarnku grochu”, którzy jedynie w bezpośredniej bliskości mamusi czują się naprawdę bezpiecznie, choćby mieli po 40 i więcej lat.

Zasada „pół kroku za, a nie przed dzieckiem” dotyczy jak najbardziej pełnoletnich córek i synów. Dorosłe dzieci mają prawo do absolutnej autonomii, co nie wyklucza, rzecz jasna, zainteresowania i współuczestniczenia w ich radościach i problemach. Nie może się to jednak odbywać w wersji „matczynego ośrodka dowodzenia” czy „sztabu generalnego”. To, co matka może dać dorosłym dzieciom i co jest im najbardziej potrzebne, określiłabym jako wspierające towarzyszenie. Wspierające poprzez obecność (w pobliżu, niekoniecznie dosłowną), życzliwość, ciepło, gotowość do słuchania i ewentualnej pomocy, zawsze czekając na inicjatywę dziecka, bez narzucania siebie i swoich rad.

Jedynym wyjątkiem może być sytuacja rzeczywistego zagrożenia dobra dziecka (ewidentne złe wybory, różnego rodzaju patologie). Jednak i wtedy musimy pamiętać, że ostateczna decyzja pozostaje w gestii potomka. Nie da się nikomu pomóc na siłę, wbrew jego woli i motywacji. Poza tym nasze pojmowanie dobra dziecka wcale nie musi oznaczać dobra autentycznego. Wiele matek (ojców również) cierpi na „syndrom mądrości Bożej”, który objawia się tym, że uważają się za wszechkompetentnych w każdej sprawie dotyczącej ich dzieci. Mamy prawo okazywać dzieciom swoją troskę o nie. Nazywać zło, które dostrzegamy. Ukazywać zagrożenia. Powinno się to jednak odbywać w duchu dialogu, przyjaźni i szacunku. Narzucanie swojego zdania, ciągłe próby sterowania i „wychowywania” w stosunku do dzieci „18+” kończy się na ogół pogorszeniem lub nawet zerwaniem relacji i innymi niedobrymi konsekwencjami.

Dla niektórych dzieci, także już dorosłych, nadmiernie symbiotycznie związana z nim matka jest jedynie ciężarem i uciążliwością, dla innych – to groźniejsza wersja – trwałym okaleczeniem i pozbawieniem możliwości prawdziwie dorosłego życia.

Skąd się biorą w matkach lęki, przewrażliwienie i przekonanie, że jedynie one mogą stanowić oparcie dla swoich dzieci?

Najczęściej z własnych braków i tęsknot. Za bezpieczeństwem, spełnieniem, akceptacją. Z próżnego podobno i Salomon nie naleje, jeśli zatem mamy gdzieś słabsze miejsca, przenosimy je w swoje życiowe role i „zarażamy” otoczenie. Stąd konieczność (ale też wielka szansa) ciągłej pracy nad sobą. Nad odkrywaniem tych mechanizmów po to, by się z nich wyzwalać. Czasem pomaga w tym szczerość i krytyczne spojrzenie na siebie samą, przerwa w codziennym zabieganiu, troska o zewnętrzną i wewnętrzną ciszę. Niekiedy przydaje się „lustro” w postaci informacji od bliskich osób, które opowiedzą nam, jak nas widzą – warto raz na jakiś czas posłuchać takich uwag. Pomocna może być dobra literatura (nietrudno teraz o dostęp do książek psychologicznych i edukacyjnych), a także fachowa pomoc terapeutyczna – to w przypadkach poważniejszych uwikłań, trudnych historii życia, znaczących urazów i zranień. Osoby wierzące mogą pozbywać się swojej toksyczności poprzez rozwój duchowy i pogłębianie relacji z Bogiem, zawierzając Mu coraz pełniej siebie i swoje dzieci, pamiętając o biblijnych słowach o tym, że „opuści człowiek ojca i matkę swoją i połączy się ze swą żoną…” (Mt 19,5). Bo taka jest naturalna droga kolejnych pokoleń.

„Wasze dzieci (…) przechodzą przez was, lecz z was nie pochodzą. I chociaż są z wami, nie do was należą. (…) Jesteście łukami, z których dzieci wasze, niby żywe strzały wysyłane są w przyszłość”[2].

Małgorzata Mazur ur. 1959, pedagog, absolwentka teologii na ATK wWarszawie, trener Szkoły dla rodziców i wychowawców, przełożona Polskiej Prowincji Świeckich Dominikanów, mieszka w Szczecinie.

[1] Khalil Gibran, Prorok, przeł. Barbara Sitarz, wyd. Pluton, Świdnica 1991, s. 23.
[2] Tamże, s. 23, 24.