Mamy powrotny bilet

KAMILA TOBOLSKA

publikacja 05.07.2010 20:36

Na emigracji najgorzej jest na początku. Trzeba się przyzwyczaić do innego życia. Jednak nawet później, kiedy jest już łatwiej, większość polskich emigrantów myśli o powrocie.

Przewodnik Katolicki 27/2010 Przewodnik Katolicki 27/2010

 

Po wejściu Polski do Unii Europejskiej nastąpiła masowa fala emigracji naszych rodaków. Zdecydowana większość z nich przebywa za granicą w związku z pracą. Szacuje się, że tzw. nowa emigracja dotyczy ponad 2 milionów osób, a krajem, w którym najczęściej spotykamy pracujących Polaków, jest Wielka Brytania. Żyje tam prawie 40 procent polskich emigrantów, którzy wyjechali w ciągu ostatnich kilku lat. Jednym z nich jest trzydziestopięcioletni Andrzej Trella.

Decyzja o wyjeździe

Przed wyjazdem do Anglii Andrzej ciężko pracował, prowadząc własną firmę. Razem z żoną Anną, która mu w tym pomagała, wychowywali także dwie córki, Weronikę i Julię. – Nadszedł jednak taki moment, że wszystkie koszty związane z działalnością, a do tego opłacanie wynajmu mieszkania, zaczęło przerastać nasze możliwości – przyznaje Andrzej. Młody przedsiębiorca postanowił więc zawiesić działalność gospodarczą. Wzięcie kredytu na kupno mieszkania także było poza jego zasięgiem, tym bardziej że rodzina miała się wkrótce powiększyć. − Moi rodzice bardzo chcieli nam pomóc, jednak stwierdziłem, że już najwyższy czas na to, abym zapewnił rodzinie własny dach nad głową – wspomina Andrzej. Wspólnie z żoną zaczęli rozważać możliwość emigracji. − Decyzja o wyjeździe do Anglii wcale nie była łatwa. To wszystko mnie przerastało. Dużo się modliłem. Zastanawiałem się, jak można opuścić ziemię, która mnie wychowała i wykształciła i której tak wiele dobra zawdzięczam – wyznaje Andrzej. − Był 2007 rok, zbliżał się sierpień, kiedy to miała urodzić się nasza trzecia córka. Bardzo chciałam, aby przyszła na świat w Polsce. W sumie emigracja była ostatnią rzeczą, o jakiej marzyliśmy – opowiada Anna. Bóg miał dla nich jednak inny plan.

Rodzina musi być razem

Dla Anny i Andrzeja od pierwszej rozmowy o emigracji jedno było oczywiste: rodzina musi być razem. Mieli świadomość, że rozłąka byłaby wystawieniem ich małżeństwa na próbę. Nie chcieli podejmować takiego ryzyka. Gdy już postanowili wyjechać, nie mieli problemu z wyborem miejsca. Od pewnego czasu, w leżącym w północno-zachodniej Anglii mieście Accrington, mieszkało bowiem rodzeństwo Andrzeja, siostra i bracia. Do Wielkiej Brytanii, wraz ze starszymi córkami, wówczas 7- i 8-letnimi, Andrzej przyjechał pod koniec lata 2007 r. Po miesiącu dołączyła do nich Anna, która przyleciała samolotem z zaledwie dwumiesięczną Gabrysią. – Pracę w fabryce znalazłem już trzy dni po przyjeździe do Anglii. Pozostało zorganizować resztę naszego życia. Nie ukrywam, że pierwsze pół roku na emigracji było dla nas najcięższym okresem. Mieliśmy kłopoty językowe i problemy w urzędach, przeszliśmy także trudności mieszkaniowe. Cały czas jednak sił dodawała mi modlitwa, czułem też Bożą opiekę – wspomina Andrzej.

Msza po polsku

Wcześniej, mieszkając w Polsce, Andrzej bardzo angażował się w życie swojej parafii. Był ministrantem i lektorem, pisał także regularnie do parafialnego pisma, odważnie dzieląc się swoją wiarą i swoim punktem widzenia. − Każdy człowiek musi się w życiu za czymś opowiedzieć, ja wybrałem drogę wartości. Wartości, które dzisiaj wielu przeszkadzają, szczególnie tym, którzy zupełnie nie rozumieją, że prawdziwą wolność może dać człowiekowi tylko Bóg – wyznaje Andrzej.

Jak wielkim darem w Polsce jest bliskość kościołów i „dostępność” posługi duszpasterskiej, dostrzegł dopiero za granicą. − O dar wiary trzeba na emigracji dbać jeszcze bardziej niż w Polsce. W Accrington chodzę do świątyni rzymskokatolickiej pw. św. Józefa, w której Eucharystie odprawiane są w języku angielskim. Do kościoła uczęszcza spora grupa Polaków, choć pod względem ilości rodaków mieszkających w tym mieście nie jest to duża liczba − zauważa Andrzej. W niedzielę sprawowane są tutaj dwie Msze św., o godzinie ósmej i dziesiątej. Z myślą o polskich emigrantach, na późniejszej z nich, drugiego czytania można wysłuchać w języku polskim. To jednak Andrzejowi nie wystarczało. Postanowił odnaleźć najbliżej mieszkającego duchownego z ojczyzny.  − Nie wiem, jak przeżyłbym czas emigracji, gdyby nie polski kapłan. Jeździmy do niego kilkanaście kilometrów w każdą pierwszą sobotę miesiąca, aby przystąpić do spowiedzi i uczestniczyć w Eucharystii odprawianej w ojczystym języku − opowiada Andrzej. Podczas tych Mszy św. służy także przy ołtarzu.

Nie wstydzić się korzeni

Andrzej angażuje się również w życie Polskiej Szkoły Sobotniej w Accrington, do której uczęszczają jego córki. Wraz ze wzrostem emigrantów z Polski w tym trzydziestopięciotysięcznym mieście zwiększyła się również liczba polskich dzieci. W 2007 r. powołano więc tutaj placówkę, która umożliwia im naukę ojczystego języka oraz poznawanie historii i geografii Polski. Twórcom tej szkoły, jednej z ponad stu tego typu placówek funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, zależało na tym, aby dzieci mieszkające poza granicami kraju nie zatraciły swojej tożsamości narodowej i nie wstydziły się swoich korzeni. Wprost przeciwnie, były dumne ze swego pochodzenia i potrafiły ukazywać innym bogactwo polskiej tradycji i kultury.

 

 

Polska szkoła w Accrington przystąpiła również do programu „Czytająca szkoła”, realizowanego przez Fundację „Cała Polska czyta dzieciom”. Każde sobotnie zajęcia rozpoczynają się od 10-minutowego czytania uczniom wybranych książek. Oprócz nauczycieli czytają je również rodzice, którym dzieci wręczają własnoręcznie wykonane medale. Andrzej ma już ich małą kolekcję. − Wychowanie dzieci w Anglii nie jest sprawą łatwą. Bardzo cenimy sobie zajęcia w sobotniej szkole. To dla nas bardzo ważne, aby córki miały ciągły kontakt z ojczystym językiem i rówieśnikami z Polski – przyznaje.

Rodzina stara się również korzystać z każdej możliwości wspólnego spędzania czasu. Dobrą okazją do rozmowy są chociażby spacery. − Nie lubię typowej angielskiej pogody. Na szczęście tutaj nie zawsze pada i zdarzają się ładne dni – mówi z uśmiechem Anna.

Rodzina Trellów wynajmuje trzypokojowy domek na ładnym, nowym osiedlu. Anna nie pracuje zawodowo, zajmuje się prowadzeniem domu i opieką nad najmłodszym dzieckiem. Starsze dziewczynki na co dzień uczęszczają do angielskiej szkoły. – Początki nie były dla córek łatwe, ale teraz świetnie sobie radzą z angielskim – stwierdza ich mama.

Głowa pełna pomysłów

Podstawą utrzymania rodziny jest pensja Andrzeja. – Nie ukrywam, że moje zarobki nie są duże. Spora liczba emigrantów z Polski, Czech, Słowacji i Litwy, ale również z Indii czy Pakistanu, sprawia, że pracodawcy, w tym także mój, nie kwapią się do podwyżek. Ale stać nas na wynajęcie domu i spokojne życie. To także dzięki systemowi zasiłków, które w Anglii otrzymuje od rządu każda rodzina. Nie zamierzam jednak żyć, czekając tylko na zasiłki. Mam zdrowe ręce, chęci do pracy i głowę pełną pomysłów – dzieli się Andrzej. Pół roku temu założył więc w Anglii własną firmę. Nadal pracując w fabryce, rozpoczął jednocześnie współpracę z polskim producentem mechanicznych zabezpieczeń samochodów przed kradzieżą. Na początku roku odbył odpowiednie szkolenie. − Importując polskie produkty, będę rozwijał rodzimą firmę i promował w Anglii bardzo dobry polski wyrób. To dopiero początki, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w przyszłości, mieszkając w Polsce, nadal prowadzić firmę działającą w Anglii. To tylko jakieś tysiąc siedemset kilometrów, a podróż samolotem trwa zaledwie dwie godziny. Oprócz tego żyjemy w dobie internetu. Mam także nadzieję znaleźć zaufanych pracowników – wylicza Andrzej. I mocno wierzy, że uda mu się zrealizować te plany.

Serce się tego domaga

Od początku dla Trellów było jasne, że opuszczają Polskę tylko na jakiś czas. Starają się więc utrzymywać kontakt z ojczyzną, z rodziną i przyjaciółmi. − Polskę odwiedzamy dwa razy w roku. Gdy tylko mam urlop, wsiadamy do samochodu i jedziemy. Droga zajmuje nam około dwudziestu dwóch godzin. Choć za porównywalne pieniądze moglibyśmy polecieć samolotem z Manchesteru na przykład na Majorkę, zawsze wybieramy Polskę. Serce się tego domaga. Najpiękniejsze są chwile, kiedy przejeżdżamy Odrę i wjeżdżamy do ojczyzny. Czujemy wtedy ogromną radość. Córki, które spędziły również ubiegłoroczne wakacje w Polsce, już teraz nie mogą doczekać się kolejnych – przyznaje.

Przebywając na emigracji, Andrzej nie przerwał także pisania artykułów dla pisma ukazującego się w jego polskiej parafii. Co miesiąc przesyła tekst, a w jednym z nich napisał: „Dałeś mi, Boże, ten czas poza Ojczyzną, bym mógł mój kraj, bez którego nawet bociany żyć nie mogą, kochać jeszcze mocniej”. Będąc w Polsce, raz w roku, stara się także uklęknąć na Jasnej Górze. − Mam o co prosić Matkę Bożą, a Ona nigdy jeszcze mnie nie zawiodła – wyznaje.

To tylko etap w życiu

Jak wynika z obserwacji Andrzeja, zdecydowana większość „nowych emigrantów” pragnie wrócić do swojej ojczyzny. – Dotyczy to nie tylko Polaków, ale również Czechów, Słowaków czy Litwinów. Dla większości z nich, a także dla mnie i mojej rodziny, jest to tylko pewien etap w życiu – zauważa, dodając, że wiele osób prosił o modlitwę w intencji ich szybkiego powrotu do ojczyzny. − Otrzymałem od Boga „bilet w jedną stronę”, ale wiem, że trzyma dla nas także bilet powrotny. Pytam więc Go codziennie na kolanach: kiedy to będzie? Jestem pewien, że kiedyś wrócimy. Mimo trzech lat spędzonych na obczyźnie i życia, które jest tam łatwiejsze, kocham Polskę i się tego nie wstydzę. Emigracja jest dla mnie etapem, który coś nowego wniósł do mojego życia, ale wyjechałem z ojczyzny mając w pamięci słowa Jana Pawła II, który mówił do każdego z nas: „Macie wiele do zrobienia w Polsce” – podsumowuje Andrzej.