Niestała jak Kościół

Elżbieta Adamiak

publikacja 14.07.2010 21:13

Kończąc studia nie zdawałam sobie sprawy, jakie znaczenie dla mojej przyszłości może mieć to, że jestem kobietą. Kiedy zrozumiałam, że jestem w świecie męskim, postanowiłam, by tematem doktoratu uczynić właśnie nieobecność kobiet w świecie teologicznym.

Tygodnik Powszechny 28/2010 Tygodnik Powszechny 28/2010

 

Artur Sporniak: Dlaczego zainteresowała się Pani teologią – czy to zasługa księdza katechety?

Elżbieta Adamiak: Raczej siostry katechetki, która nie tylko z pasją nas katechizowała, ale także potrafiła zainspirować do działań wykraczających poza zwykłą katechezę.

Co to były za działania?

Początkowo ruch szensztacki – wywodzący się z Niemiec kościelny ruch o zabarwieniu maryjnym. Gdy po liceum zastanawiałam się nad dalszą drogą, to przyznam, że studia teologiczne na KUL wybrałam ze względu na pytania wynikające z tego zaangażowania. Nie myślałam, gdzie będę pracować. Prawdę mówiąc, w latach 80. jedyną realną perspektywą po studiach teologicznych była przyparafialna katecheza dzieci.

Krótko mówiąc: motywem wyboru teologii były moja pasja i poszukiwania odpowiedzi na pytania, które sobie stawiałam.

Kościół w owych czasach pełnił specyficzną rolę kulturową – stanowił enklawę względnej wolności w nieciekawej rzeczywistości PRL-u.

Zwłaszcza KUL, który gromadził ludzi z całej Polski i rzeczywiście dawał na tamte warunki dużą przestrzeń wolności. Dlatego, choć wielu moich rówieśników lata 80. traktuje jako czas właściwie stracony, dla mnie – przeciwnie – był to czas ważnych spotkań, odkryć i doświadczeń.

Czy wśród studentów teologii było dużo kobiet?

Na kursie dla świeckich, na którym też studiowały siostry zakonne, około 2/3 wszystkich studentów stanowiły kobiety.

Kto miał wpływ na Pani myślenie teologiczne?

Moim mistrzem był i pozostał do tej pory przede wszystkim o. Stanisław Celestyn Napiórkowski. Ale nawet kończąc studia magisterskie, ciągle nie zdawałam sobie sprawy, jakie znaczenie dla dalszego mojego zawodowego rozwoju może mieć fakt, że jestem kobietą. Dopiero na studiach licencjackich (chodzi o licencjat kościelny) zdałam sobie sprawę, że jestem w świecie męskim. I wtedy przyszło mi do głowy, by tematem doktoratu uczynić właśnie nieobecność kobiet w świecie teologicznym. Akurat wówczas o. Napiórkowski wrócił z sympozjum mariologicznego, na którym poznał przedstawicielki teologii feministycznej, i skierował moje spojrzenie na kierunek, o którym nie miałam pojęcia. Tak się narodziło moje zainteresowanie teologią feministyczną.

A największe przeszkody, które musiała Pani pokonać?

Pierwsza była formalna – studia doktoranckie robiłam właściwie z wolnej stopy, bez żadnych praw prócz ubezpieczenia zdrowotnego. Ale to paradoksalnie mi pomogło – musiałam się starać o stypendium zagraniczne. Dzięki temu studia doktoranckie zamieniły się w odkrywanie nowych lądów: zarówno poprzez długie godziny spędzone w świetnie wyposażonych bibliotekach, o których w Polsce można było wówczas tylko marzyć, jak i poprzez nowe kontakty, które owocowały wyjazdami na kolejne konferencje i nowymi spotkaniami. Zatem mimo instytucjonalnie wątłych podstaw ten czas był dla mnie odkrywczy i fascynujący.

Najtrudniejsze doświadczenie przyszło po doktoracie. Spodziewałam się, że stopień naukowy pootwiera różne drzwi dotychczas zamknięte, tymczasem nic takiego się nie stało. Gdy szukałam pracy, proponowano mi katechezę dzieci, do czego, jak sądzę, nie mam daru. Tak więc marzenie, by wykładać teologię, przede wszystkim tę nową, początkowo zderzyło się z dość twardą rzeczywistością.

 

Ale w końcu się spełniło?

Dopiero za parę lat i paradoksalnie dzięki takim osobom, jak abp Juliusz Paetz, który razem z ks. Tomaszem Węcławskim doprowadził do powstania Wydziału Teologicznego na poznańskim uniwersytecie, i okazał dużą otwartość na świeckich teologów bez względu na ich płeć.

Teraz świeckim teologom jest łatwiej?

Na pewno zostały stworzone podstawy instytucjonalne. Natomiast w dalszym ciągu problemem jest zdobycie pracy po obronie doktoratu.

Teologia feministyczna wskazuje na zakorzenione bardzo mocno przez wielowiekowe zaniedbania stereotypy w naszym myśleniu, które przeszkadzają nam wierzyć. Wydawałoby się, że uświadomiwszy sobie to, czym prędzej powinniśmy nadrabiać zaległości, korzystając z pomocy teologii feministycznej. Tymczasem ona wciąż wzbudza lęk. Dlaczego?

W żadnej sprawie nie lubimy zmieniać swoich przyzwyczajeń. Najpierw musi się dokonać przemiana myślenia, która dostrzeże, że pewne sformułowania tradycji wiary wynikają ze stereotypów bezkrytycznie przejętych z ówczesnej kultury. Świadomość tego w Kościele ciągle nie jest powszechna.

Czy to znaczy, że przez ostatnie dekady nie zwiększyło się oddziaływanie teologii feministycznej na Kościół?

Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Jeżeli spojrzeć na literaturę naukową, to z pewnością rozwój jest ogromny. Teologia feministyczna bardzo się rozrosła w różnych kierunkach. Bada w tej chwili bardzo różne sfery. Już sam fakt, że feminizm w teologii jest możliwy i wciąż płodny, świadczy o potencjale, który tkwi w tego rodzaju podejściu do teologii.

Z drugiej strony studia feministyczne stały się w tej chwili bardzo szczegółowe. Tym samym zatraciły jakby swój pierwotny impet. W pierwszych latach powstawała metodologia spojrzenia feministycznego, które ogarniało całą teologię. Gdyby zaglądnąć do pierwszych najważniejszych dzieł, przekonamy się, że stanowią one właściwie swoisty przegląd podstawowych pytań stawianych różnym dyscyplinom teologicznym.

Na przykład jakich?

Choćby w dziedzinie chrystologii: jakie znaczenie zbawcze ma płeć Jezusa? Czy też w eklezjologii – pytanie o powiązanie z płcią różnych urzędów.

Jaki wpływ na moją wiarę i zbawienie ma kwestia płci Jezusa?

W dużym uproszczeniu można sobie wyobrazić trojakie podejście do tej kwestii. Pierwsze stwierdza, że kwestia płci Jezusa nie ma żadnego znaczenia dla naszego zbawienia. Takie stanowisko zajmowano w starożytnym chrześcijaństwie, kiedy w określaniu tajemnicy Wcielenia nie używano właściwie greckiego słowa aner (mężczyzna, mąż), tylko anthrophos (człowiek). Chrystus przyjął i zbawił człowieczeństwo. Funkcjonowała bowiem zasada, że co nie zostało przyjęte, nie zostało też zbawione. Od razu można dodać, że nie czyniono wówczas rozróżnień na mężczyznę i kobietę, gdyż uznawano po prostu, że mężczyzna jest wzorem człowieczeństwa.

Drugie podejście mówi, że Jezus przyjął płeć męską, ponieważ panował wówczas ustrój patriarchalny i żeby Jego misja miała szansę się powieść, nie miał innego wyjścia. Kobieta nie mogłaby wystąpić publicznie, gdyż aktywność kobiet zawężona wówczas była do sfery prywatnej.

W trzecim podejściu zauważa się, że fakt, iż Bóg w ogóle się wcielił, jest formą kenozy – uniżenia. A zatem...

 

...wybrał płeć gorszą, by się ostatecznie upokorzyć?

Nie chodzi o to, że wybrał płeć gorszą czy lepszą, ale o to, że w ogóle musiał wybierać. Płeć jest tu rozumiana jako niekompletność, niewystarczalność.

Pytanie o znaczenie płci Jezusa wydaje się abstrakcyjne, dopóki nie sięgniemy do dokumentów Kościoła, np. odnoszących się do problemu święceń kapłańskich kobiet. W dokumentach tych pojawia się właśnie argument z płci Jezusa – ponieważ jest mężczyzną, a kapłan występuje „in persona Christi Capitis” („w zastępstwie Chrystusa Głowy”), zatem sakrament święceń kapłańskich zarezerwowany jest dla mężczyzn.

Z kolei inna metafora podkreśla przypisywane Kościołowi rysy kobiece jako oblubienicy Chrystusa. Gdzie można dostrzec owe rysy, skoro Kościół hierarchiczny jest w stu procentach zmaskulinizowany? Czy tych metafor nie używa się w dość dowolny sposób?

Źródła tej symboliki tkwią w Starym Testamencie, w którym naród wybrany przedstawiany jest w metaforach kobiecych, co potem przejdzie na rozumienie Kościoła w Nowym Testamencie. Tu dwa przede wszystkim aspekty są ważne: w rozumieniu tekstów biblijnych stroną aktywną zawsze jest strona męska, czyli Bóg albo Chrystus. Zatem „kobiecość” ludu Bożego oznacza bierność. Tak to kulturowo rozumiano. I po drugie, symbolikę męską wiązano z moralną konsekwencją, jaką była wierność: Bóg czy Chrystus jest stroną zawsze wierną – jest oblubieńcem, który nigdy nie zostawi oblubienicy. Natomiast żeńska strona w Starym Testamencie wiązana jest z niestałością czy grzesznością, w Nowym Testamencie z kolei jej nieskalaność pochodzi całkowicie od oblubieńca.

Czy odwoływanie się do stereotypów kobiecej bierności i niestałości się nie zdezaktualizowało? Czy nie powinniśmy odchodzić od takich metafor?

Żyjąc w pewnej kulturze, chcąc nie chcąc posługujemy się jej aksjomatami. Zarówno w Starym Testamencie, jak w Nowym owe stereotypy nie były kwestionowane – przyjmowano je jako oczywistości, stąd mogły pełnić rolę metafor religijnych. Gdy dziś przypisywanie bierności kobietom nazywamy stereotypem, kwestionujemy takie myślenie.

Czy można zatem z tych metafor zrezygnować? Sądzę, że jest to niewykonalne. Zwłaszcza że te teksty są w Piśmie Świętym. To jest nasza tradycja. Jeżeli chcemy pozostać w tradycji wiary, nie możemy pozwolić sobie na odcięcie się od nich. To raczej kwestia reinterpretacji – to znaczy pokazania tego ich zakorzenienia w kulturowo określonym rozumieniu kobiecości i męskości. W tym sensie pokazania ich na nowo.

Oczywiście to, że dawniej mówiono o kobiecej bierności, i nie znaczy, iż kobiety nie były aktywne. Przeciwnie: zwykle wykonywały wiele ciężkich prac, które zwyczajowo przypisujemy mężczyznom. Do dziś w wielu regionach świata to kobiety wykonują najcięższe fizycznie prace. Chodzi o to, że dawniej w myśleniu na temat kobiet i mężczyzn odmawiano kobietom aktywności. Dzisiaj nie tylko społeczne role się zmieniły, ale także w naszym myśleniu zmieniamy pojęcie kobiecości i męskości.

 

Czy wraz ze zmianą myślenia zmieni się rzeczywistość Kościoła?

Ja też jestem tego ciekawa.

Jezus wprowadził w kulturę pewien ferment, łamał stereotypy. Pierwotna wspólnota chrześcijańska nie była, jak się wydaje, tak silnie naznaczona podziałem płci. Czy bardzo się łudzimy, jeśli sądzimy, że zmiany pójdą choć trochę w podobną stronę?

Współczesne studia egzegetyczne rzeczywiście wykazują, że Jezus, ale także Paweł, przełamywali różne kulturowe tabu, o których wiadomo z pozachrześcijańskich źródeł. Przy czym obecnie wiadomo także, że w czasach Jezusa bywali inni rabini, którzy miewali kobiety za uczennice. Ale na pewno były to przypadki wyjątkowe. Jestem zatem zwolenniczką tezy, że Kościół pierwotny wyraźnie był wspólnotą kobiet i mężczyzn – np. listy charyzmatów wymieniane w listach Pawła w żaden sposób nie są dzielone płciowo, co każe myśleć, że owe różne charyzmaty, choćby dar proroctwa, otrzymywały osoby niezależnie od płci.

Oczywiście niektórzy autorzy przestrzegają, że nasze wizje pierwotnego chrześcijaństwa zależą od tego, o jakim Kościele marzymy dziś. Zatem pytanie, jaką wówczas kobiety pełniły rolę, wynika w dużej mierze z obecnego zainteresowania możliwościami zaangażowania kobiet w Kościele. Ale też najpóźniej datowane pisma Nowego Testamentu wskazują, że już wówczas istniały tendencje do ograniczenia roli kobiet. Czyli dość wcześnie starano się dopasować do kulturowo dominujących ówcześnie społecznych ról. Zatem w Nowym Testamencie istnieją obie tendencje: przekraczania stereotypów i wpasowywania się w społeczne stereotypy.

W jaką stronę podąży Kościół obecnie? Sobór Watykański II pootwierał różne możliwości dla aktywności świeckich w Kościele. Wszystkie te możliwości, które są dostępne dla świeckich, formalnie są dostępne także dla kobiet. Tylko niestety praktyka wciąż jest inna. Bardzo bym chciała, by to się zmieniło. Zauważmy, że wcale nie chodzi o święcenia kobiet, tylko o umożliwienie kobietom aktywności, dla której nie ma żadnych przeszkód w oficjalnym nauczaniu Kościoła.

Czy dożyjemy czasów, kiedy kobiety będą mogły np. pełnić urząd prefekta watykańskich kongregacji?

O bardzo wysokie stanowiska pan pyta.

Ale teoretycznie przecież nie związane ze święceniami.

Trudno mi wyobrazić sobie sytuację, żeby na czele Kongregacji ds. Biskupów stała kobieta... Ale już na czele Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego? Jan Paweł II w adhortacji o życiu konsekrowanym „Vita consecrata” wysunął postulat, żeby kobiety uczestniczyły w gremiach decydujących o ich życiu. A życie konsekrowane w Kościele to w przeważającej mierze życie kobiet. Tylko zauważmy, że od kiedy istnieje kuria rzymska, nigdy nie było takiej sytuacji, żeby najważniejsze w niej urzędy sprawowały kobiety. Zdarzało się, że na poziomie diecezji funkcję wikariusza generalnego pełniły kobiety. Chodziłoby także o to, aby kobiety mogły pełnić funkcje ekonomiczne w Kościele – np. ekonoma diecezjalnego – albo urzędy w sądach kościelnych, które teoretycznie są przecież otwarte dla świeckich.

Sądzę, że dobrze by się stało, gdyby kobiety mogły uczestniczyć np. w sprawach o stwierdzanie nieważności małżeństwa. Zasada jest taka: tam, gdzie nie jest to zastrzeżone dla osób wyświęconych, urzędy są dostępne dla kobiet. Chodzi oto, by wcielać ją w życie.

Rozmawiał Artur Sporniak

Elżbieta Adamiak jest doktorem teologii, adiunktem Zakładu Teologii Dogmatycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, tłumaczką, uczestniczką konferencji Europejskiego Towarzystwa Kobiet dla Badań Teologicznych. Napisała m.in. książki: „Błogosławiona między niewiastami. Maryja w feministycznej teologii Cathariny Halkes” (1997), „Milcząca obecność” (1999), „Mariologia” (2003). Jest członkiem Laboratorium „Więzi”. W „Tygodniku Powszechnym”, z którym stale współpracuje, przez lata publikowała rubrykę „Kobiety w Biblii”, z której teksty doczekały się wydań książkowych (ostatnie recenzuje obok Józef Majewski).