Dzieci na wojnie

Andrzej Solak

publikacja 25.07.2010 10:24

Od wielu lat w świecie prowadzona jest kampania przeciw udziałowi dzieci w konfliktach zbrojnych. Szacuje się, że przeciętnie 300 tysięcy małoletnich żołnierzy bierze udział w działaniach wojennych na rozmaitych frontach.

Wzrastanie 7-8/2010 Wzrastanie 7-8/2010

 

Dzieci rekrutowane są zarówno do armii rządowych, jak i formacji rebelianckich, dobrowolnie bądź pod przymusem. Często walczą na pierwszej linii, mogą też pełnić rolę tragarzy, dywersantów, szpiegów, skrytobójców.

Spośród niedorostków rekrutują się członkowie najbardziej okrutnych „szwadronów śmierci”. W latach 60-tych świat zszokowany był wyczynami młodzieżowych watah Simbów w Kongo. W następnej dekadzie dziecięce komanda śmierci miały ogromny udział w przeprowadzeniu ludobójstwa w Kambodży. Potem przyszedł czas okrytych ponurą sławą bojówek RENAMO w Mozambiku, Zjednoczonego Frontu Rewolucyjnego w Sierra Leone, Armii Oporu Pana w Ugandzie...

Współcześnie w niektórych krajach (Palestyna, Czeczenia, Sri Lanka) dorośli potrafią bez skrupułów zamienić najmłodszych podkomendnych w żywe bomby, wysyłane do samobójczych misji.

Kij ma dwa końce

Szereg organizacji międzynarodowych (m.in. ONZ, Amnesty International, UNICEF) czyni starania o wprowadzenie całkowitego zakazu powoływania pod broń osób poniżej 18 roku życia. Doprowadzono już do uznania za „zbrodnię wojenną” rekrutacji do sił zbrojnych dzieci poniżej 15 lat.

Jednak w tym miejscu zaczynają się kontrowersje. Rzeczywistość nie jest tak prosta, jak chcieliby ją widzieć „politycznie poprawni” aktywiści Amnesty International. Czasem bywa tak, że wojsko, przygarniając osierocone dziecko, ratuje mu życie. Niekiedy zaś, wręczając karabiny chłopcom i dziewczętom, daje im szansę na obronę ojczystych stron przed hordami barbarzyńców.

Czy naprawdę powinni nas gorszyć młodzi chrześcijanie z Birmy i Sudanu, chroniący zbrojnie swych bliskich przed zagładą z rąk reżimowych, buddyjskich lub muzułmańskich siepaczy?

Albo małoletni Ugandyjczycy, wstępujący w szeregi armii, szukający ocalenia przed swymi rówieśnikami, wyznawcami szalonego proroka Kony’ego?

Czy zasługuje na potępienie młodzież w Kolumbii i Peru, zaciągająca się do wojska bądź prawicowych oddziałów paramilitarnych, by móc przeciwstawić się terrorowi komunistycznej partyzantki?

Organizacje humanitarne wpadają w niekonsekwencję. Z jednej strony przyznają, że w okrutnych wojnach Trzeciego Świata akces do formacji zbrojnej jest często jedyną szansą na ocalenie życia młodego człowieka i jego najbliższych. Mimo to uparcie walczą o wprowadzenie zakazu rekrutacji młodych żołnierzy – a zatem o odebranie im szansy na przeżycie...

Orlęta pod paragrafem?

Czytam wypowiedź anglikańskiego arcybiskupa Desmonda Tutu: „Jest niemoralne, że dorośli chcą, by dzieci walczyły w ich wojnach. Nie ma żadnego wytłumaczenia, żadnego przekonywującego powodu, by dzieci wyposażać w broń”.

Czy aby na pewno, księże arcybiskupie?

W Polsce czcimy pamięć młodych uczestników zrywów niepodległościowych. Czy zdaniem współczesnych humanitarystów to poświęcenie było „zbrodnią wojenną” popełnioną przez stronę polską? Czy mamy uznać dowódców tych dzieci za „przestępców”?

Co z półtoratysięczną rzeszą Orląt Lwowskich? Z Antosiem Petrykiewiczem, najmłodszym (13-letnim) kawalerem Orderu Virtuti Militari, śmiertelnie ranionym na Persenkówce?

 

 

Z dziewięcioletnim Jasiem Kukawskim? Jego rówieśnikiem Stefkiem Wesołowskim, obrońcą Lwowa, który trzy lata później bił się jeszcze w III Powstaniu Śląskim, gdzie zdobył stopień kaprala (najmłodszy podoficer Wojska Polskiego) i Krzyż Walecznych?

Co z małoletnimi harcerzami broniącymi Polski w 1939 r. – z chłopcami z Wejherowskiej Ochotniczej Kompanii Harcerskiej, walczącymi w obronie Wybrzeża?  Z druhami i druhnami z Katowic, Gniezna, Inowrocławia, Kłecka, Mławy, Lublina, Starachowic, Trzemeszna, Warszawy...

Co z łącznikami, zwiadowcami, sanitariuszkami z konspiracji i Powstania Warszawskiego?

Z epopeją „zawiszaków” i Bojowych Szkół? Z najmłodszymi łącznikami AK poległymi w Powstaniu, niespełna 12-letnim Witkiem Modelskim „Warszawiakiem”, i o rok młodszym Wojtkiem Zaleskim „Orłem Białym”?

Czy Pomnik Małego Powstańca to monument ku czci „zbrodni wojennej”?

Lekcja dodawania

Pamiętam, jak w latach 80. słuchałem audycji jednej z rozgłośni zachodnich - reportażu z Pakistanu, z obozu uchodźców afgańskich. Wypowiadał się nauczyciel miejscowej szkoły:

- My nie uczymy naszych dzieci na lekcjach matematyki, że 2 + 2 = 4. Nie, my mówimy dzieciom: „Dwóch zabitych komunistów plus dwóch zabitych komunistów to razem czterech zabitych komunistów.”

Komentatorzy wzdychali, mocno zatroskani i zniesmaczeni takimi metodami wychowawczymi. No jakże tak można, ubolewali, odbierać maluchom dzieciństwo...?

A ja zapytam – niby jak Afgańczycy mieli wtedy wychowywać swoje dzieci? Przecież walczyli, jako naród, o przetrwanie. Rewolucja komunistyczna wtargnęła do ich kraju, zabiła co dziesiątego mieszkańca, wypędziła 1/3 ludności, wszystko obróciła w popiół. Dzieci, które uciekły spod strug napalmu lejących się z nieba, spod bombardowań i artyleryjskiej nawały, dzieci które oglądały śmierć swych bliskich, egzekucje, tortury, wybuchające miny-zabawki – nie chciały zachwycać się Myszką Miki, Batmanem i Pocahontas; nie chciały bawić się lalkami Barbie. Wiedziały, że ich rodzice walczą, za swój kraj i za swojego Boga. Ich największym marzeniem było wyrosnąć na mudżahedinów – żołnierzy świętej wojny. I rzeczywiście, przygotowywano je do roli wojowników, co będą kontynuowali dzieło ojców. Cóż w tym dziwnego?

Pokój sytych, wojny głodnych

Poziom okrucieństwa, jakiemu poddawane są dzieci we współczesnych wojnach, jest niewyobrażalny. W ubiegłym roku opisywałem gehennę młodych ludzi przymusowo wcielonych do ugandyjskiej LRA - Armii Oporu Pana (zob. „Demony Ugandy”, „Wzrastanie” marzec 2009). Ale nie zgadzam się na wrzucanie do jednego worka takich wynaturzonych tworów, jak LRA, razem z naszymi Orlętami; również ze współczesnymi „Orlętami” innych narodów.

Czasem odnoszę wrażenie, że młodzi Afrykanie, Azjaci i Latynosi, z ogromnymi kałasznikowami na ramieniu, bywają wyrzutem sumienia dla społeczeństw „cywilizowanego” świata. Świata sytego, niczym spaśny wieprz, który najchętniej zamiótłby wszystkie brudy pod dywan. Który dla świętego spokoju i wygody zawsze ustępowałby Złu (a jeszcze chętniej robił z nim interesy). Świata, który po staremu „nie chce umierać za Gdańsk”...

Zatem widząc zdjęcie dziecka z karabinem nie oburzajmy się przedwcześnie. Za każdym razem sprawdzajmy kontekst sytuacji. Bywa, że to nieszczęsny janczar na usługach tyranii lub rebelianckich watażków; często zdemoralizowany, otumaniony ludzki wrak, wyzbyty uczuć. Jednak niekiedy może okazać się, że to dziecko-bohater, broniące spraw i wartości, które zadufany, syty świat Zachodu dawno porzucił.

 

Andrzej Solak

www.krzyzowiec.prv.pl