Dlaczego warto nie czytać Jamesa Joyce’a

Tomasz Jędrzejewski

publikacja 31.08.2010 19:01

Wielu z nas słyszało w latach szkolnych: „Ten, kto nie czytał X, powinien się wstydzić” albo „Każdy Polak powinien znać X”. Co za „ten” i co za „każdy”? Nie ma na świecie książki, którą trzeba przeczytać np. z racji przynależności do jakiejś wspólnoty kulturowej.

Przegląd Powszechny 7-8/2010 Przegląd Powszechny 7-8/2010

 

bynajmniej nie czuję się niekompetentny, gdy przychodzi mi brać udział w rozmowie na temat „Ulissesa”, ponieważ jestem w stanie w miarę precyzyjnie usytuować to dzieło pośród innych. Wiem, że schemat powieści opiera się na „Odysei”, że zastosowana w niej została technika strumienia świadomości, że akcja rozgrywa się w Dublinie w ciągu jednego dnia, itd. Dlatego też, gdy prowadzę zajęcia, zdarza mi się przywoływać powieść Joyce’a bez mrugnięcia okiem (Pierre Bayard, „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?”).

Widzisz, kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie (Franciszek Fiszer według relacji Jerzego Zaruby).

W 2008 r. w polskich księgarniach pojawiła się książka francuskiego literaturoznawcy Pierre’a Bayarda pod wiele mówiącym tytułem „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?” Esej ten jest przekorny i dość prowokacyjny, ale jego wymowa – poważna. Główne przesłanie można streścić tak: mówienie o literaturze jako takiej jest bezsensowne, a nawet niemożliwe, ponieważ zawsze mówimy nie o samej lekturze, tylko o naszym wrażeniu z lektury, o tym, co w nas z niej zostało. Rozumienie tekstu warunkują indywidualne psychiczne predyspozycje: jesteśmy różnymi ludźmi, a więc także różnymi czytelnikami, którzy nigdy nie przyswajają treści w sposób identyczny. Tym samym nie ma się co łudzić, że intensywna lektura da nam jakąś uniwersalną wiedzę o książkach czy o świecie; zyskujemy jedynie wiedzę o nas samych. Ponadto nasze zdolności poznawcze pozwalają nam na przeczytanie bardzo ograniczonej liczby książek, a na dodatek – większość z nich szybko zapominamy. A zważmy jeszcze, że nie ma czegoś takiego jak „książka przeczytana”, jako że nawet kiedy czytamy rozdział drugi, to już powoli zapominamy, co było w pierwszym. Nie dość na tym: oprócz tych książek, które czytaliśmy rzetelnie i w wielkim skupieniu – są masy tomów przeczytanych pobieżnie, częściowo, przekartkowanych, znanych ze słyszenia, z cytatów itd. I zamiast wstydzić się, kiedy ktoś zarzuci nam niedokształcenie i nieobycie z kulturą, należy odpowiedzieć, że wstydzić się powinien hipokryta udający wolność od tych wszystkich ograniczeń i że jedyne rozsądne podejście do kultury wyklucza poczucie winy z powodu nieznajomości książki.

Oczywiście – jedne tezy Bayarda są bardziej przekonujące, inne – mniej. Jakkolwiek oceniałoby się jego punkt widzenia, praca ta może stanowić punkt wyjścia do refleksji nad pewnym zagadnieniem generalnym: istnieje w naszej kulturze tabu, które nie pozwala przyznać, że niektórych książek się nie przeczytało. Na naganę zasługują przede wszystkim osoby nieznające klasyki literatury pięknej, ale do kanonu zalicza się też niekiedy prace historyczne, rzadziej filozoficzne. Istnieje uniwersalna formuła, którą wielu z nas słyszało mnóstwo razy w latach szkolnych: „Ten, kto nie czytał X, powinien się wstydzić” albo „Każdy Polak powinien znać X”. Zapytajmy: co za „ten” i co za „każdy”? Zgoda, że jeśli na lekcję języka polskiego uczeń miał zadane przeczytać jakiś utwór, to można go z tego rozliczyć. Podobnie – jeśli jestem studentem polonistyki, to pewne lektury traktuję jako obowiązkowe. Twierdzę natomiast, że nie ma na świecie takiej książki (z Biblią włącznie), którą trzeba przeczytać np. z racji inteligenckiego statusu albo przynależności do jakiejś wspólnoty kulturowej. Co innego przecież lokuje się w sferze powinności; a że jest to sfera dość rozległa, nie ma powodu rozciągać jej jeszcze na takie formy uczestnictwa w kulturze jak dobór lektur. Ważne jest raczej to, by dążyć wzwyż, pielęgnować ducha – czy to przez muzykę, czy przez ogrodnictwo, czy przez kontemplację, czy przez czytanie. Ważne, by do czegoś dążyć, coś uwielbiać, coś czytać.

***

Zasadniczo literatura nie powstaje dla badaczy literatury. Nieszczęsny pisarz, który dowiedziałby się od wyroczni, że jego dzieła będą czytane z przymusu. Wierzę, że wspaniałe wiersze czy powieści mają nam coś ważnego do powiedzenia o życiu i o świecie. Tak więc powodowany ciekawością – sprawdzam w książkach, co ma mi do powiedzenia Kaźmier Bartosiewicz, kiedy akurat wybiorę sobie jego chatę w Taplarach. Gdyby mnie do niej ktoś zaciągnął za uszy, na pewno słuchałbym mniej uważnie i prędko bym tam nie wrócił. Koleje naszych losów są bardzo różne – różne więc mamy potrzeby duchowe czy emocjonalne. Jeśli literatura ma być ważnym głosem w życiu, to chyba lepiej zrobimy, wybierając ją wedle indywidualnych gustów, niż pozwalając prowadzić się za rękę przez apodyktyczną większość.

 

 

Właśnie przekonanie o silnym uzależnieniu wartości literatury od życia wewnętrznego skłania mnie do tezy, że mentorski ton kultury w wypowiedziach o tym, „co wypada czytać każdemu kulturalnemu człowiekowi”, wydaje mi się wysoce niekulturalny, bo zapoznaje podstawową funkcję literatury jako takiej i na dodatek narusza granice prywatności. Literatura ma szansę być piękna i ważna, jeśli sami czujemy, jak dobrze jest – nomen omen – wpisana w nasz los, jak współgra z fantazją i rozmawia z nami jakimś tajemniczym językiem. Wyobraźmy sobie, że chodzimy po ulubionej bibliotece osiedlowej w poszukiwaniu książki na najbliższe dni; nagle podchodzi bibliotekarz, chwyta nas za rękaw i prowadzi do regałów wypełnionych zaległymi lekturami obowiązkowymi. Cóż, czy nie należałoby – wbrew bibliotekarzowi – poświęcić np. „Syzyfowych prac” dla „Podróżnego i światła księżyca”, dla takiej powieści, którą utracilibyśmy, gdyby nie przypadek, bo kto z nas z rozmysłem zaznajamia się z literaturą węgierską? Jeśli już zasłużyliśmy sobie na opuszczenie klasy albo też wymknęliśmy się z niej chyłkiem, to może nie warto zachowywać się jak uczeń przed klasówką? Zgoda: wypełnia nas radość, kiedy nowo poznana osoba ma za sobą te same lektury i możemy dzielić się wrażeniami. Ale przyjemność płynie także z tego, że znamy książkę, której ktoś inny nie zna i którą możemy mu opowiedzieć. Pewnych tytułów wypada sobie odmawiać bez poczucia straty, skoro dzięki temu możemy pielęgnować swoją odrębność.

***

Jeszcze w oknie wystawy dostrzegłeś okładkę z poszukiwanym tytułem. Podążając tym widocznym tropem, utorowałeś sobie drogę przez zwarte zasieki Książek Nigdy Nie Przeczytanych, które spoglądały na Ciebie ponuro z księgarskich stołów i półek, usiłując cię onieśmielić. Lecz ty wiesz, że nie powinieneś dać się zbić z tropu, że pośród nich rozciągają się całe hektary Książek Których Równie Dobrze Możesz Nie Czytać, Książek Przeznaczonych Do Innych Celów Niż Lektura, Książek Przeczytanych Zanim Je Otwarto Gdyż Należą Do Kategorii Tych, Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem. Pokonujesz pierwszy obwód przedmurza i oto rusza na ciebie piechota Książek Które Z Pewnością Byś Przeczytał Gdybyś Miał Przed Sobą Więcej Niż Jedno Życie Ale Niestety Dni Ci Przeznaczonych Jest Tyle, Ile Jest. Itd., itd. (Italo Calvino, „Jeśli zimową nocą podróżny”).

W kulturze, która wydaje ogromną liczbę książek, przymus czytania wygląda irracjonalnie. Wiadomo, że poznanie wszystkich jest poza możliwościami i – w większości przypadków – poza zainteresowaniami zwykłego czytelnika. Oczywiście, część książek pisze się nie po to, by je przeczytano, ale po to, by je wydano. Są też jednak tomy rzeczywiście czekające na swojego odbiorcę – tomy, które zostaną odkryte albo nie. Kiedy myślę o tym zalewie literatury, to sens istnienia tylu tytułów widzę w zabawie (w zabawie na poważnie) przypominającej ciągnięcie losów: czasem trafi się szczęśliwy, innym razem nie. Podstawowe reguły: olbrzymia większość książek pozostanie dla nas zagadką i nie warto się tym przejmować; to, który los zechcemy wyciągnąć, zależy przede wszystkim od naszych potrzeb, wiedzy, intuicji. Gdybyśmy chcieli zbyt gorliwie odrobić najpierw pracę domową (setki, setki książek), niewiele zostałoby nam czasu na wolny wybór, który przecież wysoko cenimy.

Literaturoznawcy dokuczają sobie nieraz obliczeniami Renégo Etiemble’a: Przeprowadźmy pewien rachunek: weźmy pięćdziesiąt lat życia bez dnia choroby ani wypoczynku, czyli 18 262 dni. Odliczywszy skrupulatnie godziny przeznaczone na sen, posiłki, obowiązki i przyjemności życiowe oraz pracę zawodową, oszacujcie czas, jaki wam pozostaje na przeczytanie arcydzieł tylko w tym celu, by się pobieżnie zorientować, czym właściwie jest literatura. Z nadmierną hojnością przyznaję wam przywilej przeczytania codziennie – dzień w dzień – jednej bardzo pięknej książki spośród tych, które są wam dostępne w waszym języku i w językach obcych, jakimi władacie, bądź w oryginale, bądź w tłumaczeniu. (…) W stosunku do liczby bardzo pięknych książek, które istnieją, czymże są 18 262 tytuły? Nędzą. Zamiast dziwić się, że ktoś nie przeczytał jakiejś książki, lepiej chyba zastanowić się, co zajęło miejsce „Imienia róży” czy „Pani Bovary. Jeśli darowane nam będzie jeszcze co najmniej jedno życie, niektóre „zaległości” uda się pewnie odrobić.

Tymczasem nieliczenie się z możliwościami czasowymi, percepcyjnymi i pamięciowymi czytelnika dowodzi jedynie zniewolenia przez kulturę, która pod groźbą wykluczenia ze wspólnoty symbolicznej zmusza do nieustannego wyścigu z innymi i z sobą samym; zmusza też do milczenia tam, gdzie właśnie rozmowa stanowi wartość najwyższą. Należałoby więc, jak sądzę, zapomnieć o prześladowczej formule: „Każdy kulturalny człowiek powinien przeczytać…” Widać to jeszcze wyraźniej, kiedy zastanowimy się nad tym, jak wiele istnieje rodzajów czytania i nieczytania (vide: esej Bayarda). Nawet jeśli sądzimy, że udało nam się osiągnąć ideał lektury, to znaczy przeczytać książkę od początku do końca w niesłabnącym skupieniu, jeśli robiliśmy skrupulatne notatki na marginesie i potem wiele razy wracaliśmy myślą do tego utworu – to cóż poradzimy na niedostatki pamięci, które może sprawią kiedyś, że po idealnej lekturze pozostanie mgliste wspomnienie i, jak to się nieraz mówi, ogólne wrażenie. Widocznie tak musi być; a i to cenne, że wspomnienie dawnej lektury sprawia nam przyjemność.

 

 

Warto jednak rozróżniać rodzaje obcowania z książkami (cały czas mowa o tzw. literaturze pięknej). Bayard w swoim eseju pisze przede wszystkim o rozmowie o książkach, a więc o literaturze – powiedzmy – w użyciu społecznym. (Ujawnia się tu zresztą francuska specyfika). Ale co z dyskursem naukowym, z wiedzą o literaturze jako dziedziną rzetelnej wiedzy? Ponieważ cele są tu inne niż w rozmowie, a i wypowiedzi można formułować wolniej i ostrożniej, trudno zgodzić się na taką subiektywizację, do jakiej dąży Bayard, a więc na to, że zawsze mówi się i pisze o indywidualnym odbiorze dzieła, a nie o samym tekście. Istnieje przecież w literaturze sfera zjawisk (faktów literackich), co do których kategorie prawdy i fałszu zachowują swoją użyteczność; relatywizacji łatwiej poddają się dopiero ogólniejsze znaczenia i sensy. Uczona wiedza o literaturze a rozmowa o literaturze są to więc różne sprawy. W tej pierwszej obowiązują pewne zasady weryfikacji, mimo że i tam czytelnik podlega ograniczeniom podobnym do tych, z którymi musi się zmierzyć rozmawiający o książkach.

Najkrócej mówiąc: gdzie się da i gdzie to pożądane, wypada dążyć do rzetelnej wiedzy. Dlatego też i do literaturoznawstwa zastosować można uwagi Witolda Gombrowicza: Wiedza i prawda od dawna już przestały być naczelną troską intelektualisty – zastąpiła je troska o to po prostu, żeby się nie dowiedziano, że on nie wie. (…) Jakie są jego środki ostrożności? Formułować chytrze, żeby nie złapano za słówko. Nie wychylać nosa poza to, co się jako tako opanowało. Używać pojęć skrótowo, niby że to one są już wszystkim doskonale znane, a w gruncie rzeczy, aby nie zdradzić się z ignorancją. Dawać do zrozumienia, że się wie. Powstał kunszt specjalny zręcznego szermowania myślami nieopanowanymi z miną, jak gdyby wszystko było w największym porządku. Powstała specjalna sztuka cytowania i zażywania nazwisk. Z tysiąca nasuwających się tutaj przykładów weźmy ten tylko: jedną z najgwałtowniejszych dysput intelektualnych po wojnie była polemika, sprowokowana żądaniami Sartra, aby intelektualista „angażował się” i „wybierał”. Żaden z literatów nie mógł, w praktyce, nie wypowiedzieć się pro lub contra. Ale na to, żeby postulaty Sartra z jego „Situation” mogły być zrozumiałe, trzeba było wpierw pojąć jego „wolność”, to zaś wymagałoby przestudiowania siedmiuset stron „L’Être et le Néant” (nudziarstwo), ale „L’Être et le Néant” będąc ontologią fenomenologiczną wymaga znajomości Husserla, nie mówiąc już o Heglu, nie mówiąc o Kancie… Zapytuję, ilu z tych, co tezy Sartra omawiali, odważyłoby się stanąć przed komisją egzaminacyjną?

Niedobrze by się stało, gdyby tezy Bayarda stały się usprawiedliwieniem dla twierdzeń nazbyt dowolnych, sądów niepopartych lekturą, gdyby przyczyniły się do deprecjacji aktu lektury. Wartości książki francuskiego literaturoznawcy upatrywałbym w tym, że skłania do refleksji nad ograniczeniami każdego czytelnika. Dodałbym do tego myśl o potrzebie świadomości konwencji, w jakiej toczy się rozmowa o literaturze. Bo nie każda konwencja powinna być jednakowo elastyczna; dlatego wbrew Bayardowi przywołam wyznanie Johna Francisa Shade’a o jego stosunku do prac studentów: Na ogół podchodzę do nich bardzo wyrozumiale. Ale pewnych drobnostek nie wybaczam. (…) Jeżeli student nie przeczytał książki, o której pisze.

***

Łatwo jest wyszydzać błędy Konmala. Są to naiwne pomyłki wielkiego pioniera. Zbyt wiele życia spędzał w swojej bibliotece, a zbyt mało wśród chłopców i młodzieńców. Pisarze powinni oglądać świat, zrywać jego figi i brzoskwinie, a nie pogrążać się w nieustannej medytacji w wieży z pożółkłej kości słoniowej: który to błąd w pewnym sensie popełniał także John Shade (Charles Kinbote, komentarz do „Bladego ognia”).

Stary konflikt: literatura a życie dotyczy nie tylko pisarzy. Do jakiego stopnia jest to konflikt rzeczywisty, każdy musi stwierdzić na własnym przykładzie. Niezależnie od odpowiedzi – musimy pozwolić sobie na nieczytanie, by mieć czas także na brzoskwinie. Zgodnie z obecnie dominującym modelem kultury wysokiej lektura jest czynnością w znacznej mierze mechaniczną, tak że można ją sobie dawkować w dowolnym momencie, byle dotrzeć do ostatniej kropki. Jeśli jednak literatura jest żywa, a wiele wskazuje na to, że w wielu przypadkach jest, to trzeba zostawić jej czas na dojrzewanie, trochę tak jak brzoskwini. Znam przykład człowieka, który na emeryturze pozwala sobie na przyjemność czytania jednej książki dziennie. Większość z nas nie sprosta jednak ideałowi opisanemu przez Etiemble’a, m.in. dlatego, że dobrej lektury nie kończymy szybko, bo nawet kiedy dotrzemy do końca, to ma ona ciąg dalszy w życiu, a w konsekwencji wstrzymujemy się nieraz z rozpoczęciem kolejnej. (A znam i osobę, która umyślnie nie doczytuje książek, jeśli wywierają one na niej wielkie wrażenie). Dla dobra jednych utworów rezygnujemy z innych, co jednak nie znaczy, że nie mamy prawa zabierać głosu na temat jednych i drugich. Rzecz raczej w tym, by mówić o nich sensownie albo ciekawie.

Tomasz Jędrzejewski, redaktor “Przeglądu Powszechnego”, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, student Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.